Miodobranie

Święto miodu w Myszyńcu

Zgodnie z tradycją, w ostatnią niedzielę sierpnia (w tym roku – 25), w Myszyńcu, odbyła się doroczna impreza – „Miodobranie Kurpiowskie”. W założeniu ma ona na celu promocję regionu, tradycji wiejskiej na Kurpiach, lokalnych specjalności, zespołów ludowych. W tym roku Miodobranie odbywało się po raz 25., jubileuszowy, i ten odświętny wymiar dało się odczuć na każdym kroku. Ludzi zjechał się tłum, atrakcji przygotowano moc, a pogoda dopisała.

Tradycja pszczelarska na Kurpiach jest bardzo długa i bogata – od czasu pierwszych bartników wszystko kręci się wokół miodu. Tak było i tym razem – kręciły się pszczoły, kręcili się ludzie, kręcił się cały festyn. „Miodobranie” rozpoczęła msza w kościele parafialnym w Myszyńcu, na której biskup pobłogosławił miód, pszczelarzy i wszystko z miodem związane, a następnie „korowód furmanek” wyruszył na odległą o 2 km polanę w Zawodziu (korowód to trochę szumne słowo, bo furmanek z ubranymi na ludowo babciami, dziadkami i dziatwą było z pięć wszystkiego). Reszta chętnych musiała się dostać na miejsce piechotą lub samochodem, który jednak też trzeba było zaparkować bliżej Myszyńca niż Zawodzia. Kiedy dotarłyśmy na polanę, na scenie ustawiano ostatnie mikrofony, a przy straganach kłębiły się tłumy ludzi. Trochę jak w Kazimierzu, można było podziwiać i kupować serwetki, hafty, rzeźby, wycinanki (te słynne, kurpiowskie), garnki, koszyki, no i przede wszystkim miód. I wszystko, co z miodem związane – świece, pyłek, kit, maść propolisową, akcesoria pszczelarskie, ciasteczka na miodzie, chleb na miodzie, drożdżówki z miodem itp., itd. A miody były we wszelakim wyborze, żaden smakosz nie odszedł zawiedziony – lekki lipowy, ciemny gryczany, zwykły wielokwiatowy, złoty spadziowy, biały malinowy, rzadki akacjowy, a nawet prawdziwy wrzosowy (choć nie u wszystkich prawdziwy), którego jakość poznaje się po tym, że jest galaretowaty i mimo, że pozornie płynny, to z otwartego słoika za bardzo nie wyleci. Można było wszystkich popróbować, zapytać, potargować, dostać przepis czy poradę, kupić i zapakować, patrząc, by nie zabrać przypadkiem pszczoły, których sporo zwiedziało się o imprezie i kręciło się przy słodkich słoikach.

Lokalną atrakcją na Kurpiach jest, obok miodu, piwo kozicowe, czyli piwo z jagód jałowca, sprzedawane na kubeczki i do butelek po napojach, prosto z bańki na mleko. W smaku słodkawe, podobne do podpiwku (porównanie dla tych, co jeszcze pamiętają lub sami gotują), lekko sfermentowane i mało wyskokowe. Każda gospodyni ma swój przepis. Przetrzymywać go długo nie można, ale i tak nie było szansy spróbować ile, bo mimo niekoniecznie niskiej ceny, cieszyło się takim powodzeniem, że w połowie imprezy skończyło się na wszystkich stoiskach.

Oprócz kramów z lokalnymi wyrobami sztuki kulinarnej i ludowej, nie zabrakło plastykowych tandeciarzy odpustowych, budek z hot-dogami, stolików z chrupkami, sprzedawców waty cukrowej, balonów, kaset disco polo, lodów i wszelkiego paskudztwa festynowego.

Po zwiedzeniu straganów i zaopatrzeniu się w rozmaite rodzaje miodów, zainteresowałam się sytuacją na scenie, gdzie zakończyły się już oficjalne wstępy, otwarcia i powitania. Zgodnie z programem, na początku przedstawiono widowisko obrzędowe „Podbieranie miodu”, traktujące o obyczajach bartniczych. Potem nastąpiły występy zespołów śpiewaczych i tanecznych oraz solistów z terenów Kurpiów. O ile tańce w większości trąciły cepeliadą (zwłaszcza w wykonaniu młodzieży, bo jednak „dziadki” tańcowały stylowo i z naturalnym wdziękiem), to ze śpiewami już było nie najgorzej. Wystąpili m.in. kurpiowscy laureaci baszt kazimierskiego Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych, mniej utytułowane zespoły śpiewacze z Myszyńca, Czarni, Kadzidła i innych miejscowości Puszczy Zielonej; zagrały kapele. Kilka piosenek zagrała wieloosobowa kapela w połączonym składzie wszystkich innych zespołów, robiąc ogromne wrażenie ilością grających na harmoniach pedałowych. Szkoda, że tańczyć nie bardzo było gdzie, bo przed sceną stały ławki, a że w pierwszych rzędach usadzono VIP-ów, to nie można było kręcić się na wolnej przestrzeni między tymi ławkami a sceną (VIP-ów częstowano też miodem, by w tym obserwowaniu nie osłabli.) Oprócz zespołów kurpiowskich pojawili się reprezentanci z Węgrowa (siedleckie), którzy zaśpiewali szlagiery muzyki ludowej wprost ze szkolnych podręczników, a kapela zagrała parę „standardów” do tańca.

Konferansjerka prowadzona w gwarze miała swój urok, zwłaszcza, kiedy dziękowano „burmistrzoziu”, „zespołoziu”, czy „Witkoziu z Sarni” albo kiedy prowadzący wyjaśniał niewtajemniczonym kurpiowskie obyczaje i powiedzonka. O wielu ciekawych obyczajach mówili też wiejscy gawędziarze. I tak np. dlaczego ule nie mogą stać w jednym rzędzie? Żeby ich kto złym okiem łatwo nie policzył. Jakie trzy zwierzęta zna Kurp? – „zilk, ziając i zieziórka”. Kurpsianka musi spełniać trzy cechy na „c” – musi być „cysta, cudza i cycata”; a chłop musi spełniać wymogi na „ł” – być „ładny, łumyty i łogoniasty”, zaś Kurpianki mówią, że „chłop może nie mieć ręki, nie mieć nogi, byleby kaleką nie był”.

Upalne słońce nie dokuczało tak bardzo, gdyż filtrowało się w tumanie kurzu unoszącym się nad zupełnie wyschniętą polaną.

Jedną z głównych atrakcji programu były konkursy: w jedzeniu miodu, piciu piwa kozicowego i „włażeniu na barć” – wszystkie konkurencje na czas. Zgłosiło się chyba dziewięciu zawodników, którzy kolejno sprawdzali się w poszczególnych konkurencjach. Jedzenie 100 g miodu na czas (z kromą chleba do pomocy) już budziło wesołość, ale picie piwa przyniosło prawdziwą uciechę. Rekordzista pochłonął kufel w sześć sekund. Jednak emocje sięgnęły zenitu w ostatniej konkurencji, kiedy to śmiałkowie wspinali się po gładkim słupie telegraficznym (tylko chyba wyższym), który miał udawać barć. Przeważała technika „na niedźwiedzia”, niektórzy „na Tarzana-ofermę”, ale największą klasę pokazał późniejszy zwycięzca turnieju, kiedy wlazł na słup niemal na piechotę! Zebrał słuszne owacje i zdyskwalifikował konkurentów. Na picie piwa na czas to i marszałkowie województwa mazowieckiego się skusili – może wyników nie mieli rewelacyjnych, ale za to fundowali nagrody, tak, że w sumie elektorat był zachwycony. A nagrody były konkretne – wieża stereofoniczna, rower i aparat fotograficzny.

Przyszła kolej na kabarety – pierwszy lokalny – „Babskie utrapienie” z Sarni. Trzy młode dziewczyny, może licealistki, zainscenizowały dialogi współczesnych bab na wsi. Dziewczyny były autentyczne, niezłe aktorsko, to i słabszy tekst wyciągnęły na całkiem przyzwoity poziom. Gorzej było z supergwiazdą – kabaretem z Sycowa na Śląsku, w którym trzech czy czterech starych chłopów upajało się swoim swoistym poczuciem humoru, częstując publiczność kawałkami o przyprawianiu rogów, „korzeniach” i pierdzeniu. Żenujący poziom. Powoli ludzie zaczęli się wykruszać, bo zza drzew dochodziły odgłosy jakiejś muzyki.

Nieopodal, na mniejszej polance za straganami odbywała się spontaniczna impreza na alternatywnej scenie tanecznej. Dwóch grajków rozkładało się np. z harmonią pedałową i skrzypcami przy jednym mikrofonie i dwóch starych kolumnach, i dalej od ucha! A na niewielkim podeście zbitym z desek zaczynała wywijać mieszana brać tańcząca – młodzi, starzy, ludowi i wyelegantowani, trzeźwi i zawiani – pełny przekrój społeczny. Co jakiś czas kapela ustępowała miejsca kolejnej i zabawa toczyła się dalej w oberkowo-walczykowym klimacie. Atmosfera była gorąca, tłum kibiców dokoła tej sceny był gęsty również dlatego, że miejsc na „parkiecie” brakowało. Była to godna konkurencja niegodnego kabaretu, więc z wielkim żalem publika pożegnała ostatnich chętnych grajków.

Na koniec, jako gwiazda dnia, na głównej scenie, wystąpił cygański zespół Hitano z Olsztyna. Spodziewałam się takich Cyganów, jak to się ostatnio po festynach widuje – dwa syntezatory, akordeon lub gitara i ze dwie „zasłużone” tancerko-śpiewaczki; tymczasem tutaj na scenie pojawiła się całkiem pokaźna grupa instrumentalistów – z gitarą, akordeonem, bębenkiem, kilkoma skrzypcami; a jak zagrali, okazało się, że całkiem fajnie brzmią. Do tego kilka tancerek, ładnych i z wdziękiem, trzech tancerzy, przyzwoite głosy – naprawdę miłe zaskoczenie. Zagrali piosenki własne i ludowe, po polsku i po cygańsku, niektóre kiczowate, niektóre bardzo ładne – zwłaszcza te oryginalne, tradycyjne. Oprócz tego, że publiczności się podobało, to naprawdę dobrze się ich słuchało. Po ich występie imprezę zamknięto, zapraszając na zabawę taneczną na boisku szkolnym, jednak z braku możliwości czasowych, już tej atrakcji nie udało mi się zakosztować. Trzeba było wracać z Kurpsiów do miasta.

„Miodobranie” to trochę taki wyspecjalizowany Kazimierz z Puszczy Zielonej, a trochę festyn wiejski – na pewno impreza z klimatem i to co roku bardziej popularna. Polecam wszystkim miłośnikom miodu i folkloru.

Skrót artykułu: 

Zgodnie z tradycją, w ostatnią niedzielę sierpnia (w tym roku – 25), w Myszyńcu, odbyła się doroczna impreza – „Miodobranie Kurpiowskie”. W założeniu ma ona na celu promocję regionu, tradycji wiejskiej na Kurpiach, lokalnych specjalności, zespołów ludowych. W tym roku Miodobranie odbywało się po raz 25., jubileuszowy, i ten odświętny wymiar dało się odczuć na każdym kroku. Ludzi zjechał się tłum, atrakcji przygotowano moc, a pogoda dopisała.

Dział: 

Dodaj komentarz!