Lubelski sztetł

O skansenie

Siedzimy z Grzegorzem Miliszkiewiczem – kustoszem lubelskiego skansenu na ławach w pomalowanej na niebiesko dawnej kuchni. Chłodno mimo upalnego lata. Na stole obok leży chałka, po prawej stronie stoi pedałowa maszyna do szycia z misternie odlanymi żeliwnymi nogami.

 

Agnieszka Matecka-Skrzypek: Jesteśmy w...?
Grzegorz Miliszkiewicz:
W tej chwili jesteśmy na ekspozycji w obiekcie, który nazywamy „kuchnią Moszka Kleinera” w domu Hersza Liebhabera z Siedliszcza, w sektorze miasteczko. Nazywamy to też „muzealnym miasteczkiem”.

Kim był mieszkaniec tego domu?
To jest dość trudne do wytłumaczenia – dlaczego padają nazwiska, ale nie są one związane z samą repliką czy też oryginalnym budynkiem? Mianowicie dom, który stanowi odwzorowanie murowanego budynku z miasteczka Siedliszcze, 20 km na zachód od Chełma, wzniósł Hersz Liebhaber (1871-1933). Niewiele wiemy o wyposażeniu poszczególnych pomieszczeń. W związku z tym umieszczamy tu ekspozycje poświęcone różnym osobom, przede wszystkim ze społeczności miasteczkowej, żydowskiej. W wyniku badań terenowych, archiwalnych, pozyskania niektórych zabytków rodzi się szansa na stworzenie tematycznie określonej wystawy poświęconej przedstawicielom tej zbiorowości. I tak w domu Hersza Liebhabera jest kuchnia Moszka Kleinera, mieszkańca miasteczka Uchanie, o którym wiemy nieco więcej. Był jednym z najzamożniejszych przedstawicieli uchańskich Żydów. Jego dom ocalał z pożogi wojennej, mimo że on sam został zamordowany. Znamy rozkład jego mieszkania i nazywamy to pomieszczenie symbolicznie kuchnią Moszka Kleinera. Tylko ta symboliczna nazwa może oddać różnicę między tym nieznanym nam, historycznym wzorcem, który wskutek braku fotografii, opisów itd. nigdy po wojnie nie zaistniał, a tą muzealną wersją, gdzie spełnione są wszystkie wymogi dotyczące domu w miarę tradycyjnego Żyda, żeby pokazać poszczególne funkcje takiego mieszkania. Składają się na ten obraz przedmioty z intercyzy [instytucja intercyzy – wnoszone przez pannę młodą sprzęty są niezbywalne i dziedziczone przez córki – przyp. red.], które powodowały nawarstwianie się cennych, chociaż nieco archaicznych rzeczy, następnie zachowanie wymogów religijnych, koszerności i wreszcie pewnego sposobu bycia, czyli świętowanie i zalecaną przez rabinów kumulację środków ekonomicznych na 24 godziny szabatu, co jest wyrażone w ekspozycji muzealnej. W tym domu jest zarówno kuchnia Moszka Kleinera, jak i ryzura, czyli zakład fryzjerski Jankiela Struzera z Dubienki. Jest też sklep żelazny poświęcony Herszowi Liebhaberowi, który był właśnie kupcem żelaznym. Żydzi dominowali w tej branży. Około 95% sklepów żelaznych było w rękach żydowskich na Lubelszczyźnie w połowie lat 30. XX w. Niewiele wiemy o wyglądzie tego miejsca, w związku z czym jest tu ekspozycja modelowo-strukturalna nawiązująca do wielu w różnym stopniu rozpoznanych wzorców historycznych.

Czyli cała ekspozycja miasteczkowa odpowiada latom 20.-30. zeszłego stulecia?
By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba sięgnąć do historii związanej z misją sektora miasteczkowego. Jeszcze przed przeniesieniem skansenu na Sławin z Kalinowszczyzny rysowały się zamiary i marzenia prezentacji budownictwa małomiasteczkowego. Chodziło o pokazanie od pięciu do siedmiu domów położonych wzdłuż ulicy rozciągniętej niczym wieś, bo tamta lokalizacja nie pozwalała na rozwinięcie sektora z rynkiem, kwartałami ulicznymi i peryferiami. Na nowym terenie mamy i odbicie Wyżyny Lubelskiej, i Płaskowyż Nałęczowski, i dolinę rzeki wraz z terenami płaskimi, i zbocze. W takim krajobrazie były położone podlubelskie wsie i miasteczka. Zróżnicowany teren i znacznie większa przestrzeń pozwoliły na wydzielenie ok. 2,2 hektara sektora miasteczkowego. W drugiej połowie lat 70. XX w. projektowano miasteczko rolnicze, ale nie było to dobrym rozwiązaniem. Na początku lat 80. XX w. prace nad koncepcją miasteczka powierzono mi. Powstał model funkcjonalny, demograficzny. Ukształtowała się nowa koncepcja architektoniczna, zgodnie z którą miasteczko rolnicze, na Lubelszczyźnie rzadko spotykane, przeobraziło się w miasteczko–sztetł. Według spisu powszechnego z 30 września 1921 r. miasteczka ówczesnego województwa lubelskiego były w ok. 50% zamieszkiwane przez ludność żydowską. To się oczywiście wahało – od 90% w Izbicy czy w Łaszczowie pod Tomaszowem do miejscowości, w których mieszkała jedna rodzina żydowska. W związku z tym dalszy rozwój prac nad muzealnym miasteczkiem obejmował równoległe gromadzenie danych oraz pozyskiwanie budynków i eksponatów ruchomych obu kultur, czyli żydowskiej i katolickiej, a właściwie chrześcijańskiej, bo na Wschodzie mamy też substrat rusińki – w owych czasach prawosławny, a wcześniej greckokatolicki. Program obejmował też zakupy i badania nad scenariuszami do kultury żydowskiej. Mówiąc o badaniach, mam na myśli analizę wnętrz bardzo zróżnicowanych obiektów – zarówno mieszkań, jak i sklepów, warsztatów rzemieślniczych, instytucji życia publicznego, ośrodków kultu, aresztu, kościoła, poczty, urzędów. Poszukiwania służyły stworzeniu scenariuszy (szczegółowej dokumentacji ekspozycji pozwalającej na jej odtworzenie wraz z elementami historycznymi i edukacyjnymi) – zarówno dla poszczególnych budynków, jak i całości miasteczka. To bardzo ważne, żeby goście muzeum, przemierzając uliczki, widzieli spójność tego historycznego przekazu. Powinni wiedzieć, gdzie się znajdują, co się działo w tej przestrzeni publicznej. Aktualny plan zagospodarowania miasteczka-sztetlu w latach 2004–2005, został zrealizowany zaledwie w jednej czwartej.

Odnoszę wrażenie, że nie ma miejsca na więcej budynków. Skansen ma swoje ograniczenia. Czy jeszcze dałoby się tu poprowadzić kilka uliczek? I czy skansen ma takie możliwości, jeśli chodzi o eksponaty?
Istnieje plan zagospodarowania, zgodnie z którym muzealne miasteczko byłoby wkomponowane w całość lubelskiego skansenu obejmującego siedem sektorów. Pięć z nich miałoby charakter wiejski, a spośród nich Wyżyna Lubelska, Roztocze i Powiśle są już zagospodarowane budynkami. Do tego dochodzi dwór, który jest postawiony. Wprawdzie nie ma folwarku, ale jest on dobrze zarysowany razem z parkiem, ogrodem i kilkoma spichlerzami, a nawet czworakiem, który jednak nie pełni swojej funkcji. Jest też miasteczko z rynkiem, z dobiegającymi do niego uliczkami i kwartałami. Część ekspozycji jest postawiona, a część zostanie dopiero wzniesiona. Możemy to sobie wyobrazić – przylegające do rynku cztery pierzeje, z których północna jest już zabudowana, zaś wschodnia częściowo wyznaczona przez parcelę kościelną, plac kościelny i obiekty parafii rzymskokatolickiej, a na pozostałe zostawione jest miejsce.

Czyli docelowo miałby to być pełny, zabudowany rynek?
Tak. Podobne koncepcje są realizowane w kilku polskich skansenach. Niemal docelowy efekt osiągnęły już muzea w Nowym Sączu i w Sanoku. Jeśli chodzi o zabudowę, to miałaby ona się składać z obiektów zabytkowych, pozyskanych do Muzeum Wsi Lubelskiej przede wszystkim w latach 80. XX wieku. Możemy sobie powiedzieć, że gdyby nie tamta aktywność, to z owych czasów nie zostałoby do dziś zapewne nic. Te budynki oczywiście są w złym stanie, jako obiekty składowane, niemniej jednak dodawszy zachowane wzorce i pozostawiwszy niemal symbolicznie substancję zabytkową, możemy stwierdzić, że jest to oryginalna zabudowa. Inwentaryzacje są bardzo szczegółowe i, odpukać, nawet w przypadku pożaru w skansenie można dzięki nim zrekonstruować zabytek. Mamy w miasteczku obiekty zabytkowe oraz budynki, najmłodsze z lat 30. XX, zbudowane w oparciu o dokumentację inwentaryzatorską i badania terenowe. Są też kopie budynków murowanych, które istnieją do tej pory. W nielicznych przypadkach zaryzykowaliśmy odwzorowanie budynków, które w momencie podjęcia badań terenowych w ostatnich dziesięcioleciach już nie istniały, ale ich fasady pojawiają się na zdjęciach. Takim sztandarowym miasteczkiem, na którym się wzorowaliśmy, był Goraj. Zachowały się piękne fotografie tego miasta od schyłku XIX wieku po rok 1939. W skansenie zaryzykowano stworzenie takiej rekonstrukcji dwóch podcieniowych domów (w stylu prowincjonalnego baroku). Na dobrą sprawę nie wiemy, jak wyglądały one wewnątrz poza ogólną ideą przelotowej sieni czy słabo oświetlonych wnętrz. Na pewno rekonstrukcja miasteczka wymaga jeszcze olbrzymich środków – zarówno finansowych, jak i całej opieki merytorycznej, która poprzedza i towarzyszy pozyskiwaniu in situ, a więc w miejscu użytkowania. Zabytki są tym bardziej cenne, jeśli były użytkowane od okresu międzywojennego do dziś. Mają metryczkę, czyli mówią swoim własnym głosem, głosem osoby, która była wokół nich przez kilkadziesiąt lat. Mamy też do czynienia z zabytkami przemieszczonymi, a więc takimi, które znajdują się w obrocie antykwarycznym. Najczęściej zdobywamy je na targach staroci, czasami też zawdzięczamy sporo lublinianom, którzy te przedmioty przywieźli do Lublina. To są pojedyncze rzeczy, które nie przypominają wielkich, strategicznych zakupów, np. z drugiej połowy lat 80., kiedy robiliśmy obozy naukowe i w ciągu roku pozyskiwaliśmy przeszło dwa i pół tysiąca eksponatów – rzeczy starych i cennych. Równolegle setki rekwizytów trafiało wówczas do zbiorów pomocniczych. Teraz nie pomoże nam cieśla żyjący w latach 30. zeszłego stulecia, bo mamy do czynienia z pokoleniem, które odchodzi, a wówczas było co najwyżej uczniami szkół czy ludźmi w jeszcze młodszym wieku. Sporym problemem jest zgromadzenie zasobu zabytków ruchomych, chociaż w przypadku skansenu słowo „ruchome” jest względne, bo przecież obiekty, które translokujemy, też są „ruchome”. Już od wielu lat bardzo niewielki jest udział zabytków określonych jako „muzealia”, nie mówiąc już o jakichś pomocniczych rekwizytach, materiałach, które też gromadzimy dla celów pokazów, edukacji, bo zabytku często nie narażamy na takie ryzyko. Problem wyposażenia niewątpliwie ma teraz inny charakter niż w latach 80. Wnętrza, które tutaj eksponujemy, w znacznym stopniu zostały przygotowane mniej więcej przed trzydziestu laty. Wówczas zgromadzono odpowiednie zabytki dzięki temu, że scenariusze zostały opracowane w oparciu o źródła, a nawet wywiady z ludźmi, którzy pamiętali rodziny żydowskie. To, co zostało odwzorowane w ekspozycjach, to jest w dużej mierze dorobek tamtych lat. Np. okólnik z Ostrowa Lubelskiego, bryła plebanii z Żeszczynki czy staropolski spichlerzyk z Wrzelowca były już wówczas postawione i to pokazywało, że zamiar zbudowania miasteczka jest niezmienny i że kiedyś to ruszy. Liczono się z tym, że może budowa zatrzyma się na jakiś czas, ale potem znów się rozpocznie. Istnieje też problem doświadczenia badaczy. My jesteśmy pokoleniem, które jeszcze miało do czynienia z ludźmi, którzy w okresie II Rzeczypospolitej osiągnęli wiek produkcyjny. To były osoby znające pracę w warsztatach rzemieślniczych i wszystkie technologie życia codziennego. Urządzając ekspozycję, często bazuje się na tamtym doświadczeniu. Natomiast młody człowiek jest skazany wyłącznie na zapisy archiwalne, na jakieś strzępy wywiadów, które już przecież nie dotyczą często konkretnych obiektów. To stawia młode pokolenie w trudnej sytuacji. Na pewno wielką satysfakcję odczuwają te skanseny, które zdążyły się uporać z miasteczkiem z pełną zabudową jak np. Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Chociaż słyszałem, że tam jest obecnie wznoszona synagoga, ale kończy to najstarsze pokolenie muzealników, często już będących na emeryturze.

Co obecnie możemy zobaczyć w miasteczku?
Wkraczając gościńcem ze wsi, którą my określamy mianem Wyżyna Lubelska, lub drogą klinkierową od strony dworu, mijając figurę, tzw. Bożą Mękę, widzimy układ urbanistyczny, czyli rynek. Jest wybrukowany, ze starannie odwzorowanymi rynsztokami. Widzimy wbiegające do niego uliczki i budynki o różnym charakterze, zbudowane z różnych materiałów: drewna, wapienia, cegły. Dachy kryte są rozmaitym materiałem: papą, gontem, blachą żelazną, ocynkowaną, dachówką, słomą i dachówką tzw. cementowo-wapienną. Rodzajów pokryć jest bodaj siedem. One pokazują różnorodność. Jeśli chodzi o konkretne obiekty, to z urzędów mamy udostępnioną pocztę, a właściwie to się nazywa agencja pocztowa. To jedyny sposób komunikacji telefonicznej w tamtych czasach, więc powinien jeszcze wypadać taki gąszcz drutów na porcelanowe izolatory. Jest również areszt gminny, gdzie siedziały zarówno kobiety, jak i mężczyźni, bo są dwie cele. Często skazywano za zupełnie drobne przestępstwa, a najczęściej była to po prostu zamiana grzywny na karę aresztu. Wiadomo, że urzędnikom zawsze zależało na ściągnięciu opłaty, ona dawała środki do budżetu. Szedł taki skazany do burmistrza, a najczęściej do wójta, bo większość z tych miasteczek nie miało praw miejskich, i wówczas wydawano tzw. świadectwo ubóstwa. To było podstawą do zamiany grzywny na areszt. Szkoła jeszcze nie jest urządzona, ale budynek stoi. Jeśli chodzi o instytucje, to jeszcze jest remiza, ale też nie jest gotowa. Mamy mieszkanie burmistrza, które jest najbardziej programowo rozbudowane. Umieściliśmy je w budynku zastępczym, bo tak naprawdę w domu stolarza, ale jest to mieszkanie w tej hierarchii stosunkowo najzamożniejsze. No i mamy kościelne instytucje. Jest kościół rzymskokatolicki, ale pokazany z całym zespołem, czyli można powiedzieć – zespół parafialny, mniej więcej z lat 1928-1932. Ekspozycja jest idiograficzna, czyli nawiązuje do wsi Matczyn. Jeśli chodzi o sferę usługową, to jest kilka rodzajów sklepów. Mamy trafikę, czyli taki sklepik wyspecjalizowany w wyrobach tytoniowych, gdzie musiało być oznaczenie Polskiego Monopolu Tytoniowego na sprzedaż tytoniu i papierosów. Jest też sklep żelazny i kolonialno-galanteryjny. Dalej jest pracownia krawiecka i warsztat szewski. To jednocześnie części mieszkań. Jest również pracownia cholewkarska – to jest już poziom, gdzie są ręczne czy nożne maszyny do szycia skóry. Jest i dentysta, i restauracja, i piwiarnia, a wszystko skupione wokół wybrukowanego rynku, który stanowi centrum miasteczka.

Co dalej?
No cóż, czekamy na kolejne okienko finansowe, które umożliwi dokończenie tego założenia.

Rozmawiała Agnieszka Matecka-Skrzypek

Skrót artykułu: 

Siedzimy z Grzegorzem Miliszkiewiczem – kustoszem lubelskiego skansenu na ławach w pomalowanej na niebiesko dawnej kuchni. Chłodno mimo upalnego lata. Na stole obok leży chałka, po prawej stronie stoi pedałowa maszyna do szycia z misternie odlanymi żeliwnymi nogami.

fot. A. Wrona: Spektakl „Saga o Józku Drzewieniu” przy ul. Stodolnej w miasteczku

Dział: 

Dodaj komentarz!