Legendy na scenie

Pannonica

Fot. J. Zarzecka: Koncert zespołu Aälma Dili

Siódma edycja festiwalu, a ja tu jestem po raz czwarty lub piąty. Za każdym razem jest inaczej, bardziej, z większym rozmachem – czy w tym roku festiwal osiągnął apogeum?

Pannonica to największy w Polsce festiwal muzyki bałkańskiej i chyba jeden z niewielu festiwali z muzyką etniczną ukierunkowanych na jeden krąg kulturowy. Odbywa się na Sądecczyźnie, we wsi Barcice nad Popradem, zawsze na zakończenie wakacji. To „polska Guca” – odpowiednik serbskiego festiwalu trębaczy i dynamicznej muzyki Bałkanów. Hasłem tegorocznej edycji były „legendy” („The Legendary”) i codziennie występowała jakaś mityczna wręcz formacja – Koçani Orkestar, Goran Bregović, Bora Dugić, Bulgarian Voices Angelite.
Fantastyczne były właściwie wszystkie koncerty. Na żadnym nie dało się nudzić. W tym roku moimi absolutnymi faworytami – ze względu na piękną lub szaloną muzykę i niesamowitą energię płynącą ze sceny – zostali: Aälma Dili z Francji i Luiku z Ukrainy. Te zespoły „darły wióry z instrumentów”, odpowiednio do hasła Pannoniki – „ogień nie muzyka”. Dla mnie oddzielną kategorią – i stuprocentowym zachwytem – był bułgarski chór Angelite. Grupa znana na świecie, występująca z Lisą Gerard, Kate Bush i innymi sławnymi mainstreamu, przed występem budziła mały niepokój – czy aby nie zawiodą? No i nie zawiedli – a raczej nie zawiodły, bo Angelite to chór żeński – wystąpiło chyba osiemnaście pań (w przepięknych strojach ludowych z różnych krain Bułgarii) i dyrygentka. Każdy kawałek – z różnych regionów, w różnym stylu i dynamice – był wykonany z atomową precyzją – czysto, mocno, w idealnej harmonii. Kiedy już wydawało się, że nie można nic dodać do tego popisu, dziewczyny zaśpiewały bis – na jakieś sześć czy osiem głosów w kanonie! Padłam.
Jeden z mocniejszych występów dał otwierający czwartkowy koncert, polski, krajowy Bum Bum Orkestar – zaczął z przytupem i potem już samo poszło. Zresztą potęgi swej zespół dowiódł na spontanicznym afterparty na scenie w namiocie (po wszystkich czwartkowych koncertach), gdzie wiódł prym w międzygalaktyczno-muzycznym jam session. Na malutki podest wcisnęło się kilkunastu, jeśli nie ponad dwudziestu muzyków i grali to razem, to osobno, to przegadywali się saksofonami, to uzupełniali improwizacje. Wspaniała była „wojna na saksofony” między Bum-Bum-Bum a muzykiem z Kočanich. Rozentuzjazmowany tłum szalał na dechach u ich stóp.
Piękny był koncert Adama Struga z zespołem, który zagrał głównie utwory do tańca – czyli z najlepszej swojej płyty „Adieu”. Bardzo dobre były bułgarskie Bisserov Sisters Family, Cygański Etnorom z Węgier czy lekko popujące Baro-Drom z Włoch.
Na tle wszystkich zespołów na festiwalu najsłabiej wypadł chyba Goran – całą robotę odwalał za niego bębnista, chórki trochę fałszowały i za dużo było nieznanych numerów, ale co tam – sława robi swoje, zabawa i tak była. Wszyscy jesteśmy Mamoniami – lubimy tę muzykę, którą już znamy, toteż tłum falował i śpiewał do wolniejszych kawałków znanych dzięki tekstom Kayah oraz skakał i krzyczał na „Kałasznikowie”. Trzeba przyznać, że nazwisko Bregovicia przyciągnęło jego publiczność, która dotąd o Barcicach mogła nie mieć pojęcia.
Piątkowe koncerty pomieszała porządna burza, która rozszalała się tuż przed ich rozpoczęciem. Muzyka wystartowała z godzinnym opóźnieniem. Dzięki temu pierwszy zespół przełożono na zakończenie, a Bregović zagrał przed wspaniałym, żywiołowym kwartetem Aälma Dili! I kto tu dla kogo był supportem!? Entuzjazm ze sceny szedł taki, że lider zespołu, Geronimo, najpierw rzucił garścią płyt CD w widzów, a następnie skoczył w publiczność i był noszony na rękach. R
zucanie się na ręce gawiedzi dotąd zdarzało się jedynie widzom – tłum oczywiście oszalał z radości, a wianuszek dziewcząt po koncercie długo nie odstępował idola. Mam motto od zespołu Aälma Dili – „Nie słuchajcie muzyki od tych, którzy grają, aby grać” – czyli bez serca. Słuchajcie tych, którzy grają prawdziwie.
A przecież oprócz głównych wydarzeń odbyła się chmara imprez, koncercików, projekcji filmowych i warsztatów towarzyszących. Z ciekawszych i bardziej czasochłonnych wpadły mi w oko warsztaty automasażu, masowania pleców oraz fotografii otworkowej Michaliny Hendrys i Tomasza Kowalczyka z Krakowa – którzy robili zdjęcia namiotem, tkwiąc w tym „aparacie” z uczestnikami parę godzin w upalny dzień. Efekty były wspaniałe. Niestety, przegapiłam koncert solowy Jacka Kleyffa, a końcówka, którą widziałam, była super.
W sobotni, ostatni wieczór zakończeniem zabawy festiwalowej – pomijając równoległe balkan disco – był najzabawniejszy węgierski dom tańca, jaki widziałam. Zabawę ogrywał i prowadził zespół Erdőfű z Budapesztu – trzyosobowy skład muzyczny i wodzirej. A do tego podchmielony tłum pokoncertowy. Zaczęło się od pląsów przedszkolnych (tzw. wiatraczków) do prostej melodii – co cieszyło się wielkim zainteresowaniem. Po chwili przerwano zabawę, bo teatr ognia zapragnął wystąpić tuż obok i zagłuszyć wszystko podkładem muzycznym. Na szczęście zespół się nie zraził, poczekał i po przydługich występach ogniowców (nazwy grupy nie pomnę, ale wyglądali raczej na skład przypadkowy i chaotyczny) wrócił z muzyką. Ścisk i tumult zwiastowały raczej, że tańce nie wyjdą i tu spotkało mnie zaskoczenie! Tancerz z zespołu tak umiejętnie podsuwał proste kroczki i możliwości, że udały się nawet jakieś korowody mołdawskie i wirowanki do czardasza! Pannonica od zeszłego roku wzbogaciła się o świetny namiot na tańce – zamiast małej stodółki jest zadaszona podłoga, mieszcząca nawet kilkaset osób. Tanchaz wyszedł tak udany, że zagłuszył dudniące z namiotu obok Guczo disko.
Kiedy skończyli Węgrzy, na środku strefy bazarowej zebrała się grupka bębniarzy, dołączyli do nich samozwańczy trębacze, chętny tłumek imprezowiczów i już tańcom nie było końca. Pannonica śpiewała do rana.
W tym roku mogłam się lepiej przyjrzeć życiu festiwalowemu, bo po raz pierwszy mieszkałam na polu namiotowym. Niestety, nie było to tzw. ciche pole namiotowe i spać się w nocy nie dało, kiedy radośni „pannonikarze” śpiewali, grali na trąbach i darli się co chwila „Ogieeeń nie muzyka!!” – ale to była też cena za namiot postawiony w cieniu. Właściwie prawdziwie cichych miejsc to chyba nie było, bo nawet do miejscówek dla dzieciatych dochodziły dźwięki z różnych scen. Sama wioska festiwalowa została przemodelowana w stosunku do tego, co widziałam dwa lata temu i teraz wszędzie jest więcej miejsca – więcej miejsca pod sceną, więcej na jarmark rzemiosła, więcej na przestrzenie spożywcze, zajmowane przez stoiska z jedzeniem. Między częścią handlową i namiotową a placem pod sceną, koło koni i alpak (tak! – pośrodku festiwalu, nic sobie z niego nie robiąc, pasą się w zagródce konie i alpaki!) przygotowano „świetlisty szlak”, którym nieco onirycznie wędrowało się nocą wśród tłumów. Tłumy były zaiste wielkie! Po raz pierwszy – i to już w czwartek! – trzeba było stać w kolejce do pierwszego wejścia na festiwal co najmniej pół godziny! Ale jakoś wszystko działało i ludzie się nie zadeptywali. Poza kolejkami pod prysznice ta mnogość w zasadzie nie przeszkadzała. Zresztą mniej cierpliwi mogli wykąpać się w Popradzie – znanym ze swych plażowych i „balnearnych” pokus. Warta pochwał wszelakich jest podłoga na placu przed sceną – wielka połać gumowanych podkładów, która ułatwia tańce, zwłaszcza kiedy popada i z trawnika robi się błoto niczym u Bogumiła Niechcica. Nieprzewidzianą atrakcją poburzową były prywatne baseny w zalanych namiotach na polu, ale pojawiła się możliwość mycia nóg w kałuży – skracało to kolejkę do umywalni. Nie sposób porównać pierwszą kameralną mini-Pannonicę do tegorocznego festiwalu na kilkanaście (ktoś mówił o 20 tys. biletów) tysięcy osób. Mimo to ciągle spotykałam tych samych znajomych, bez umawiania. I to też jest dla mnie nowość – jest tu teraz sporo znajomych.
I znów Pannonica ogłosiła wyzwanie pn. „Nie ściągamy” – nosimy piękne karnetowe opaski na ręku przez cały miesiąc, by potem móc kupić promocyjne bilety na kolejną edycję festiwalu, a przecież wszyscy są doń zachęceni!

Joanna Zarzecka

Skrót artykułu: 

Siódma edycja festiwalu, a ja tu jestem po raz czwarty lub piąty. Za każdym razem jest inaczej, bardziej, z większym rozmachem – czy w tym roku festiwal osiągnął apogeum?

Fot. J. Zarzecka: Koncert zespołu Aälma Dili

Dział: 

Dodaj komentarz!