Czas kręci się jak koło i kosmos...

Mikołajki Folkowe 2012

Na tegorocznym plakacie Mikołajków Folkowych pojawiło się koło pełne instrumentalnych konstelacji gwiezdnych. Nasuwa mi to skojarzenia z zegarem, bowiem o 22. już edycji festiwalu mam opowiedzieć! Czas kręci się jak koło i jak kosmos, wiec może ten plakat powiedział więcej niż było zamierzone.

Jak co roku zimową porę i „martwy sezon koncertowy” dla muzyki folkowej rozjaśniają Mikołajki Folkowe w Lublinie. Tradycyjny drugi weekend grudnia (w tej edycji zbieżny z ogólnym terminem mikołajkowym – 6-9 grudnia) przyciąga do Chatki Żaka ciekawych artystów, ludowych i folkowych melomanów, tancerzy, wystawców rzemiosła – i fanów samej atmosfery Mikołajkowej.

Rozpoczęto już we czwartek mocnym uderzeniem Black Velvet Band z Lublina, a od piątku ruszyły pełną parą wszystkie atrakcje. Od kilku lat festiwal obejmuje bloki koncertów na scenie głównej, koncertów w cyklu Folk Nocą, warsztatów, tańców do muzyki Sceny pod Schodami, wystaw, pokazów slajdów oraz niedzielnego folku mocnego uderzenia – Hello Folks!

Najbardziej cieszy koneserów Scena Otwarta, czyli w sumie główny punkt festiwalu jako przegląd zespołów konkursowych. W tej edycji wystartowało 14 zespołów, wśród których – co warto zauważyć – nie było ani jednej kapeli klezmerskiej! To pewne novum i trend bodajże ostatnich dwóch lat, że muzyka klezmerska – niegdyś nadużywana – obecnie na scenach folkowych jest rzadkością. Mnie zespoły Sceny Otwartej nie zwaliły z nóg, choć zachwyciły dwie wokalistki. Dużo było muzyki polskiej, dużo karpackiej, sporo bitu o zabarwieniu disco-folk – na pewno nie było monotonnie, choć miałabym problemy z wyłonieniem naprawdę wyjątkowej grupy na tzw. grand prix. Jury poradziło sobie jednak dość prosto (i bez zaskoczenia – gdyby co do wyniku prowadzone były zakłady, pewnie nikt nie chciałby się zakładać) i I nagrodę przyznało zespołowi Sutari z Warszawy „za nowe podejście do tradycyjnego repertuaru”, bowiem Sutari gra muzykę polską, ale zminimalizowaną do śpiewu i dźwięków zaledwie towarzyszących, przy czym dźwięki te pochodzą rzadko z instrumentów, a głównie z takich podręcznych utensyliów jak kieliszki z wodą, tarka do jarzyn czy mikser kuchenny. Jest to nowatorskie i ciekawe, ludowe też, inspirowane muzyką tradycyjną – jak najbardziej, tylko po występie z tym samym repertuarem na Nowej Tradycji już nie zaskakujące i raczej nie do odtwarzania w zaciszu domowego ogniska (no chyba, że podśpiewując w czasie kręcenia ciasta mikserem). Jedno jest pewne – Sutari nie pozostawiło nikogo obojętnym i zdania były mocno podzielone, jednak „dziewczyny z robotem” dostały też Mikołaja z piernika – nagrodę publiczności. Kolejne miejsca przyznano: II – Lesji z Ukrainy i III – zespołowi Angela Gaber Trio z Sanoka – i szczerze powiedziawszy muzycznie te zespoły wypadły najlepiej. Lesja oczarowała prześlicznym i mocnym głosem, za co również otrzymała nagrodę indywidualną im. Anny Kiełbusiewicz. Wyróżniono zespoły Dobroto i Alepak. Ogólnie jednak brakło mi w propozycjach Mikołajkowych czegoś z energią, porywającego. Najgorzej chyba jest wtedy, gdy muzyka „jest podobna zupełnie do niczego” albo powiela jakieś dawne schematy oklepane sto razy. Jako doświadczony odbiorca Sceny Otwartej przy niektórych zespołach miałam ochotę dokonać wymiany składów – jak muzycy byli świetni, to wokalista fałszował, jak z kolei świetnie było coś zaśpiewane, to aranż pożal się Boże – z takich miksów konkursowych można by zmontować czasem naprawdę doskonałe kapele. Były i momenty zabawne – np. ruch sceniczny w stylu samba-swing, czy straszliwa wymowa polskich „h” w ukraińskich piosenkach, co jako „CyHanoczka”, czy „Hnizda” brzmiało w sumie straszliwie, jednak litościwie oszczędzę wytykania komu się to zdarzyło. Z ciekawostek modowych – do łask wracają lniane giezła!

W koncertach na dużej scenie zagrali: tradycyjnie Orkiestra Św. Mikołaja, laureaci Sceny Otwartej oraz zaproszone gwiazdy – czyli Trebunie-Tutki, Hosso i Transmongolia, w piątek Megitza, a w niedzielę Lia Fáil, Roberto DeLira oraz Kompany z Polski i  Niburta z Węgier.

Megitza (Małgorzata Babiarz) to trochę „góralka ze Stanów” – pochodzi z Podhala, ale karierę muzyczną robiła w Stanach Zjednoczonych. Śpiewa, grając na kontrabasie, towarzyszy jej trzech muzyków z akordeonem, gitarą i perkusją. Bazują na muzyce bałkańskiej, cygańskiej i polskiej i wychodzi im całkiem ciekawa muzyka środka, przyswajalna również poza światem folkowym. Piątkowy koncert wypadł bardzo dobrze. Podobnie sobotni koncert Orkiestry p.w. św. Mikołaja – nie było takiego szału jak w zeszłym roku, kiedy to publiczność tańczyła reszeto na scenie, ale koncert był ciekawy, klimatyczny i można było pośpiewać ulubione „przeboje”.

Największą niewiadomą był koncert podhalańskiej kapeli Trebunie-Tutki, ponieważ kilka dni wcześniej zmarł Władysław Trebunia-Tutka, nestor rodu i muzyk kapeli. Trebunie jednak zagrali – nastrojowo, pięknie, poświęcając koncert pamięci zmarłego. Przez tę szczególną sytuację był to koncert inny od dotychczasowych – inne opowieści, inne melodie, sporo refleksji i dobra muzyka.

Najbardziej oczekiwanym zespołem wieczoru byli Hosso i Transmongolia – ze względu na egzotykę muzyki i rzadką okazję do obcowania ze śpiewem alikwotowym w oryginalnym wykonaniu. Oczekiwania nie zostały zawiedzione, ba!, zachwyt był chyba większy niż ktokolwiek się spodziewał. Okazało się, że muzyka Mongolii to nie tylko trudne, wyszukane wariacje na otwartym gardle, choć te były wykonywane z prawdziwą finezją, ale towarzyszyła im wspaniała muzyka instrumentalna, przywodząca na myśl natychmiast wyobrażenia falujących traw na rozległych mongolskich stepach. Wykonawcy tej muzyki śpiewają w stylu höömii – (za programem) „o tym, co ich otacza: rzekach i górach, wietrze stepów i pustyń; naśladują też odgłosy przyrody i zwierząt, w szczególności wielbłądów i koni.” Pochodzą z gór Ałtaj w zachodniej Mongolii, choć mieszkają ostatnio w Niemczech. Grają na charakterystycznych instrumentach tradycyjnych: morin chuur, instrumencie strunowym z główką w kształcie końskiej głowy, różnych zachodniomongolskich instrumentach szarpanych oraz innych strunowych. Koncert całkowicie pochłonął odbiorców, minął szybko, pozostawiając niedosyt - który na szczęście można było trochę zaspokoić następnego dnia na warsztatach śpiewu alikwotowego.

Niedzielne koncerty mocnego uderzenia inspirowanego muzyką etniczną przyciągają publiczność poza folkową, jednak na ogół nie jest mi dane w nich uczestniczyć, ze względu na porę powrotów. Dlatego głos na chwilę oddaje koledze Ziutkowi...

„Na Mikołajki Folkowe dotarłem dopiero ostatniego dnia ich trwania, tak wskazałlos... Głównym moim celem tego dnia był koncert węgierskiej Niburty.Zachęcony ostatnią edycją Rock in Szczecin (koncert Dalriady) liczyłemna to, że i Niburta da radę. Na płytach brzmiąca interesująco, w bojuwypadła średnio. Słabo nadająca się na metalowe granie sala ACK tojedno, a nieokreślona jeszcze do końca scenicznie Niburta to drugie.Zaczęli wszystkim na raz, czyli amerykańskie trendy i neo-rockowe graniea la Paramore kontra folk bałkański zagrany z folkmetalową duszą Europywschodniej. Na scenie panował lekki chaos związany z ilością muzyków wskładzie (nota bene bardzo podobny problem miał węgierski Sheket nafestiwalu w Czeremsze), ale wśród tego zamieszania od początku wybijałsię ponad przeciętność wspaniały, charakterystyczny dla węgierskichpieśniarek, nosowy głos wokalistki. Jej "węgierska" w ten sposóbinterpretacja pieśni macedońskich - palce lizać! Z czasem zespółrozkręcił się, ale odniosłem wrażenie, że jeszcze nie wiedzą, czypójdą w stronę folk-Paramore/Suicidal Tendencies czy Dalriada/folkmetal.W każdym razie warto było ich posłuchać - choćby dla wokalistki.

Wcześniejsze koncerty, Lia Fail i RdK słuchałem spoza sali - byłem naMF także służbowo i wszystkiego nie da się ogarnąć mając tylko dwieręce i tylko kilka godzin czasu. Lia Fail, jak udało mi się z gwaru "wefojerze" wyłapać - uczyniło wielki postęp, RdK dociera mozolnie nowyskład w nowej, nazwijmy to "R.U.T.owej" rzeczywistości (przed MF grali wWarszawie, dość umiarkowanie, ale zacnie)”.

Koncerty z cyklu Folk Nocą w tym roku obstawili: w piątek Poszukiwacze Zaginionego Rulonu – kapela nagradzona na Nowej i Starej Tradycji - (wywiązała się nocna potańcówka oberkowa), w sobotę natomiast Jacek Hałas z pieśniami dziadowskimi. Wbrew przewidywaniom, że na dziadowskich pośniemy (jak na wielu nocnych koncertach w poprzednich latach), koncert okazał się na tyle fascynujący, wyśpiewywane ballady miały tak wciągającą fabułę, że o spaniu nie było mowy– mimo magnetyzującego głosu lirnika.

Potańczyć można było też na dwóch minizabawach Pod Schodami, gdzie tradycyjnie grają do tańca kapele wiejskie – w tym roku Kapela Braci Cicheckich z Grądek z muzyka mazowiecką oraz Kapela Władysław Pogody z okolic Kolbuszowej. Szczególnie pan Pogoda potrafi zagonić nawet co oporniejszych to tańca – z roku na rok Pod Schodami tańczy coraz więcej par.

Różnorodnie wypadły w tym roku warsztaty – śpiewu, tańca, pieczenia szczodraków.

Udało mi się wziąć udział w warsztatach śpiewu gardłowego Hosoo, warsztatach tańca Jacka Hałasa i przyglądać się warsztatom muzycznym dla dzieci prowadzonym przez Witka Brodę – wszystkie genialne. Jacek Hałas to magik, który potrafi roztańczyć dowolnie dużą grupę na dziesiątki sposobów. Tańczyliśmy tańce korowodowe z Polski, Mołdawii i wszelkich okolic, a prowadzący jednocześnie tańczył, grał i tłumaczył, korzystając z pomocy żony, Alicji, grającej na bębnie. Podobnie Witek Broda – żadna grupa dzieci mu niestraszna – czy to dwulatki, czy starsze, czy w wieku mieszanym. Po godzinie zajęć już wszystkie razem śpiewają, tańczą, grają – czasami pierwszy raz w życiu na poważnym instrumencie.

Z kolei na tak profesjonalnie poprowadzonym warsztacie jak ten śpiewu alikwotowego chyba nigdy nie byłam. Uczestników był około 30, za to Hosso pracował ze swoimi kolegami, którzy krążyli po sali i sprawdzali jak poszczególni adepci trudnej sztuki gardłowego panowania nad gardłem radzą sobie z poszczególnymi ćwiczeniami. Warsztat był tłumaczony na bieżąco z niemieckiego na polski, ćwiczenia były świetne metodycznie, w środku zajęć było trochę opowieści teoretycznych i minikoncert instrumentalny, by dać chwilę odpoczynku zmęczonym głosom. Ogólnie rewelacja. Jedyną wadą wszystkich warsztatów było to, że są tylko jednodniowe.

Improwizowana kawiarenka w miejscu po dawnych „chatkowym” pubie trochę siermiężnie przytuliła festiwalowych gości – niewyszukanym cienkim piwem i zbyt małą ilością siedzisk, ale okazała się mimo to cenną przestrzenią dla spotkań towarzyskich – będących kwintesencją tego festiwalu – oraz dla zorganizowanych pokazów slajdów (w tym roku z podróży po „stanach” Azji Środkowej i po Armenii). Znów też hol Chatki wypełniał kiermasz rękodzieła – biżuterii, odzieży, płyt z muzyką, bębnów – przy okazji miejsce większości dorocznych spotkań z ludźmi, których widzi się tylko przy okazji Mikołajków. Trzy dni minęły jak chwila i trzeba było wracać do pozafestiwalowej rzeczywistości – z nową muzyka na płytach na osłodę.

Skrót artykułu: 

Na tegorocznym plakacie Mikołajków Folkowych pojawiło się koło pełne instrumentalnych konstelacji gwiezdnych. Nasuwa mi to skojarzenia z zegarem, bowiem o 22. już edycji festiwalu mam opowiedzieć! Czas kręci się jak koło i jak kosmos, wiec może ten plakat powiedział więcej niż było zamierzone.Jak co roku zimową porę i „martwy sezon koncertowy” dla muzyki folkowej rozjaśniają Mikołajki Folkowe w Lublinie. Tradycyjny drugi weekend grudnia (w tej edycji zbieżny z ogólnym terminem mikołajkowym – 6-9 grudnia) przyciąga do Chatki Żaka ciekawych artystów, ludowych i folkowych melomanów, tancerzy, wystawców rzemiosła – i fanów samej atmosfery Mikołajkowej.

Dział: 

Dodaj komentarz!