Tabla w folku irlandzkim

Wojciech Mazurkiewicz z niejednego muzycznego pieca chleb jadł. Wykształcony na inżyniera, ojciec czwórki dzieci, pracujący zawodowo w jednym z warszawskich biurowców jest jednocześnie wspaniałym tablistą, który nauki pobierał między innymi u Marii i Jerzego Pomianowskich. Artykuł powstał na podstawie rozmowy po jednym ze stołecznych koncertów The Irish Connection, kapeli w której Wojtek kiedyś grał.


Początki

Moja przygoda z tablą zaczęła się od tego, że po skończeniu studiów technicznych zacząłem odwiedzać Inżynierię Dźwięku i udawać, że czegoś się uczę. Poznałem tam Lucjana Wesołowskiego, lidera kapeli Orientacja Na Orient. Od słowa do słowa zaczęliśmy sobie rozmawiać, ja wspomniałem, że bardzo lubię muzykę indyjską a zwłaszcza tablę, a on na to, że jest w Warszawie facet, który uczy gry na tabli. Tym gościem okazał się mój przyszły nauczyciel, Jerzy Pomianowski, naonczas jeszcze młody, obiecujący (że tak powiem) muzyk, student socjologii... Aktualnie ambasador Polski w Japonii. Od 1985 roku zacząłem uczyć się gry na tym instrumencie. Początkowo miałem kłopoty. Grając na tabli, jak wiadomo, siedzi się po turecku na podłodze - potworna rzecz - początkowo po takim graniu musiałem prostować sobie nogi rękami, bo nie byłem w stanie wstać o własnych siłach. Potem się trochę porozciągałem.


Podróże, granie, proza życia

Kiedyś z kapelą Lucjana Wesołowskiego wyjechałem do Niemiec i zostałem tam na trzy miesiące. Aby zachęcić się do żmudnego ćwiczenia, po prostu siadłem na ulicy, ustawiłem przed sobą kapelusz i zacząłem ćwiczyć wprawki. W ten sposób już pierwszego dnia zarobiłem około sześciu marek grając (a raczej ćwicząc) przez około osiem godzin w różnych miejscach Mainzu - na rynku i w przyległościach. Było to dość zabawne, ale też dzięki takiemu kontaktowi z instrumentem, zacząłem się trochę rozwijać.

Początkowo uczyłem się według klasycznej szkoły indyjskiej, to znaczy wedle tego, czego uczył mnie mój nauczyciel, którego z kolei mistrzem był Nikil Gosz, jeden z wielkich, współczesnych tablistów indyjskich. Później zacząłem pogrywać z muzykami z ulicy, mój repertuar stał się bardziej rozrywkowy - klimaty typu Donovan, Beatlesi, Cat Stevens... Takie hiciory uliczne, zdarzało się też zagrać trochę jazzu i nawet orientu indyjskiego czy afgańskiego. Grając na ulicy, w różnych warunkach, przechodziło się swoistą szkołę życia. Zdałem sobie sprawę, że można utrzymać się z gry, na spanie, jedzenie i podróżowanie w każdym razie starczało. W 1988 roku ruszyłem w kolejną podróż na trasie Warszawa - Wiedeń - Oslo. Jeździłem autostopem mając dwa tobołki - plecak z klamotami oraz pomarańczowy pokrowiec z tablą. Taki szyty przeze mnie samodział, z przegródkami na obie części tabli i na swoisty wzmacniacz do playbacku, zmajstrowany z plastikowego kanistra i walkmana (do tego sprzętu wkładałem i włączałem kasetkę bądź z wybranymi utworami i zaczynałem na żywo coś rzeźbić, takie granie dawało zdecydowanie lepszy efekt, także finansowy). Później przebyłem cieśniny duńskie i spotkałem się w Oslo z kolegą, z którym graliśmy trochę na ulicach i w parku Vigalanda. Cóż, w Norwegii panował nieco cięższy klimat, ale mieliśmy trochę słuchaczy. Zdobyłem tam cenne doświadczenie - umiejętność gry w każdych warunkach, niezależnie od gwaru przechodzących ludzi, tłumów pędzących po zakupy lub po pieniądze. To przydaje się teraz na estradzie.

Od 1988 roku, po powrocie do kraju, grałem przez następnych parę lat w różnych formacjach. Najważniejsze było dla mnie kontynuowanie działalności z Orientacją Na Orient, prócz tego zacząłem muzykować z żoną mojego nauczyciela, Marysią Pomianowską, która jest jedną z najlepszych w naszym regionie geograficznym sarangistek. Na początku lat 90. kiedy byłem początkującym młodym naukowcem, dorabiałem sobie grając do kotleta w hotelu "Marriott" na imprezach "Wieczór Kuchni Indyjskiej". Potem była jakaś "Fama", jakieś koncerty z dosyć nawet znanymi muzykami poważnego formatu, np. ze Sławkiem Kulpowiczem, Kiniorem czy formacją Young Power. Prawdę mówiąc, czułem się na tych koncertach jak kopciuszek - amator, chociaż zawsze jakiś kawałek fajnej muzyki udało się stworzyć. Jeszcze później tak się porobiło, że założyłem rodzinę, ale nim to nastąpiło pojechałem do Wiednia, pomuzykowałem na ulicach, połaziłem trochę z przyszłą żoną po mieście i spotkałem kilku bardzo fajnych ludzi grających muzykę indyjską czy generalnie rzecz biorąc z kręgu Indie - Pakistan - Bengal - Nepal - Afganistan, gdzie tabla występuje najczęściej. Nie ukrywam, że tabla stała się dla mnie kluczem do świata i odskocznią od codziennego życia, choć był czas, kiedy myślałem, że w ogóle będę zajmował się tylko i wyłącznie muzyką, że będę żył z tego. Nie udało się, ze względu na zmianę koniunktury i fakt, że założyłem rodzinę a jednak uprawianie muzyki zawodowej wymaga ciągłych podróży i to bardzo intensywnych... W końcu dałem sobie spokój z poważnym graniem. Dopiero niedawno koledzy z The Irish Connection trochę mnie "odkurzyli", ale o tym później... Natomiast w tak zwanym międzyczasie miałem okazję grywać jako gościnny, awaryjny tablista. Organizowałem trochę koncertów muzyki indyjskiej, głównie z udziałem Europejczyków np. w Muzeum Azji i Pacyfiku. Dwa lata temu w Polsce była Hinduska - Tanishta Chatterje, śpiewająca w indyjskim stylu Dadra, w którym kobiety mówią o miłości, samotności i tęsknocie. Chatterje śpiewała bardzo pięknie, była aktorką Teatru Narodowego w Delhi. A ja pojawiłem się na jej koncercie jako dyżurny tablista, choć nigdy nie byłem w Indiach.


Tabla od podszewki

Jestem w kontakcie z ludźmi zajmującymi się taką muzyką - dziwną, orientalną, czy orientalizującą. W tej chwili w Polsce jest, prócz mnie, może ze dwóch czy trzech ludzi, którzy z tablą mają do czynienia. Wszyscy jesteśmy uczniami tego samego nauczyciela. Hasło "tablista" jest zobowiązujące. Kiedyś spotkałem w Warszawie, z półtora roku temu, młodego człowieka podczas imprezy w Akademii Muzycznej. Tam były wystawione table. Wziąłem jedną i próbowałem zagrać a on podszedł do mnie i powiedział, że też gra na tym instrumencie. Poprosiłem go, żeby mi pokazał, co grywa. Byłem osłupiały. On uczył się grać na tabli z książki! To jest tak, jakby uczył się pływania na kursie korespondencyjnym. Granie na tabli tak, jak nauczają tego Hindusi, wymaga dużo cierpliwości, czasu i sporo samozaparcia. Bez tego nie da rady. Dopiero po jakimś czasie palce zaczynają trochę chodzić. I jeszcze jedna, ważna rzecz: tablę trzeba umieć nastroić, to jest instrument strojony! To dosyć skomplikowane, dostrajam przed koncertem co do ułamka tonu. W przeciwnym razie tworzą się nieprzyjemne dysonanse. Tabla nie jest to instrumentem typu bongosy, który nie ma określonej wysokości. Istnieją nawet takie instrumenty zwane Tabla - Tarang, składające się np. z dwunastu zestrojonych tabli na różne wysokości. Mówię o tej prawej części instrumentu, lewą część stanowi tak zwany Bajan (nie mylić z akordeonem rosyjskim!). Zawsze stroję bajan na G, a lewą część na C. Granie na tabli jest pewną sztuką i opanowanie na właściwym poziomie tych umiejętności wymaga ciężkiej pracy. Ja jestem, powiedziałbym, na poziomie mniej więcej pierwszej klasy szkoły podstawowej w Indiach. Tak siebie oceniam. Spotkałem swego czasu syna pewnego hinduskiego tablisty, chłopaka mającego około siedmiu lat, który grał miejscami lepiej, miejscami trochę gorzej ode mnie, a to dlatego, że ja jednak mam większą rękę i więcej siły, on natomiast miał słabsze brzmienie, ale techniki i kompozycji o wiele więcej.

Moja tabla jest oryginalnym, indyjskim zestawem. Skóra na tablę musi być skórą zdechłej kozy. Kozy starej, która zdechła śmiercią naturalną. Wykonanie takiej skóry na tablę możliwe jest tylko w jednym miejscu na świecie - w Indiach i "przyległościach". Były czynione różne próby przez moich kolegów, domorosłych rzemieślników, zrobienia takiej skóry na tablę w Polsce lub gdzieś za granicą, efekty były jednak mizerne. W przypadku mojej tabli, prawa jej cześć wykonana jest z drewna. Na ogół im cięższe i grubsze drewno, tym instrument ma lepsze brzmienie. Są pewne kryteria, którymi ocenia się jego jakość np. wygląd skóry - czy się błyszczy, czy rzemienie są starannie wyplecione, czy skóra jest prawidłowo zamocowana rzemiennym pierścieniem, itp. Pierścień ten jest także elementem ozdobnym i służy do strojenia samego instrumentu. Lewa część jest wykonana z metalu - miedzi lub mosiądzu. Ostatnio widuje się takie podróbki w sklepach z cepelią indyjską, robione z aluminium. Przeraża mnie to, jak widzę takie garnki aluminiowe z naciągniętą skórą - czy to ma lepsze brzmienie? Trudno powiedzieć, w każdym razie są to typowe "pamiątki z Częstochowy". Cena oryginalnej, podkreślam oryginalnej tabli zależy od jakości, od miejsca zakupu, tak jak w Indiach - można kupić coś bardzo dobrego za psie pieniądze jak się ostro wytarguje, a można też kupić byle jaki sprzęt za nieprawdopodobne pieniądze. W miarę dobrej jakości tabla kosztuje 150 - 250 dolarów, w Warszawie można nawet kupić zestawy całkiem znośnie brzmiące za 500 złotych. To już całkiem przyzwoita cena.

Z tego, co wiem, w tej chwili nie ma w Polsce nikogo, kto by uczył gry na tabli. Mój były nauczyciel tylko czasami pojawia się w kraju, natomiast mało kto, kogo on uczył pozostał przy tym instrumencie. Wielu ludzi uważa, że można tak podejść i jak na bongosach czy kongach ręką poklepać i już będzie coś wybrzmiewać, byle równo... Tymczasem technika gry na tabli, jeśli chodzi o prawą i lewą rękę, jest grą palcami. Wymaga to dość dużej szybkości i pewnej siły, którą uzyskuje się dopiero po paru latach pracy. Zanim przystąpi się do klasycznych kompozycji, trzeba dużo ćwiczyć, jako że złożoność systemu rytmicznego w Indiach jest ogromna. Hindusi nigdy nie wymyślili czegoś takiego jak polifonia, mają muzykę jednogłosową, ale w zakresie rytmu ustawili poprzeczkę na najwyższym poziomie. Gdy posłucha się mistrza tabli w pełnym biegu, to odnosi się wrażenie, że gra tam przynajmniej kilku ludzi jednocześnie. Jest kilka linii rytmicznych prowadzonych równolegle, one przeplatają się ze sobą, są kombinacje, kontrapunkty, załamania rytmu... Często w muzyce indyjskiej jest tak, że podczas gry, kiedy wszyscy mają w głowach ten sam rytm, odnosi się wrażenie, że muzycy "się rozjeżdżają". Wygląda to jak ogólna "kaszana" i koniec kropka. I nagle, po powiedzmy 6, 8, 10 taktach jest na jedno "raz" powrót do tej samej fazy. To jest niesamowite! Wszyscy słuchacze sądzą, że to już koniec, że się wszyscy pogubili, że już nie zagrają a tu szok. Co ciekawsze, kiedy hinduscy muzycy przychodzą grać na scenę, nie ćwiczą ze sobą wcześniej! Solista i tablista akompaniator są kształceni do gry w pewnych cyklach rytmicznych. Najbardziej klasycznym jest tzw. Tintala, czyli jakby szesnaście jednostek rytmicznych. Hindusi sobie go recytują za pomocą Bols - nazw dźwięków: Dha Dhin Dhin Dha Dha Dhin Dhin Dha Dha Ttin Tin Ta Ta Dhin Dhin Dha. Oni czują gdzieś w sobie, gdzie się ta fraza kończy lub zaczyna. Jest to o tyle niebanalne, że jedna fraza zagrana w sposób rozwinięty potrafi trwać na przykład minutę zanim te 16 uderzeń się skończy. Wówczas muzycy zwalniają tempo lub dodają dodatkowe dźwięki. Często w obrębie tych 16. jednostek grana jest cała kompozycja, zawierająca po rozwinięciu 256 uderzeń lub nawet więcej w zależności od tempa. Ja potrafię zejść z tempa podstawowego na podwojone i ponownie podwojone, oni potrafią wejść w tempo podstawowe, potem o 1/3 większe (właściwie powinno się to nazwać nie tempem a podziałem rytmicznym). Generalnie to ich granie wygląda tak: Masz ustawiony zegar, który odmierza 16 jednostek i klepie "raz", Najpierw jest tam, tam, tam, tam, tam, tam, tam, potem pa, pa, pa, pa... - to są, po prostu, triolowe podziały i Hindusi się w tym wszystkim mieszczą! Najpierw grają tempo podstawowe, potem w rytmie trójkowym, w rytmie dwukrotnym, następnie trójkowym do tego dwukrotnego. To ogromny materiał do uczenia się. Kiedyś miałem przyjemność gościć u siebie tablistę z Indii, przedstawiciela młodego pokolenia, Jogesa Samszi. Udzielił mi kilku lekcji. Mam to nagrane na kasety i do tej pory uczę się z tych nagrań. Robota bardzo żmudna...


The Irish Connection

Ostatnimi czasy dzięki chłopcom z The Irish Connection częściej siadam do tabli, co mam nadzieję, trochę słychać na kolejnych koncertach. Czasami doprowadzam ich do białej gorączki, bo chcą, żebym grał równo, jak perkusista, nabijał rytm i trzymał tempo, a ja tak nie mogę, przecież to nudne! Wiem, że to ma być taka folkowa symbioza, ale nie będę teoretyzować, bo się nie znam. Muzyka irlandzka, co ciekawe, jakoś się klei z tą tablą. Tak przynajmniej twierdzą obserwatorzy z zewnątrz. Myślę, że w muzyce celtyckiej i celtycko brzmiącej jest cała masa elementów pobrzmiewających orientem i to dość odległym. Może to i prawda?


Dział: 

Dodaj komentarz!