Oswoić Transylwanię, pokonać Bukowinę

Dla wielu miłośników folku podróż do kraju, który zainspirował powstanie danego utworu trwa jedynie kilka minut - tyle, ile dany dźwięk wyzwoli w naszej wyobraźni postaci, miejsc, rozświetleń i półmroków, spodziewanych projekcji wydarzeń, w których być może nigdy nie zdołamy uczestniczyć. Może jedynie muzyka zawiedzie nas w Dolinę Prahowy, w Deltę Dunaju, do zamku Bran, w którym pomieszkiwał Drakula, do przycupniętych wśród lasów drewnianych świątyń w Maramures, może uczuciową mapę Rumunii wytyczą jedynie dźwięki - niesłusznie zapomnianej - muzyki Michała Lorenca z "Bandyty" (choć przez "metodycznie" poprawnych krytyków interpretowanego, a właściwie nadinterpretowanego w kategoriach stereotypów filmowego realizmu) albo zapach potraw docierający do nas ponad granicami: z Mołdawii - białego barszczu, z Transylwanii - ziół umuzykalniających przecież smak..., albo z kilku kropel trunku zwanego "fuica" - preludium z owoców i cukru do obfitego posiłku?...

Mawiały górskie omamy (sic!) i straszydła, skrywające się na co dzień w oparach okalających szczyty Bukowiny, że jeśli wędrowiec - pojmany, wiązany czarami, dotrzeć tu sam nie może, bo góry oddalają się tym szybciej, im bardziej do nich chce dotrzeć, wówczas sam musi krainę obcą do własnej myśli wprowadzić.

Pobłysk, zaśpiew, góry w tańcu (bo jak górale tańczą, to jakby góry z nimi tańczyły) dotarły do Białegostoku podczas "Dni Rumunii", zorganizowanych w dniach 11-26 maja 2001 przez Niezależne Zrzeszenie Studentów Uniwersytetu w Białymstoku. Rozpoczął je "Wieczór Rumuński" w Hotelu Cristal. Następnego dnia do Wersalu Północy przybyła pani Irena Comoroschi - Ambasador Rumunii w Polsce (skądinąd ciepłymi nutami zabiło mi literackie serce podczas naszej rozmowy): pani ambasador z atencją rozprawiała o historycznych więziach miedzy Polską a Rumunią, jak i polskiej literaturze i kulturze, toteż po raz kolejny wzrosła temperatura mojej fascynacji literaturą, sztuką i muzyką rumuńską (odpieram atak o niemożności pogodzenia tej pasji z pasją muzyczną proceltycką, korzystam z peiperowskich i surrealistycznych doświadczeń o "jukstapozycji" uczuć, metafor, a zatem i zainteresowań muzycznych, ułatwiających ucieczkę w literaturę, a przynajmniej w lekturę - poezji Gherasima Luki).

W mojej książce o Rumunii, która dzieje się, powstaje, czeka na ukazanie się, zabrzmią nowe, niespodziewane dźwięki - zespołu Miorita z Suceavy, zespołu Mara z Sighetul Marimatei, a na wizytówce Drakuli Siedmiogród zastąpi Transylwanię: to mniej komercyjne, bardziej rumuńsko - polskie.


P.S.

Wieści z "Wersalu Północy" brzmią lekko z francuska, tym bardziej, że Bukareszt zwany był niegdyś "Małym Paryżem", zaś Rumunia dźwięczy również językiem dzieł Mircei Eliadego, Emila Ciorana czy rzeczywistością zdekomponowaną w guście "Łysej Śpiewaczki". Stolicą mojej muzycznej i poetyckiej Rumunii jest Brasov - zwane "rumuńskim Salzburgiem" (ze względu na położenie, a nie domniemanego sobowtóra Mozarta!) na tyle, na ile w poezji Nadii Celii - Pop można usłyszeć muzykę George Enescu.


"(...) Nie była nawet pewna, czy Miriam to jej imię, czy dziewczynki z sąsiedniej sali, z "tuż pod oknem", którą dwa miesiące temu adoptowali państwo Poteca z Oradei. Ale teraz to ona jest Miriam, wszystkie dziewczynki tutaj to Miriam. Kiedy kolejny samochód zatrzyma się przy frontowych drzwiach, wysiądzie z niego jakaś inna pachnąca pani Poteca z jakiegoś pachnącego piżmem i mandarynkami Oradea, jakiś inny pan Poteca w swetrze koloru śliwkowej kupy, przeciągnie się i powie, prawda jak tu miło, na pewno coś wybierzemy, nie przejmuj się Elena Frumosa, może nie za pierwszym razem, ale jeśli wolisz na przykład tę małą z warkoczykami, albo tego filozofa w zielonej bluzie dresowej, pójdę zapytam pani Gheorgiu, może uda się nam wpisać na listę rezerwową. Pani Gheorgiu ma już troje adoptowanych przy trójce własnych, posyła je do różnych szkół, może to jest dobry pomysł.

Miriam nie lubi dzieci pani Gheorgiu, Miriam nie lubi pani Gheorgiu, jej sztywnego fartucha z worka na kartofle, Miriam nie lubi ani kurzajek pani Gheorgiu, ani pelargonii w otwartym oknie jej pokoju. Miriam nienawidzi dnia odwiedzin ani tego, że można wreszcie włożyć krótki rękaw i tak kiedyś ją pochowają w czarnym dole Cimpa Banatudui i niebo spadnie - trzy garście ziemi - na trumnę.

W chwilę później, a może tydzień przed Elena Frumosa Poteca z uwagą - choć po raz kolejny - czytała głośno imiona... nazwiska... wagę... wzrost... ilość angin przebytych w ciągu ostatniego roku... grupę krwi dziadka... grupę dyspanseryjną... od którego roku przebywa w tutejszym ośrodku, ile razy ukarano ją/jego za stawianie oporu wychowawcy. Elena Frumosa postawiła zielony krzyżyk obok nazwiska Miriam Tattarescu, Miriam Dimitrescu, Miriam Lupu, Miriam Codreanu i odruchowo - obok nazwiska Mihai Basaraba, tylko dlatego, że w długie czarne włosy wplatał zasuszone gąsienice w nadziei, że będzie miał większą kolekcję motyli niż doktor Staicovici z sąsiedniej wioski.

Na cały poniedziałek Elena Frumosa wypożyczyła Miriam Tattarescu. O 8.00 Miriam zje u niej śniadanie składające się z czterech ćwiartek jednej kromki chleba cienko posmarowanej margaryną i równomiernie posypanej cukrem. Do tego filiżanka kawy z mlekiem w pokojowej temperaturze do wypicia w kuchni. 8.30 - termometry i witaminy. 8.45. audycja dla dzieci. 9.13. Elena Frumosa owija bandażem kankę i idzie do wsi po świeże mleko. 10.30. Miriam Tattarescu otwiera najwyższą szufladę w jej komodzie i wyjmuje czerwone pudełeczko z medalem. 13.19. Elena Frumosa nakrywa do stołu i pan Poteca celebruje pierwszą łyżkę rosołu. 16.09. Miriam Tattarescu czeka w swoim pokoju na kolację, z niecierpliwością spoglądając na zegar w kształcie trąby bucim, która prędzej rozpadnie się na drewniane połowy, niż wybije godzinę, w której pan Poteca pośle Jorgu po konie i przyjadą po dwa, po cztery skrzydlate, jeden chromy i z garbem. Zarży cichuteńko: "Miriam, biegłem do ciebie szybciej niźli konie skrzydlate, niźli konie, co na dywanach latających ani drgną. A tu Jorgu mi drogę przebiega, krzyczy do ucha, stań garbusie, pan Poteca zaprzęgać każe. A ja nic, jakbym koniem był, parskam i parskam pogardliwie a Jorgu krzyczy, krzyczy jeszcze głośniej - stój, zatrzymaj się durniu, zatrzymaj się polny koniku, bo inaczej doktor Staicovico szpileczką cię dogoni i nigdy już małej Tattarescu nie zobaczysz.

- A ja na to, graj, graj Jorgu póki fletnia pana nie brzydzi się twymi ustami. Graj, graj Jorgu... dwadzieścia cztery... dwadzieścia dwie... dziesięć... bo piszczałek ubywa. (...)"


Marta Cywińska - Most nad Siedmiogrodem
(fragment książki, która niebawem ukaże się w druku)

Skrót artykułu: 

Dla wielu miłośników folku podróż do kraju, który zainspirował powstanie danego utworu trwa jedynie kilka minut - tyle, ile dany dźwięk wyzwoli w naszej wyobraźni postaci, miejsc, rozświetleń i półmroków, spodziewanych projekcji wydarzeń, w których być może nigdy nie zdołamy uczestniczyć. Może jedynie muzyka zawiedzie nas w Dolinę Prahowy, w Deltę Dunaju, do zamku Bran, w którym pomieszkiwał Drakula, do przycupniętych wśród lasów drewnianych świątyń w Maramures, może uczuciową mapę Rumunii wytyczą jedynie dźwięki - niesłusznie zapomnianej - muzyki Michała Lorenca z "Bandyty" (choć przez "metodycznie" poprawnych krytyków interpretowanego, a właściwie nadinterpretowanego w kategoriach stereotypów filmowego realizmu) albo zapach potraw docierający do nas ponad granicami: z Mołdawii - białego barszczu, z Transylwanii - ziół umuzykalniających przecież smak..., albo z kilku kropel trunku zwanego "fuica" - preludium z owoców i cukru do obfitego posiłku?...

Dział: 

Dodaj komentarz!