Dość długo nie gościłam na łamach "Gadek z Chatki". Wypadałoby się teraz czytelnikom usprawiedliwić, zanim przejdę do sedna sprawy.
Otóż, po pierwsze, jak przystało na współpracownika pisma studenckiego, dopadła mnie sesja. Ale nie to było główną przyczyną mojej nieobecności. Wyznam czytelnikom ze skruchą, że po raz pierwszy nie mogłam znaleźć właściwego tematu.
Ten mi nie leżał, tamten nie pasował. Jeden za krótki, drugi za uczony, trzeci - niefolkowy. Już kolejną noc obracałam się w łóżku gryząc palce w bezsilności i cierpiąc, jak każdy grafoman, że nie będę mogła zapoznać licznej rzeszy czytelników z moimi bogatymi doświadczeniami życiowymi i, jak zawsze słusznymi, opiniami. Aż tu wreszcie pewnego ranka przyszedł mi do głowy pomysł tak prosty, że aż genialny. Po prostu wróćmy do źródeł - oczywiście, źródeł mojej fascynacji folkiem. Bynajmniej nie dlatego, żebym chciała się z czytelnikami dzielić wątkami z mojej biografii jeszcze za życia. Nie, ja chcę po prostu napisać o pewnym nurcie tej muzyki, który z wolna traci na znaczeniu, a jest jednym z najpiękniejszych - nie zasługuje więc na takie traktowanie. Warto poświęcić choćby stroniczkę szantom.