Lista wyczynów aktywistek klimatycznych budzi niekłamany podziw, imponuje upór i pomysłowość tych kobiet, a medialny wymiar podejmowanych akcji zapiera dech w piersiach. Jakże nie docenić ambitnej idei atakowania w Luwrze powszechnie rozpoznawalnego obrazu świata, czyli „Mona Lisy” Leonarda da Vinci! Oblewano go zupą, obrzucano ciastkami z kremem. Czy można zapomnieć niedawną akcję, kiedy dwie młode panie zmyliły czujność strażników londyńskiej National Gallery i oblały zupą pomidorową sławne „Słoneczniki” Vincenta van Gogha? Natomiast obraz Claude’a Moneta „Stogi siana” w muzeum w Poczdamie otrzymał cios w postaci purée ziemniaczanego.
Kontestator powie, że takie manifestacje służą nie obronie naszej planety przed rabunkową eksploatacją jej dóbr naturalnych, lecz są po prostu bardzo oryginalną, skuteczną promocją rynku gastronomicznego i jego produktów. W ekspresji i ekspansji rynku guma do żucia, zmora wszystkich galerii, szkół i autobusów, straciła już swoje pierwszeństwo na rzecz… tradycji. Ponieważ wydaje się, że najczęściej awanturnikami muzealnymi są awanturnice, czyli kobiety, wnioski nasuwają się same. Co odważniejsi wysuną nawet hipotezę, że za wszystkim stoi kościół, a właściwie te różne kościoły i wyznania, które definiują kobiety poprzez przypisanie im „tradycyjnych ról”, związanych z kuchnią i łóżkiem, płodzeniem i wychowaniem dzieci, a ortodoksi zapewne – z pracą na roli i dojeniem krów. Łóżkiem trudno rzucić w obraz, jeszcze trudniej krową. Więc co powinno być narzędziem, przy pomocy którego kobieta manifestuje swoją kobiecą wrażliwość na deprawowanie porządku świata ludzkiego, tego, co naturalne? Oczywiście, że zupa. Guano nie, bo to cenny nawóz naturalny… Sztukę atakują kucharki – śmieje się kontestator i zadaje prowokacyjne pytanie: to feminizm czy fetyszyzm?
Interpretacje te nie biorą pod uwagę pewnych innych faktów, przeczących ortodoksyjno-religijno-kuchennej genezie przypadków „zamachnięcia się” na sławne dzieła sztuki w sławnych muzeach. Mianowicie na przykład w pewnym australijskim muzeum narodowym kobiety zaatakowały cykl obrazów klasyka pop-artu Andy’ego Warhola „Puszki z zupą firmy Campbell” nie zupą, a farbą w sprayu. A po tym czynie spróbowały, i to staje się nowym kierunkiem ekspresji protestu, przykleić się do obrazów, a aktywistki mniej radykalne – obok obrazów. Słuszność tego nowego kierunku potwierdziła akcja w Oslo, gdzie przyklejano się do „Krzyku” Edwarda Muncha.
Kij ma dwa końce! Albowiem głos krytyczno-analityczny podpowiada nam, że w takich sytuacjach protest klimatyczny schodzi z planu pierwszego na rzecz naturalnego kobiecego ekshibicjonizmu, w tym przypadku rzeczywiście odważnego i pomysłowego. Bo jak zawisnąć w muzeum i wystawić się na ogląd milionów, skoro nie można przykleić sobie zawieszki do pleców, a jeszcze trudniej znaleźć w galerii wolny gwóźdź.
Tak, Drogi Czytelniku, dużo tu do śmiechu, lecz w istocie zdążamy do spraw fundamentalnych: i filozoficznych, i praktycznych. Proszę, spójrz na sprawę w szerszym wymiarze. Otwiera się przed nami pole debaty o różnicach między formami kultury, między wizualnością a muzycznością, między obrazem i pieśnią, między znakiem a dźwiękiem. Czy można muzykę, a folkową w szczególności, zaatakować zupą pomidorową? Czy można na przykład oblać pomidorówką nagrobny pomnik Oskara Kolberga na cmentarzu Rakowickim w Krakowie albo żywego lidera Orkiestry św. Mikołaja Bogdana Brachę na scenie Chatki Żaka w Lublinie? Albo się, dajmy na to, do nagrobka lub do Brachy przykleić, lub do okładki „Pisma Folkowego”? Niby tak, ale co z tego…
Gdzie zachowuje się i jak trwa pamięć kulturowa, fundament ludzkości? Kto lub co broni ją przed zupą pomidorową? Przyjmijmy dla uproszczenia, że kulturę obrazu chronią muzea. Jakże muszą śmiać się muzealni ochroniarze, oglądając w monitorach aktywistki klimatyczne i wiedząc, że pomidorówka nie zrobi dziury w szybie pancernej, a nanofarby na ścianach mają „honorową” przyczepność, bliską powietrzu. Muzealność obrazu to pamięć i ochrona, zabezpieczenie i ukrycie. Obraz jest fizyczny, wżera się i odtwarza w fizyczności, która jest najbliżej, dopiero później w ludzkie głowy jako mityczna replika – i tak współtworzy kulturę i jej ciągłość. Nie ma lepszego przykładu niż powstałe 10 tysięcy lat temu malowidła w jaskini Lascaux. I nie ma lepszego przykładu do zastanowienia się nad naturą dźwięku i muzyki niż ten właśnie fakt, że nie ma jakiegokolwiek zapisu brzmienia sprzed 10 tysięcy lat. Obraz został, a dźwięk nie. Bo był mową bardziej wysublimowaną znaczeniowo i emocjonalnie, krytycznie delikatną, czytelną dla wybranych, dopuszczonych do tajemnicy znaczeń i sensów, a jednocześnie łatwą do zniszczenia? Jednakże wędrujemy już w regiony natury innej niż felieton.
Grzegorz Józefczuk
Lista wyczynów aktywistek klimatycznych budzi niekłamany podziw, imponuje upór i pomysłowość tych kobiet, a medialny wymiar podejmowanych akcji zapiera dech w piersiach. Jakże nie docenić ambitnej idei atakowania w Luwrze powszechnie rozpoznawalnego obrazu świata, czyli „Mona Lisy” Leonarda da Vinci! Oblewano go zupą, obrzucano ciastkami z kremem. Czy można zapomnieć niedawną akcję, kiedy dwie młode panie zmyliły czujność strażników londyńskiej National Gallery i oblały zupą pomidorową sławne „Słoneczniki” Vincenta van Gogha? Natomiast obraz Claude’a Moneta „Stogi siana” w muzeum w Poczdamie otrzymał cios w postaci purée ziemniaczanego.