Zakręceni

Czy folkowcy mają hobby?

Praca, którą wykonuję na co dzień od dwudziestu czterech lat, jest związana z nawierzchnią kole­jową, czyli torem i wszystkim, co jest z nim związane. Piłka nożna towarzy­szy mi od dwunastego roku życia; folk­lor i pieśni śpiewane podczas imprez ro­dzinnych pewnie od chwili mojego po­częcia, w zespole Czeremszyna gram od dziewiętnastego roku życia. Powinie­nem jeszcze dodać „piłkę błotną”, w któ­rą z powodzeniem gram od kilku lat – zachowam się nieskromnie, mówiąc, że z drużyną DrTusz zdobyliśmy tytuł mi­strza świata w Stambule w 2015 roku. Moją ideą w tym sporcie jest, by obrzu­cać się „błotem” na boisku, a nie w co­dziennym życiu.

Zastanawiając się, co jest moją pa­sją „nr one”, doszedłem do wniosku, że nie ma najmniejszego sensu klasyfiko­wanie swego hobby, bo albo coś lubisz i robisz to, wkładając całe swoje serdu­cho, albo nie. W moim przypadku zain­teresowania pozazawodowe są odskocz­nią od pracy i niesamowicie wydajną „ła­dowarką akumulatorów”. Pracownikom, którzy rozpoczynają karierę w struktu­rach Polskich Linii Kolejowych, przekazu­ję swoje motto życiowe – „aby sumien­nie i z zadowoleniem wykonywać swój zawód, należy mieć hobby”. W przeciw­nym razie popadasz w nudę, życie po­strzegasz przez pryzmat obowiązków zawodowych, których spełnianie nie zawsze jest rzeczą najprzyjemniejszą, a ich wykonywanie traktujemy jako for­mę zdobycia środków do życia. Wracasz do domu i… telewizor, używki; stajesz się zrzędliwy i marudny. Sytuacją idealną jest połączenie wykonywanego zawodu i hobby, jednak życie często pisze nam inny scenariusz. W moim przypadku tak właśnie jest, więc nie mam pojęcia, jak zmieniłby się mój pogląd na hobby, gdy­bym był zawodowym piłkarzem czy mu­zykiem. Stan, w którym tkwię, bardzo mi odpowiada, choć często wymaga duże­go wysiłku i wielu wyrzeczeń, by z sa­tysfakcją realizować hobbystyczne cele.

Wychodzę z założenia, iż należy zarażać młodych ludzi swoimi zainte­resowaniami, co też, będąc instrukto­rem piłki nożnej, na co dzień czynię. Bardzo cenię sobie powiedzenie „wy­chowuj przykładem, nie wykładem”. Mając pasję, stajemy się ludźmi szczę­śliwszymi; wtedy wokół nas także po­jawiają się ludzie szczęśliwsi… Idąc da­lej tym tropem, dojdziemy do wniosku, że świat wcale nie jest taki zły.

Mirek Samosiuk

Z zamiłowania operator bas bałałaj­ki w Podlaskiej Hodowli Muzyki Żywej Czeremszyna. Współzałożyciel i prezes Stowarzyszenia Miłośników Kultury Lu­dowej w Czeremsze. Wraz z żoną, Bar­barą Kuzub-Samosiuk, pomysłodawca i współtwórca cyklicznych imprez kultu­ralnych, jak Festiwal Wielu Kultur i Naro­dów „Z wiejskiego podwórza” oraz PODK­-offA, czyli P-odlaska O-djazdowa D-re­zynownia K-olej(offa). Piłkarz błotny, instruktor piłki nożnej, zawodowo spo­krewniony z nawierzchnią kolejową.

 

Zawodowo zajmuję się w życiu muzyką: koncertuję, nauczam, piszę o muzyce (zarówno w ramach pracy naukowej, jak i publicystycznej), nagrywam wiejskich muzykantów, digitalizuję stare nagrania… Poza tą szeroko zakrojoną aktywnością znaj­duję czas na realizowanie innych pasji, szcze­gólnie jazdy na rowerze. Muzyka i rower za­częły się dla mnie mniej więcej w tym samym czasie i miejscu – w ogrodzie moich dziad­ków. Pomiędzy pedałowaniem na małym trójkołowym rowerku z żółtym siedziskiem (pamiętam, że duże płytki chodnikowe słu­żyły za wyobrażenie przystanku – cóż, ma­rzenie zostania kierowcą autobusu nie speł­niło się) bawiłam się instrumentami dziadka – piękną neapolitańską mandoliną i skrzyp­cami. Dziadek pochodzący z Otusza, małej wioski w zachodniej Wielkopolsce, już w tym czasie niestety nie grał (dzieliło nas 80 lat!), ale to on uczył mnie śpiewać pierwsze piosen­ki i od niego dostałam pierwszy instrument muzyczny. Skrzypce traktowałam raczej jak gitarę i był taki moment, kiedy już jeździłam na dwukołowcu po zewnętrznym ganku, że bardziej interesowało mnie ściganie się po żużlu z innymi dziećmi niż muzyka. Miałam wtedy sześć lat i po raz pierwszy zamarzyłam o kolarzówce. Od tego czasu przejechałam w swoim życiu na rowerze setki kilometrów, a najmilej wspominam zeszłoroczną wypra­wę z Międzyzdrojów na wyspę Uznam po koncercie Usłyszeć Taniec.

Dlaczego rower? Rower daje wolność, pozwala przekraczać granice, nie tylko te państwowe. Jest to dla mnie swego rodza­ju psychiczne odprężenie. Na pewno też po­prawia wydolność płuc, co przydaje się, gdy jest się „dęciakiem”. Z pewnością jednak za­równo jazda na rowerze, jak i muzyka są „da­rami dzieciństwa”, które otrzymałam od naj­bliższych. Kilka lat temu wyremontowałam dziadkowe skrzypce i hobbystycznie uczę się na nich grać. Rower dziadka nadal stoi w szo­pie na działce, może i jego w końcu kiedyś odrestauruję…

Czy muzyka łączy się jakkolwiek z jaz­dą na rowerze? Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to wolność i improwizacja. Rower, jak żaden inny środek lokomocji, daje swojemu użytkownikowi możliwość docierania tam, gdzie nie dociera komunikacja miejska i sa­mochodowa. Można się zatrzymać, nie ma korków, wdycha się otaczające zapachy i sły­szy cały otaczający pejzaż dźwiękowy.

Ewelina Grygier

Muzyk folkowy (Usłyszeć Taniec, Danar, Warsaw Gamelan Group, The Tone Na­tion) i etnomuzykolog pracujący w Zbio­rach Fonograficznych Instytutu Sztuki PAN. Pochodzi z Wielkopolski.

 

Moje pasje biorą się głównie z tego, że wychowałem się na wsi, w domu, gdzie pieczono samemu chleb, ho­dowało się niewielką ilość zwierząt, uprawia­ło ziemię według starych zasad. Pasałem kro­wy, orałem koniem, mówiłem gwarą. W wie­ku piętnastu lat przeprowadziłem się na sta­łe do miasta z rodzicami. Tęsknota za ziemią i smakiem tamtego chleba pozostała. Często była ukrywana w wypadach poza miasto, fascynacji górami (jestem także przewodnikiem górskim). Po wielu latach zew okazał się być na tyle mocny, że postanowiłem zrobić wszystko, by powrócić na wieś. Póki co mieszkam we Wrocławiu. Niemniej jednak swoje miejsce odnalazłem pod Ślężą. Jest to stary, stuletni sad czereśniowy. W przyszłym roku powstanie tam piekarnia z piecem opalanym drewnem, budynkiem gospodarczym z nie­wielkim „agrobarem” oraz otwartą formą po­lnego amfiteatru. Wzór pieca zaczerpnąłem z miejscowości Łopuszno, w której się urodzi­łem, od starego piekarza i jego opisów. Piekarnia będzie tylko częścią większego zamie­rzenia, opartego na biouprawach dawnych roślin i ziół. Współpracuję z grupą Chwastożercy. Sad będzie też miejscem spotkań. In teresuje mnie doświadczenie przenikania się miasta i wsi. Masyw Ślęży jest takim właśnie miejscem, a sad jest moim mikroświatem, którym chcę się podzielić.

Janusz Yano Wawrzała

Od ponad dwudziestu pięciu lat nieustan­nie działający w stylistyce folkowej. Mu­zyczne dziecko Ziggy’ego Stardusta i Jar­mily Šulákovej, mentalny wnuk Franka Zappy. Współpracował z wieloma arty­stami scen wszelakich, m.in. „układał ży­dowskie dźwięki” z Bente Kahan, jazzo­wał „Misa Criolla” z Markiem Bałatą i ze­społem Sierra Manta. Zawsze wybiera życiowe ścieżki pełne pokrzyw i kosmicz­nych meteorytów. Związany z zespołami Breslauer Cocktail i Chudoba z Wrocławia. Od roku prowadzi swój własny, autorski projekt pod nazwą Vratch.

 

Nieodłącznymi elementami mojego ży­cia są zaskoczenia i nagłe zwroty wy­darzeń. Dzięki temu, że jestem czło­wiekiem otwartym na to, co nieznane, nie mogę narzekać na nudę.

W podstawówce i liceum myślałam, że pójdę do szkoły teatralnej. Uległszy sugestii rodziny, która twierdziła, że po takich stu­diach na pewno nie znajdę pracy, wybrałam inny, „przyszłościowy” kierunek – geoinfor­matykę. Analizowałam zdjęcia lotnicze i sa­telitarne, robiłam cyfrowe mapy. Geografia utwierdziła mnie w przekonaniu, że świat jest niezwykły. I pewnie pracowałabym teraz w jednej z czołowych geoinformatycznych firm, jeździła po świecie, gdyby nie seria zda­rzeń, które doprowadziły mnie do spotkania Dany Vynnytskiej i Mikołaja Pospieszalskiego na warsztatach jazzowych w Krakowie. Świa­domość muzyczna zaczęła we mnie dojrze­wać dosyć późno. Wielkim przełomem by­ło dla mnie spotkanie z twórczością zespo­łu Voo Voo, w której szczególnie zachwyciły mnie wokalizy Mateusza Pospieszalskiego. Płyta tej grupy nagrana z Buriatami odkry­ła świat world music i była podwaliną dal­szych poszukiwań i fascynacji. Ktoś, kto wte­dy powiedziałby, że będę kiedyś współtwo­rzyła polsko-ukraiński zespół zajmujący się folkiem, na pewno by mnie zaskoczył.

Dzięki stypendium Gaude Polonia Da­na Vynnytska przybyła na pół roku do War­szawy. Dla mnie to był znak, że warto przy­najmniej spróbować realizacji marzenia o stworzeniu swojego zespołu muzyczne­go. Wcześniej współpracowałam z różnymi muzykami tworzącymi jedne z moich ulu­bionych polskich formacji (Something like Elvis, The Ślub, Tomasz Gwinciński, Jazzpo­spolita). Była to jednak zawsze krótka przy­goda. Coś podpowiadało mi, że należy spró­bować pojammować z Daną. I nie myliłam się. Na pierwszej próbie powstało wiele kompo­zycji – w tym część bazujących na ukraińskim i polskim folku. Dlaczego? To właśnie najważ­niejsze pytanie prowadzące nas do znalezie­nia wspólnych korzeni, a także czegoś, co sta­nowi o naszej wyjątkowości. Z Daną chciały­śmy zaciekawić się nawzajem pięknem na­szych kultur. Przygoda z muzyką rozwijała się, a wraz z nią i moje hobby, jakim jest po­dróżowanie i poznawanie różnych tradycji. Z powodzeniem mogę nazwać to uprawia­niem geografii muzycznej. Z każdego miej­sca na świecie staram się przywozić ciekawe płyty. Zrobiła się z tego całkiem spora kolek­cja. Podróżuje się najlepiej z kimś. Ostatnio najczęściej jest to zespół, z którym zagrali­śmy na razie w 23 krajach. Prócz tego, dzię­ki mojemu przyjacielowi, który uwielbia wy­szukiwać okazje lotnicze, zwiedziłam za pół­darmo odległą Japonię, słoneczną Chorwa­cję czy cudowną Italię. Jestem człowiekiem, którego cieszą drobnostki, więc w podróży wszystko może być wspaniałe. Trzeba przy­znać, że permanentny stan bycia nomadem jest niczym narkotyk. Choć kocham moje miasto (Poznań), uwielbiam w nim przeby­wać, powracać tam, to nie jestem w stanie wysiedzieć w domu więcej niż dwa tygodnie. Poznawanie nowych kultur nie zawsze łączy się z odwiedzaniem głównych atrakcji tury­stycznych. Czasem wolę ugoto­wać coś z autochtonami czy od­wiedzić miejsce, które jest waż­ne dla mojego znajomego. I tu dochodzimy do tego, co chy­ba lubię najbardziej. Uwiel­biam spędzać czas z ludźmi. W dobie Facebooka, który też pochłania sporo mojego czasu, najbardziej cenię sobie bezpo­średni kontakt z człowiekiem. Znajomi często widzą zapyta­nie, kto mnie przenocuje w da­nym mieście? Hotele są bez­duszne. Często właśnie nocleg u znajomych jest jedyną moż­liwością spotkania (większość ma już rodziny i ciężko jest im się wyrwać na miasto). W ple­caku zawsze czeka jakaś cieka­wa przyprawa czy pyszna her bata od ulubionego herbaciarza w Chinach. Lubię przywozić ciekawe smaki i zachęcać w ten sposób innych do podróżowania. To doskonała okazja do snucia opowieści, wy­miany doświadczeń i spojrzeń na świat. Je­śli spytasz o miejsce, które koniecznie muszę odwiedzić w ciągu najbliższych dwóch lat, to zdecydowanie jest nim Kiribati i wioska Po­land. Historia miejsca jest na tyle interesująca, że postanowiłam dołączyć do Fundacji Po­land Helps Poland, aby pomóc tamtejszym mieszkańcom. Mam nadzieję, że prędzej czy później zdam relację z wizyty w tym odle­głym miejscu. Granie w zespole Dagadana przynosi to, co bardzo lubię – dużą dozę za­skoczenia zaproszeniami w przeróżne zakąt­ki Polski czy nieco bardziej odległego świa­ta. Każdy wyjazd to przygoda. Czyni mnie to spełnionym geografem muzycznym.

Daga Gregorowicz

Absolwentka Studium Piosenkarskiego im. Czesława Niemena w Poznaniu, ma­gister geografii UAM w Poznaniu. Fascy­nuje ją przetwarzanie głosu i wplatanie go w muzykę elektroniczną. Założycielka polsko-ukraińskiego zespołu Dagadana, współpracowała z Grabkiem, Tomaszem Gwincińskim, Deus Meus czy R.U.T.Ą. Lau­reatka nagrody Fryderyk. Obecnie miesz­ka w Poznaniu.

Skrót artykułu: 

Praca, którą wykonuję na co dzień od dwudziestu czterech lat, jest związana z nawierzchnią kolejową, czyli torem i wszystkim, co jest z nim związane. Piłka nożna towarzyszy mi od dwunastego roku życia; folklor i pieśni śpiewane podczas imprez rodzinnych pewnie od chwili mojego poczęcia, w zespole Czeremszyna gram od dziewiętnastego roku życia. Powinienem jeszcze dodać „piłkę błotną”, w którą z powodzeniem gram od kilku lat – zachowam się nieskromnie, mówiąc, że z drużyną DrTusz zdobyliśmy tytuł mistrza świata w Stambule w 2015 roku. Moją ideą w tym sporcie jest, by obrzucać się „błotem” na boisku, a nie w codziennym życiu.

(Mirek Samosiuk)

Dział: 

Dodaj komentarz!