Z dzielnicy ludzi charakternych

Wspomnienia. Krzysztof Cugowski

Krzysztof Cugowski (ur. 1950) opowiada o dzieciństwie i dorastaniu w Lublinie. To opowieść o repatriacji rodziny z Wołynia, ludziach z ul. Łęczyńskiej, dawnych szkołach, klubach studenckich i początkach przygody z muzyką.

Jestem lublinianinem z urodzenia, choć może niekoniecznie z wyboru, bo moi rodzice byli repatriantami i przyjechali tu z byłego Związku Sowieckiego. Repatriowali się w 1947 r. To był już taki czas, kiedy sowiecka władza dała im ultimatum – albo mieli przyjąć obywatelstwo ZSRS, albo wrócić do kraju w nowych granicach. Nie mieszkali daleko, bo we Włodzimierzu Wołyńskim. Była wtedy jeszcze taka nadzieja wśród ludności, że przyjdą Amerykanie i ich wyzwolą. Wojska amerykańskie nie przyszły. Moi rodzice z dwoma braćmi mamy repatriowali się więc do Polski. Jej najstarszy brat pozostał w Hrubieszowie, niedaleko od granicy. Miał nadzieję, że ci legendarni Amerykanie niebawem przybędą i będzie mógł szybko wrócić do domu, żeby mu nie rozszabrowali majątku. Moi rodzice dostali pokój bez używalności czegokolwiek przy ul. Łęczyńskiej. Teraz jest tam w miarę spokojna dzielnica, ale zaraz po wojnie to tam sobie nie żartowano – to była jedna z najbardziej niebezpiecznych okolic w Lublinie. Jednak innego wyjścia nie mieli. Dostali ten pokój i ja się w nim urodziłem parę lat później. Przyjechała wtedy akuszerka i odebrała poród.
Moje dzieciństwo w tamtej dzielnicy do dziś wspominam jako coś absolutnie fantastycznego. Nie wyobrażałem sobie wtedy, że może być piękniejsze miejsce na świecie niż ta ulica. Wyglądała dość siermiężnie, wybrukowana była kocimi łbami. Ludność to właściwie nie był tzw. proletariat. Część pracowała w Fabryce Samochodów Ciężarowych, część w hucie szkła. Mój tata miał przedwojenne wyższe wykształcenie, a mama maturę, więc w tamtym rejonie byli naukowcami. Ojciec pisał sąsiadom podania do poprawczaków, do więzień. W naszej dzielnicy właściwie była to naturalna ścieżka kariery – najpierw poprawczak, potem pudełeczko. Niemniej były to bardzo przyjemne okolice. Mieszkańcy mieli takie swoje zdrowe zasady. To byli tacy ludzie charakterni, dla których słowo znaczyło słowo. Pomimo takiego nieciekawego otoczenia, oni mieli swój honor. Nam się tam żyło bezproblemowo. Kiedy zacząłem chodzić do szkoły muzycznej, to wszyscy mnie pytali, gdzie ja mieszkam? Jak mówiłem, że przy Łęczyńskiej, to reakcja była, jakby teraz powiedzieć, że w Pruszkowie albo Wołominie.
Kiedy zbliżałem się do wieku szkolnego, mama poszła do szkoły powszechnej przy Bronowickiej. Jak wróciła, to powiedziała ojcu: „Jak on ma do tej szkoły chodzić, to może lepiej, żeby w ogóle się nie uczył?”. Tam musieli mamę ostro przestraszyć. Zaczęło się zastanawianie, co z tym fantem począć? Okazało się, że córka jednej ze znajomych pracuje w szkole muzycznej. Mama się tam udała. Szkoła muzyczna mieściła się przy Krakowskim Przedmieściu 55. Ta pani powiedziała, żebym przyszedł na jakieś przesłuchanie, żeby sprawdzić, czy się do czegokolwiek nadaję. Poza bratem mamy, który skończył średnią szkołę muzyczną, grał na skrzypcach i bardzo pięknie śpiewał, nie miałem żadnych związków z muzyką. Jednak przyjęli mnie do tej szkoły i mama co dzień woziła mnie na Krakowskie Przedmieście. Wtedy to była gigantyczna wyprawa. Jeździł tam autobus „zerówka”. Dostać się do niego nie było łatwo, bo komunikacja miejska w latach 50. nie wyglądała tak elegancko jak dziś. Ludzie stawali na zderzakach, czepiali się wszystkiego. Były to tzw. winogrona, czyli ten pojazd był oblepiony pasażerami. Większość dróg Lublina było wybrukowanych kocimi łbami. Dopiero od ul. Zamojskiej, czyli wtedy Mariana Buczka, przy podjeździe do katedry położono bazaltową kostkę. Jedyny kawałek asfaltu był dopiero na Krakowskim Przedmieściu.
W szkole muzycznej miałem grać na fortepianie. W związku z tym moi rodzice zdobyli się na heroiczny wysiłek finansowy i kupili mi używane pianino. W dzielnicy nikt nie miał takiego instrumentu. Mieszkaliśmy w byłym pałacu właściciela przedwojennej fabryki gwoździ, w tym miejscu, gdzie jeszcze do niedawna była Lubelska Fabryka Wag. Był to po prostu duży budynek, ale w okolicy nazywano go pałacykiem. Mieszkało tam ponad dwadzieścia rodzin. Kiedy ćwiczyłem na tym pianinie, to wzbudzałem niewiarygodną sensację. Wszystkie dzieci siedziały pod oknem naszego pokoju i słuchały, jak ja pitolę na tym, morduję się z tym graniem. A dla mnie było najważniejsze, żeby skończyć te ćwiczenia i wyjść na podwórko. Nigdy nie byłem tytanem pracy. Nie miałem zacięcia do czegoś, co nieszczególnie lubiłem.
W 1962 r., kiedy rodzice dostali w końcu mieszkanie na LSM-ie, przenieśliśmy się do tzw. cywilizacji, czyli do budynku przy ul. Grażyny. Była tam bieżąca woda, nawet ciepła. Mieliśmy też toaletę, a nie sławojkę z dziurą w ziemi. Po prostu cudo! Pomimo tego skoku cywilizacyjnego jeszcze przez dwa lata dojeżdżałem do swoich kolegów na ul. Łęczyńską.
Były to czasy bardzo siermiężne. Komuniści wytworzyli w społeczeństwie jakieś wrażenie cudowności PRL-u. Dla mnie i dla ludzi, którzy to wszystko widzieli, to bzdura. W mieście panowała nędza. Mój ojciec był urzędnikiem średniego szczebla. Ze względu na to, że nie należał do Partii, nie mógł awansować. Zarabiał na tyle dużo, żeby dało się znośnie żyć, ale nic ponad to. Jedyną ekstrawagancją były coroczne wyjazdy nad morze. W Gdańsku mieszkali dawni sąsiedzi moich rodziców, państwo Nowakowscy, którzy też się repatriowali z Włodzimierza. Wpadaliśmy im z mamą na głowę. Trzymali nas kątem w warunkach, jakie mieli, ale mogliśmy sobie jeździć tramwajem na plażę.
Szkoła muzyczna mieściła się w normalnym budynku mieszkalnym. Gimnastyka odbywała się na korytarzach. Były tam niesamowicie wytarte, drewniane schody, po których poręczach zjeżdżaliśmy. Ze względu na charakter nauczania indoktrynacja była niezbyt duża. Pewnie uważali, że ci muzycy i tak są wystarczającymi idiotami, więc nie ma co ich jeszcze przekonywać do objawionej prawdy komunistycznej.
Dopiero, kiedy po paru latach przeszedłem ze szkoły muzycznej do Liceum im. Staszica, zobaczyłem normalne sale do chemii czy fizyki. Na pierwszej lekcji matematyki byłem w lekkiej panice, bo nie wiedziałem, o czym mówią. W szkole muzycznej nikt się szczególnie nie przejmował przedmiotami ścisłymi. Musiałem się wtedy mocno napocić, żeby dostać słabą trójkę. Mieliśmy kilku przedwojennych nauczycieli, którzy starali się nam inaczej przedstawić rzeczywistość niż media. W 1968 r. naszego dyrektora, Tadeusza Lewackiego, wyrzucili zaraz po wydarzeniach marcowych, bo zebrał klasy 10-11 i powiedział tak: „Kochani, dzisiaj o 14.00 pod »Chatką Żaka« będzie demonstracja. Żeby, broń Boże, nikt nie poszedł!”. Gdyby nam nie powiedział, to byśmy nic nie wiedzieli. A od Staszica do „Chatki Żaka” jest 300 m, więc oczywiście wszyscy tam poszli prosto ze szkoły.
Po liceum zdawałem na socjologię na KUL, żeby nie pójść do wojska. Nie dostałem się, więc poszedłem do pomaturalnej szkoły hotelarskiej u Vetterów. Chodziły tam same asy, które unikały zaszczytnej służby w Ludowym Wojsku Polskim. Klasy były bajeczne – sam kwiat młodzieży. Później jednak wzięli mnie na pół roku do wojska. Skierowano mnie do Szkoły Podoficerskiej Wojsk Łączności w Białobrzegach. Byli tacy, którzy odmawiali pójścia do wojska, za co trafiało się do paki. Było już po wydarzeniach grudniowych w 1970 r., więc ten komunizm był już bardziej luźny. W tej szkółce wojskowej mieliśmy jakieś pogadanki, ale nawet oficer, który to wszystko nam czytał, nieszczególnie się tym interesował.
Studiowałem jeszcze prawo na UMCS-ie, w budynku przy placu Litewskim. Wtedy się bardzo czekało na juwenalia, to było wielkie wydarzenie. Studenci wywieszali na akademikach transparenty z szarego papieru z różnymi śmiesznymi hasłami, niekoniecznie politycznymi, np.: „Każdy rolnik postępowy sam zapładnia swoje krowy”. Przyjeżdżali wtedy wykonawcy z różnych miast, co w tych czasach było bardzo rzadkie. Juwenaliami żyło całe miasto.
Było wtedy kilka klubów studenckich. Arkus mieścił się w budynku zakonu urszulanek, vis-à-vis Teatru Osterwy. Do dziś jest na ścianie znak po wejściu, które zostało zamurowane. W Arkusie w latach 1970-1974 spędziłem wiele czasu. Sala, gdzie się grało, przylegała do patio, po którym chodziły zakonnice. W taki cyniczny sposób umieścili koło nich ten klub komuniści. Tam się odbywały dzikie harce, a te biedne zakonnice wszystkiego musiały słuchać.
Potem zacząłem się bawić w muzykowanie i ta zabawa przekształciła się w stałe zajęcie. Kiedy odszedłem z liceum muzycznego odechciało mi się muzyki. Przez trzy lata nic nie miałem z tym wspólnego. Miałem wtedy takiego kolegę, który był domorosłym elektronikiem. Kiedyś przyszedłem do niego, siedziało tam dwóch chłopaków. Oni trochę grali i przynieśli mu gitarę, żeby im poprawił przystawki. To byli Krzysiek Brozi, późniejszy profesor antropologii UMCS, i Janusz Pędzisz. Dogadaliśmy się i w latach 1969-1970 zacząłem się z nimi spotykać i wspólnie nagrywać. To była zabawa, ale nasze hobby przerodziło się w zawód. Przez kilka lat udało nam się wtedy zaczepić w Arkusie. W końcu postanowiliśmy się jakoś nazwać. Na jedno spotkanie przynieśliśmy propozycje, ale nikomu się nie podobały. Wzięliśmy wtedy słownik polsko-angielski i mogła się zdarzyć dużo gorsza nazwa. Przypadkiem padło na Budkę Suflera i tak już zostało.

Nagranie, transkrypcja i opracowanie relacji:
Damian Gocół

Skrót artykułu: 

Krzysztof Cugowski (ur. 1950) opowiada o dzieciństwie i dorastaniu w Lublinie. To opowieść o repatriacji rodziny z Wołynia, ludziach z ul. Łęczyńskiej, dawnych szkołach, klubach studenckich i początkach przygody z muzyką.

Fot. R. Hołubowicz (lublin.com.pl/Wikimedia)

Dział: 

Dodaj komentarz!