Współczesny śpiewnik domowy

Niegdyś, w epoce „przedmedialnej”, domowe śpiewanie i muzykowanie było jednym z ulubionych sposobów spędzania czasu, bo też nic nie łączy ludzi bardziej niż wspólny śpiew, kiedy ten najczulszy instrument, głos – jak mówił niedawno, na jednym z koncertów, Józef Broda – dostraja się do głosu innej osoby, stara się z nim współbrzmieć, czuje się wówczas niespotykaną bliskość tego drugiego, choćby obcego człowieka. Nawet obecnie, w dobie zaniku tego zwyczaju, na spotkaniach towarzyskich można usłyszeć nieśmiertelne „Ore, ore, szaba daba da amore”. Szkoda tylko, że po takim wysiłku biesiadnicy milkną, bo innych piosenek już nie znają.

Trudno powiedzieć, czy książka Zbigniewa Adrjańskiego przyjdzie w sukurs dzisiejszej młodzieży. Raczej nie. Wiele zawartych w niej pieśni, a jest ich w sumie około 300 - każda opatrzona cennym a lekkim komentarzem, kojarzy się z akademiami ku czci, nudnymi rocznicami. Jest ta książka jednak niczym elementarz, kanon pieśni, które każdy powinien poznać, choćby miał z nich później nie korzystać. To śpiewana historia naszego kraju i obyczaju, od „Bogurodzicy” do „Marszu Mokotowa”, od rubasznego „Kurdesza” do mrożącego krew w żyłach „Balu na Gnojnej”, odkrytego niedawno przez Muńka Staszczyka (może tę piosenkę śpiewa się na imprezach?). Śpiewanie jest znacznie przyjemniejsze od wkuwania dat. Trzeba też dodać na pocieszenie, że istnieją młodzi ludzie, którzy egzamin z tej śpiewanej historii zdaliby prawie bezbłędnie, a to dzięki babciom, niańkom i szkolnym lekcjom muzyki.„Złota księga” została podzielona na 29 rozdziałów, głównie ułożonych według wydarzeń historycznych (np. „Witaj majowa jutrzenko”, „Legiony to żołnierska nuta”), choć nie brak też kołysanek, pieśni nabożnych, twórczości kabaretowej. Jest poza tym dział zatytułowany „Na ludową nutę”. Nie należy oczekiwać tu zapomnianych „perełek”, które mogłyby posłużyć za inspirację dla kapel folkowych. Znajduje się w nim to, co normalny biesiadnik powinien umieć zaśpiewać, pamiętając koncerty zespołów pieśni i tańca czy wspaniałą interpretację „Hej, żeglujże, żeglarzu” Maryli Rodowicz. Następny rozdział – „Góralu, czy ci nie żal” uświadamia czytelnikom, że słowa najbardziej znanych pieśni góralskich zostały napisane przez takich sławnych „górali” jak Michał Bałucki („Góralu, czy ci nie żal”), Józef Korzeniowski („Czerwony pas”) czy Kazimierz Przerwa-Tetmajer („Hej, idem w las”).

Nie jest to książka traktująca o folklorze, ale tropienie w niej ludowych wątków jest bardzo pasjonujące. Prawie wszędzie można się ich dopatrzyć, a to w pieśniach Chopina, Mickiewicza czy Moniuszki – ojca „śpiewnika domowego”, to znów w anonimowych piosenkach żołnierskich o podobnej do ludowych budowie, czy nawet w melodii „Oki”, która jak się okazuje jest pochodzenia węgierskiego, a została odkryta przez Leona Schillera i wykorzystana w widowisku „Kram z piosenkami”. Słyszałam na tę melodię piosenkę łemkowską zarejestrowaną w Stanach Zjednoczonych w latach 20. naszego stulecia, zważywszy na przenikanie się kultur w Karpatach - jedno drugiego nie wyklucza.

Wydawnictwo przypomina mi recital Marii Krupowies i jej nagrania, choćby kasetę „Calling from the East” (Kamahuk) – przywołującą sentymentalną atmosferę szlacheckiego dworku, kresowego zaścianka, gdzie ballady ludowe mieszają się z utworami wieszczów, a gospodarz z sumiastym wąsem, siedząc w przeznaczonym wyłącznie dla niego fotelu, zabawia gości anegdotami o poszczególnych pieśniach.


Agnieszka Matecka         

Zbigniew Adrjański, Złota księga pieśni polskich. Pieśni, gawędy, opowieści, Oficyna Wydawnicza Wolumen, Wydawnictwo Bellona, Warszawa 1997.

Skrót artykułu: 

Niegdyś, w epoce „przedmedialnej”, domowe śpiewanie i muzykowanie było jednym z ulubionych sposobów spędzania czasu, bo też nic nie łączy ludzi bardziej niż wspólny śpiew, kiedy ten najczulszy instrument, głos – jak mówił niedawno, na jednym z koncertów, Józef Broda – dostraja się do głosu innej osoby, stara się z nim współbrzmieć, czuje się wówczas niespotykaną bliskość tego drugiego, choćby obcego człowieka. Nawet obecnie, w dobie zaniku tego zwyczaju, na spotkaniach towarzyskich można usłyszeć nieśmiertelne „Ore, ore, szaba daba da amore”. Szkoda tylko, że po takim wysiłku biesiadnicy milkną, bo innych piosenek już nie znają.

Dział: 

Dodaj komentarz!