Witajcie w New Delhi!

Indie

Fot. A. Mazurek de Ville, W. Smaga, J. Formela

W New Delhi duchota i zapach miasta, pomieszany z jego kolorami, dźwiękami i spojrzeniami innych ludzi, wnika w ciebie przez ubranie, skórę do płuc, do twojego wnętrza i stajesz się częścią miejskiego kalejdoskopu, który jednak wcale nie jest taki kolorowy. Chodźmy na kilka godzin do New Delhi.

Czternaście godzin na lotnisku
Nie ma mowy. Nie wysiedzimy tyle na lotnisku wyściełanym miękkim dywanem, z muzyką sączącą się z głośników. Bez szans, żeby zostać w sztucznie oświetlonych halach, obok automatów z kawą i wielkiego sztucznego słonia na środku, z którym prawdopodobnie ludzie robią sobie pierwsze lub ostatnie zdjęcie z Delhi. Nie ma szans, kiedy tak blisko nas są kolory, zapachy, dźwięki i przygody. My chcemy to poczuć. Chcemy doświadczyć – choć przez chwilę – tego miasta, zapachów i smaków zupełnie innych Indii niż te, które dały nam się trochę dotknąć w rejonie Ladakh, gdzie wspinaliśmy się na sześciotysięcznik Stok Kangri. Zmęczeni górskim wysiłkiem i lotem z Leh znajdziemy siłę na te kilka godzin oddychania w Delhi. Idziemy – oświadczamy z Wojtkiem naszej ekipie. Chłopaki robią wielkie oczy, nie dowierzają z początku, bo może to jakiś nasz młodzieżowy wybryk – liczą pewnie, że nasz podróżniczy zapał ostygnie, ale my naprawdę zostawiamy wielkie górskie plecaki i idziemy w miasto! „Idę z wami!” – powiedział jeden z naszych kompanów. I nikt więcej już tego nie powtórzył. Ruszyliśmy w trójkę w nieznany dla nas teren. Metrem. Jak to metrem?! Zdziwił się towarzysz, który podjął decyzję, że przeżyje z nami tę przygodę (chociaż czasami miałam wrażenie, że nie przeżyje).

Advay znaczy niezwykły
I tak go nazwę, bo prawdziwego imienia tego człowieka nie pamiętam, a niezwykły to pierwsze skojarzenie w mojej głowie, kiedy go sobie przypominam. Człowiek, który zabrał nas na te kilka godzin, by wdychać powietrze Delhi. A Delhi pachnie. W metrze tego nie czuć, bo metro jest nowoczesne. Jest klimatyzowane. Metrem jadą głównie ludzie z lotniska. W metrze nie ma zapachu. Ale kiedy wysiadamy, różnica temperatur jest tak duża, że uderza nas fala gorącego, wilgotnego powietrza o zapachu spalin, ścieków z dominującą nutą moczu, dawno nie opróżnianych śmietników i słodkich drzew, co kompletnie nie ulepsza tego bukietu. To powietrze nas oblepia, wnika w naszą skórę i przez nosy dostaje się do płuc. Jesteśmy teraz częścią tej przestrzeni. Witamy w Delhi! Tak zdaje się krzyczeć tłum rikszarzy, taksiarzy, tuktukarzy i właścicieli innych, nienazwanych, nadających się do przewożenia ludzi pojazdów o różnej liczbie kół. Tłum. My w tłumie. Wszyscy krzyczą. Wszyscy nas chcą gdzieś zawieźć. My nie wiemy – ani gdzie jesteśmy, ani dokąd chcemy jechać. Pasażerowie doskonali. Dyskretnie patrzę na rosnące przerażenie w oczach kumpla, który odważył się ruszyć z nami w miasto. Żyje. Jest dobrze. Tłum dalej krzyczy. A jak Advay nas wyrwał z tego tłumu – nie wiem. Oczy miał spokojne, uśmiech od ucha do ucha i powiedział po prostu „wsiadajcie”, ratując nas przed nawoływaniami innych przewoźników. Wsiedliśmy i ustaliliśmy, dokąd jedziemy. Każda chwila jest przygodą. A od kiedy wsiadamy do zielonej tuktukowej taksy Advaya, przygody nabierają bardzo dynamicznego tempa. Advay dosłownie pędzi swoim pojazdem i przemyka się jak kreskówkowy superbohater przez sześciopasmowe ulice, po których poruszają się wszystkie rodzaje pojazdów, piesi kompletnie sobie nic z tego nie robią, a zwierzęta mają już całkiem w zadkach ten uliczny chaos. Spoglądam na coraz bardziej bladego towarzysza naszej przygody. Żyje? Żyje! Advay mknie. Podróż kosmiczna. Początkowy strach przed dziką szarżą przez miasto ledwo trzymającą się na trzech kółkach metalową, zieloną puszką zamienia się w swobodny lot wśród nieustających klaksonów i porykiwań zwierząt. „Beautiful India” – mówi Advay, zatrzymując się koło miejsca, które było celem naszej dzikiej przejażdżki.

Beautiful India
Advay zostawia nas pod Bramą Indii, która jest tak wielka, że trzeba porządnie zadrzeć głowę, żeby ogarnąć ją całą wzrokiem. Piękna. Próbujemy ustalić godzinę naszego powrotu, ale Advay ze swoim uśmiechem oświadcza, że na nas poczeka. Idziemy. Ale zanim przejdziemy przez ulicę, hinduskie dziewczynki wciskają mi na ręce bransoletki za kilka rupii. Ja nie chcę bransoletek. Nie chcę być też niemiła. Chcę czmychnąć, ale nie umiem tak balansować w tym ruchu ulicznym jak Advay swoją zieloną strzałą. Udaje się. Brama Indii to takie miejsce, gdzie jest wszystko. Zapach się jeszcze bardziej intensyfikuje. Tłum napiera. Każdy coś chce dać, sprzedać, pokazać. Kobry w koszach, wyciskany sok z pomarańczy, korale, wiatraczki… polskie morze w środku sezonu. Serio. Najbardziej mi się podobała funkcja fotografa – człowieka, który oferuje, że zrobi ci zdjęcie z całą Bramą Indii, ale twoim aparatem. Mistrz. Kolory. Wszędzie są kolory przepięknych hinduskich sari. Są uśmiechy hinduskich dzieci. Mądrość hinduskich starców. Serdeczność hinduskich młodzieńców. A my chcemy więcej tego miasta. Chcemy pochodzić. I to nie jest takie proste, bo Advay czeka i kiedy tylko nas widzi, sam wykrzykuje „beautiful India”. Potwierdzamy uśmiechem. Tłumaczymy angielszczyzną przeznaczoną do komunikacji między polskimi podróżnikami i hinduskim taksówkarzem, że idziemy się przejść. Advay nie rozumie, że chcemy chodzić. Dobijamy hinduskiego targu, iż wrócimy w to samo miejsce o jakiejś tam godzinie. Advay ze swoim cudownym uśmiechem kiwa głową, a my w długą wzdłuż ulicy dość ładnymi pasami zielonego i trochę cuchnącego parku. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że za nami jechał… Advay, który nie mógł zrozumieć, że chcemy chodzić na piechotę, a nie korzystać z jego zielonej strzały. Tłumaczymy, jak możemy, ale nie – trzeba jechać. Nie ma chodzenia. Taka jest logika Advaya. Z opresji ratuje nas Wojtek, który wskazuje wiszące na naszych szyjach kamienie Zi (kamienie himalaistów) i tłumaczy Advayowi najprościej, jak się da: „We are himalaist. We must go”. Zrozumiał.

Żołnierze i zapalniczki
Spacer przez park był przyjemny i oczy starały się chłonąć każdy kolor, każdy deseń pięknych hinduskich sari. Usta chciały się same śmiać do wszystkich dzieciaków. Głowy kłaniać starszym osobom i miało się ochotę dosiąść do piknikujących na trawie rodzin. Nawet nam nie przeszkadzało, że kąpiące się w dość brudnej wodzie dzieciaki chlapały nas zaczepnie. Miały z tego wielką radochę, a my i tak oblepieni tym powietrzem coraz bardziej wsiąkamy w miasto. Zatrzymuje nas żołnierz. Nie pierwszy raz, bo przy wejściu do metra też byliśmy sprawdzani, przeszukiwani i zabrano mi zapalniczkę. Wchodzimy na teren Czerwonego Fortu, a ja mam zapalniczkę pożyczoną od jednego z chłopaków. Swojej już nie posiadam. Ciekawe, co się dzieje ze wszystkimi zabranymi każdego dnia zapalniczkami w New Delhi? Żołnierz zawsze wzbudza we mnie pewną wymuszoną czujność i zachowawczość. Żołnierz w Delhi tym bardziej. Nie wiem, czy mogę przejść przez trawnik, robić zdjęcia? Żołnierzy jest mnóstwo i patrzą na mnie podejrzliwie. Jest jednak jeden język, którym da się dogadać z każdym człowiekiem – prosty uśmiech. Obchodzimy zatem z uśmiechem te wielkie forty, krokiem spokojnym, wzrokiem chłonąc każdy element. Nagle krzyk! Poruszenie! Małpa! Patrzcie! Małpa! Po murze fortu czmycha sobie radosna, beztroska małpa, której na bank nikt nie kontrolował i nie zabierał jej zapalniczek. Obecność małpy rozładowała trochę sytuację. Temperatura powietrza wzrosła. Zapach stał się jeszcze bardziej intensywny. Spotkaliśmy Advaya, który o ile zaakceptował spacer piechotą w jedną stronę, o tyle z naszym pieszym powrotem miał już poważny problem. „Beautiful India” potwierdził sam sobie i zaprosił do zielonej strzały, która ma nas zawieźć na kolejny etap wycieczki. Park Gandhiego to naprawdę „beautiful India”, tylko przed wejściem chcę skombinować zapalniczkę i tytoń. Advay – ratuj! Znalezienie zapalniczki i jakichkolwiek indyjskich fajek wcale nie jest takie proste. Myślę, że gdyby nie Advay, to miałabym szansę rzucić palenie. Jednak Advay znalazł pana, który dyskretnie wcisnął mi paczkę paskudnych fajek i zapałki za całkiem sporą liczbę rupii. Z takim komfortem palacza mogę iść zwiedzać ogrody Gandhiego. Stop! Żołnierze! Stop! Kontrola! Proszę oddać zapałki. Nawet nie zapytałam dlaczego, pokornie oddałam i poszłam pod pierwsze drzewo w parku, żeby znaleźć trochę cienia. Park Gandhiego to takie bardzo zadbane miejsce, gdzie chodzą bardzo ładnie ubrani ludzie i na bardzo ładnych postumentach wypisane są bardzo mądre cytaty Gandhiego. Nasz towarzysz podróży przypomina nam po raz któryś, że nie jesteśmy odprawieni, a jest już szesnasta. Przyuważyłam, że bardzo często spogląda na zegarek. Poradziłam zdjąć czasomierz i zacząć mieć czas. I tak spoglądał. Szesnasta. Szesnasta piętnaście. Szesnasta trzydzieści. Powietrze lepkie. Zapachy ciężkie. Park przyjemny. Spojrzenia na mnie, bo ja nie długowłosa w sari, tylko w sportowych spodniach i w kaszkietówce. Nie szkodzi. „Beautiful India” mówi Advay, kiedy wychodzimy z parku gotowi na zmierzenie się z indyjskim obiadem. Tłumaczymy Advayowi, że chcemy zjeść, że tradycyjnie, prosto, że tak po indyjsku. Och! Jak się objadaliśmy w Ladakh! A smaku ryżu z soczewicą i warzywami, przygotowywanego przez Nepalczyków w himalajskiej bazie na 5 tys. metrów, nie zapomnę do końca życia. Chcę takich smaków. Advay miał jednak na nas inny pomysł i zawiózł do czegoś na podobieństwo hinduskiej fastfoodowej sieciówki. Nie było to to, czego szukaliśmy. Po tym jak posililiśmy się i wyszliśmy, Advay, nie zapytawszy nas, czy smakowało, sam sobie potwierdził „beautiful India”.

Wcale nie beautiful India
Już wiemy, że jedziemy na stację metra. Wiemy, że nasza krótka, ale nasycona zapachami i widokami podróż po kolorowym, dusznym i zatłoczonym mieście powoli się kończy. Chcemy więcej. Prosimy Advaya, żeby nas zawiózł inną drogą, niż jechaliśmy poprzednio, żeby nasycić się miastem nie tylko do płuc, ale do szpiku kości, do wnętrza. Na twarzy kumpla ulga – wracamy, zdążymy się odprawić. Advay spełnia naszą prośbę i wraca inną drogą. Ta inna droga prowadzi nas w zaułki, gdzie powietrze już nie jest pachnące mieszanką odpadów wielkiego miasta, jest dławiące, nie do zniesienia. Znikają majestatyczne budynki i ustępują miejsca coraz bardziej walącym się zlepkom różnego rodzaju ścianek. Z ulic znikają eleganckie samochody, a cała przestrzeń zapełnia się pojazdami improwizowanymi, którymi przejażdżkę oferują starsi, szczupli mężczyźni o smutnych oczach. Kobiety nie mają mieniących się barwami sari, tylko odziane w brudne suknie proszą na światłach o pieniądze. Są same lub wysyłają małe dzieci. Niektóre z tych dzieciaków ledwo mówią w swoim języku, ale „money, money” artykułują perfekcyjnie. Na kolejnych światłach trzeba uważać, bo tuż przy zakręcie przywiązana jest wychudzona koza. Nie ma się co dziwić, że kości jej sterczą, jak „pasie się” na asfalcie. Powietrze już nie ma specyficznego zapachu Delhi. Śmierdzi. Dwóch starszych mężczyzn z widocznym trądem też nas prosi o pieniądze. Z każdym kilometrem znikają kolory i pełen życia zgiełk. Patrzymy na siebie i nie musimy nic mówić. Wcześniejszy zachwyt i entuzjazm kolorowym Delhi miesza się z nowymi wrażeniami. Nie jesteśmy już w kolorowej bajce, tylko przejeżdżamy przez rzeczywistość. Przez miasto pełne kontrastów, nastrojów, oczekiwań, zachowań, nadziei, lęków, spojrzeń, próśb. Advay nic nie mówi. Nie ma „beautiful India”. Wysiadamy koło stacji metra, oddajemy mu wszystkie nasze indyjskie pieniądze i jedziemy na lotnisko wyłożone miękkim dywanem, ze spokojną muzyką w tle. W głowie wciąż kotłuje się mnogość kolorów tego miasta. Wracamy przesiąknięci zapachem Delhi, który wdarł się nie tylko w nasze ubrania, ale w skórę, w płuca i w głowy. Nasi kompani, czekający wiele godzin na lotnisku, pytają, jak było? Widzieliście coś specjalnego? Nie – odpowiadamy i dosiadamy się do nich w oczekiwaniu na powrót do domu, a w głowie jeszcze przemykają kolory, zapachy i dźwięki New Delhi.

Agata Mazurek de Ville,
alpinistka i miłośniczka podróży.

 

Sugerowane cytowanie: A. Mazurek de Ville, Witajcie w New Delhi!, "Pismo Folkowe" 2019, nr 145 (6), s. 32-33.

Skrót artykułu: 

W New Delhi duchota i zapach miasta, pomieszany z jego kolorami, dźwiękami i spojrzeniami innych ludzi, wnika w ciebie przez ubranie, skórę do płuc, do twojego wnętrza i stajesz się częścią miejskiego kalejdoskopu, który jednak wcale nie jest taki kolorowy. Chodźmy na kilka godzin do New Delhi.

fot. A. Mazurek de Ville, W. Smaga, J. Formela

Dział: 

Dodaj komentarz!