Widzący spod Lublina

Tadeusz Adamski

Fot. Ł. Ciemiński

Takie są rzeźby Tadeusza Adamskiego, wewnętrznie skupione i patrzące z niepokojem w dal, ale żadnej tu nerwowości, po prostu obawa i troska, że być może po raz ostatni widzi się świat, który na oczach twórcy począł się zmieniać i odchodzić w zapomnienie.

Jest w tym twórczym życiu jakiś pęd, by tworzyć, ale i spisać to wszystko, czego było się świadkiem. Czasem trzeba gwałtownie bronić prawdy, jak ów rzeźbiony Michał Archanioł, który choć zainspirowany popularnym obrazkiem kolędowym – tak co do kompozycji, jak i kolorystyki – daleki jest od powielania uładzonych wzorów ze świata pobożnego kiczu. Adamski z determinacją podjął się odzyskania skradzionej z kapliczki rzeźby Frasobliwego, którą wyrzeźbił ojciec. Trafiła na rynek wtórny… Trzeba było uruchomić kontakty oraz nie przebierać w słowach, by złodziej podrzucił rzeźbę pod drzewem, z którego kapliczkowego serca ją wyrwano. Wtedy dopiero mógł czuć się spokojny. Podobny był zamysł napisania przez Tadeusza Adamskiego książki Historia rzeźby ludowej w gminie Adamów, czyli jak powstawał łukowski ośrodek rzeźby ludowej – odejść od utartych narracji, raz jeszcze nazwać to, co pozornie nazwane i usystematyzowane – w imię uczciwości i z chęci przekazania tego, co przez lata budowało i, mam nadzieję, długo jeszcze budować będzie świat naszego rzeźbiarza. Czuje się spadkobiercą wielkiej tradycji rzeźbiarskiej, ale i ważną jej częścią. Trzeba pozwolić mu mówić, by zrozumieć więcej. Trzeba się zatrzymać, by wysłuchać – tak rzeźb, które tworzy, jak i opowieści, którą snuje.

Ta opowieść rozpoczęła się w 1956 roku, kiedy przyszedł na świat. Już w wieku 13 lat potrafił rzeźbić ptaszki, zwierzaki, drobne figurki przedstawiające ludzi. Będąc świadkiem wędrówki artystycznej ojca, zainteresowania, jakim kolekcjonerzy z kraju i ze świata otaczają polską rzeźbę ludową – marzył, by także pojechać na jarmark. I wtedy się zaczęło. Zgoda ojca warunkowana była przygotowaniem własnego zestawu rzeźb. Te powstały, powstają i powstawać będą, bo artysta, choć z zawodu malarz budowlany i spawacz, z rzeźby uczynił „swoją pasję, główne zajęcie w życiu, źródło utrzymania” – nie kryguje się, nie twierdzi, że uprawia sztukę dla niej samej – jak dawni świątkarze wie, że ciężka, nawet jeśli artystyczna, praca wymaga uczciwej zapłaty. Ale daleki jest od komercyjnego traktowania swojej twórczości, wielokrotnie widziałem, jak z rozbawieniem zgadzał się sprzedać swoje rzeźby taniej. Rozumie, że jego prace mogą się podobać. Rozumie, że często wielka pasja nie musi zamieszkiwać wypchanego pieniędzmi portfela.

Dużo w Adamskim serdeczności, ciepła, pogody i optymizmu. A wreszcie i wewnętrznego spokoju – spotkania z twórcą zawsze są wielowątkowe: o sytuacji współczesnej plastyki odwołującej się do dawnych tradycji plastyki chłopskiej, o zmieniającej się rzeczywistości na rynku sztuki, o poszukiwaniach, inspiracjach i wreszcie o źródle, czyli ojcu, od którego pasję rzeźbiarską i stylistykę prac przejął. Nie ma w tym nic złego – tak powstawały i funkcjonowały na wsi rody rzeźbiarzy, garncarzy, wycinankarek. Z uznaniem trzeba patrzeć na tę międzypokoleniową transmisję, która sprawia, że to, co nazywamy dziś „sztuką ludową”, wciąż może zachwycać, nawet, a może zwłaszcza – w niezmiennym kształcie. Ten przekaz jest czymś, co w twórczości Tadeusza Adamskiego szczególnie zachwyca – widać w tym sporo pokory wobec mądrości minionych pokoleń, a przede wszystkim ogromny podziw i szacunek wobec ojca – Mariana Adamskiego, który przekazał synowi tajniki artystycznego warsztatu. Syn nie eksperymentuje, wiernie kroczy drogą wytyczoną przez ojca, nie chce schlebiać popularnym gustom – jest świadom, że tym, co najbardziej urzeka w jego twórczości, jest owa pokorna cierpliwość podążania drogą, którą wędrował ojciec. Z Tadeuszem Adamskim po ścieżkach polskiej plastyki neoludowej wędruje i jego żona Elżbieta. Początkowo jak żona Mariana – Helena pomagająca w pokrywaniu polichromią rzeźb. Z czasem zaczęła tworzyć własne, niewielkie, intymne i urokliwe prace, które kryją się nieśmiało w cieniu dzieł męża. Dosłownie i w przenośni – ustawione czasem na uboczu, innym razem w tle rzeźb Adamskiego. Nie ma wśród nich cienia artystycznej rywalizacji, a nasz artysta w równym stopniu chwali talent plastyczny, co kulinarny małżonki. Lubię obserwować ich współpracę przy okazji jarmarków i kiermaszów sztuki ludowej. Zgodnie rozstawiają prace, wspólnie rozmawiają z przechodzącymi, kolekcjonerami, zwykłymi obserwatorami, którzy zaciekawieni przystają nie tylko, by zakupić prace, ale przede wszystkim spotkać się z ludźmi. Wspólnie goszczą przybywających do ich domu, serwują regionalne potrawy, opowiadają o tradycjach i zwyczajach świątecznych, a kiedy ruszają w daleką drogę z rzeźbami – potrafią wraz z nimi przywieźć dla kolekcjonerów torby jabłek z ich sadu. To trochę tak, jakby owe owoce i rzeźby przybywały z rajskiego ogrodu, który wspólnie pielęgnują Adam i Ewa – tak często rzeźbieni przez Adamskiego w sytuacji sprzed kosmicznego dramatu. I wreszcie, jak w zamysłach boskich stała się Ewa pomocą dla Adama, tak i wspólna pasja i sztuka Adamskich sprawia, że łatwiej wierzyć w pierwotną harmonię świata. Swojej żonie rzeźbiarz przyznał pierwszeństwo w publikacji biogramu w napisanej przez siebie książce, podobnie zresztą, jak i pozostałym twórcom łukowskiego ośrodka rzeźby ludowej. Jako autor, a może bardziej świadek tej wielkiej historii – zajął ostatnie miejsce, które jednak w trafny sposób kończy tę opowieść o pasji życia.

I taka, jak snuta na kartach książki narracja, są i rzeźby Adamskiego. Szanują schematy wypracowane przez Mariana Adamskiego – niejednokrotnie je naśladują – ale nie ma w tym bezdusznej maniery kopisty, to raczej przywoływane z zakamarków pamięci powidoki tworzącego ojca i wciąż ten ogromny szacunek dla jego pracy. Pojawiają się kompozycje bardziej rozbudowane i pełnoplastyczne figury zastygłych w bezruchu świętych wypatrujących ze wspomnianym lękiem tego, co przyniesie życie. Nie mogą być inni, są prawdziwie chłopscy, znają troskę o niepewne jutro, także świata sztuki. Nie brakuje tu postaci z życia dawnej wsi – równie posągowych, co figury świętych. Lubił nasz rzeźbiarz podejmować i monumentalne formy – dwu–trzymetrowe – przebyta choroba to zadanie uniemożliwiła, ale wciąż czuć majestatyczność w opracowaniu bryły rzeźbiarskiej. Dopełnia ją stonowana kolorystyka prac, szanująca naturalny koloryt drewna, nieodciągająca uwagi od tej szlachetnej materii. Nie ma tu zaróżowionych policzków, wymalowanych ust – są czerstwe, zdrowe, jak bochen wiejskiego chleba – przez to może tak bardzo autentyczne, że nie można się im oprzeć.

Tadeusz Adamski cieszy się znajomością świętych w równym stopniu, co wielkich z panteonu polskiej kultury. Dumny jest, że dzięki swojej wytrwałej pracy, udziałowi w konkursach, wyjazdach zagranicznych mógł poznać wielu wspaniałych ludzi. Nagrodę Młodych im. Stanisława Wyspiańskiego wręczał mu sam Andrzej Wajda, ale poznał przecież i wielkiego miłośnika polskiej sztuki ludowej – Wojciecha Siemiona. Wreszcie, któryż z twórców ludowych mógłby poszczycić się wykonaniem rzeźby z podobizną Garou, którą osobiście wręczył artyście?  

Spójnie łączy się w twórczości Adamskiego przeszłość z teraźniejszością. Wspomnienia dawnych wyjazdów z czasów prawdziwej hossy polskiej rzeźby ludowej nie ustępują tym z niedalekiej przeszłości. Wszystkie są ważne, bo budują świat, w którym artystycznie można się rozwijać, tworzyć, funkcjonować. Tego świata chce nie tylko dla siebie, ale i dla wszystkich twórców rzeźbiarskiego ośrodka z Łukowa. A ja się cieszę, że z tej troski o przyszłość spojrzą na świat duże oczy „widzących spod Lublina” i że po kolejnym jarmarku w zaciszu mojego mieszkania patrzeć będą na mnie, wspólnie pytając o dalsze losy sztuki ludowej. To dzięki nim wiem, że prawdziwe były słowa Widzącego z Lublina: „podwórze mojego domu to Ziemia Święta” – o nią w równym stopniu troszczył się Horowitz, co Adamski.

Łukasz Ciemiński

Sugerowane cytowanie: Ł. Ciemiński, Widzący spod Lublina, "Pismo Folkowe" 2021, nr 155 (4), s. 32-33.

Skrót artykułu: 

Takie są rzeźby Tadeusza Adamskiego, wewnętrznie skupione i patrzące z niepokojem w dal, ale żadnej tu nerwowości, po prostu obawa i troska, że być może po raz ostatni widzi się świat, który na oczach twórcy począł się zmieniać i odchodzić w zapomnienie.

Fot. Ł. Ciemiński

Dodaj komentarz!