Widok z drugiego końca

(Folk a sprawa polska)

Gdy jesień nieuchronnie zmierza ku zimie, w Lublinie - czyli w odległym krańcu Polski - rozpoczyna się festiwal. Jeden z pierwszych folkowych, które wymyślono i jeden z najważniejszych w chwili powstania i dziś.

Tak, Lublin rzeczywiście jest niemalże drugim końcem kraju, zwłaszcza, gdy patrzy się z Poznania. A przy okazji jest miejscem, z którego na wszystko można spojrzeć z innej, niecodziennej perspektywy. Potwierdzają to mało odkrywcze skojarzenia związane z lubelskimi festiwalami, a dotyczące pór roku. W istocie, zazwyczaj gdy jechałem na Mikołajki (zdarzyło się parę razy) bywało, że wyjeżdżałem z domu jesienią, a na miejsce - po kilku godzinach podróży - dojeżdżałem zimą. Dojeżdżałem do magicznego miasta Lublina - magicznego wszak nie tylko z przyczyn folkowych.

Ten wyczuwalny już w okolicach Mikołajek koniec roku, a zarazem szczególne miejsce festiwalu na folkowej mapie, w naturalny sposób prowokowały zawsze pytania o aktualny stan, siłę lub po prostu jakość polskiej sceny, o siłę wzruszeń, które twórcy potrafią wywołać i artystyczną jakość ich muzycznych poszukiwań. Skoro mamy 20. Mikołajki, te pytania wydają się jeszcze bardziej uzasadnione- nie tylko o festiwal, ale o całe folkowe siłowanie się ze światem, o bilans tych minionych dwóch dekad…

Przyznam, że sam chętnie uchyliłbym się od odpowiedzi, gdyż nie jest łatwa. Może dlatego, że jednak tyle szans zostało zmarnowanych, że potencjał polskiego folku wydawał i nadal wydaje się wielki, a tyle zjawisk pozostało nierozpoznanych, nienagłośnionych, niedocenionych. To zniechęciło tylu wrażliwych twórców. Spośród zespołów, które przyjeżdżały na Mikołajki jako grupy folkowe, największy, powszechny sukces odniósł zespół boleśnie pretensjonalny i nieznośnie trywialny, czyli Golec uOrkiestra. Od tylu lat nie mamy nowej płyty Kwartetu Jorgi. Nie było fonograficznego ciągu dalszego tak obiecujących debiutów Starej Lipy, Swoją Drogą (płyta z Apolonią Nowak to jednak co innego), Jahiar Group, Yerba Mater i paru innych. Nie ukazały się nawet debiutanckie płyty Maćko Korby, Gadającej Tykwy, Adama Struga, Wędrowca. Można by tę listę zażaleń do losu ciągnąć w nieskończoność. Ktoś mógłby zapytać: czy nie szkoda, że członkowie zespołu Incarnations w swych wyborach repertuaru dobrnęli akurat do dokonań formacji Bolter?

Ale może należy spojrzeć przede wszystkim z drugiej perspektywy? Dostrzec iluż niezwykłych odkryć pozwoliły nam wszystkim, każdemu z nas, dokonać Mikołajki Folkowe, ile w ogóle - na festiwalu i poza nim - wspaniałych rzeczy wydarzyło się w tym tzw. polskim folku. Na przykład piękna kariera - no tak, nie bójmy się tego słowa - Kapeli Ze Wsi Warszawa, Cracow Klezmer Band, Kroke, Trebuniów Tutków, Marii Pomianowskiej, Indialucii Michała Czachowskiego, Joanny Słowińskiej. Nie da się przecież wymienić wszystkich wykonawców, przypomnieć wszystkich wzruszeń. Przywołajmy choćby niepospolity pomysł na muzykę zespołu Kwadrofonik, wierność konwencji i głębię poszukiwań Kapeli Brodów, wspaniały kompromis między tradycją a własnym tonem Trio Janusza Prusinowskiego, naturalność Caci Vorby, absolutną zjawiskowość nagrań płytowych Macieja Filipczuka i Lautari, porywające zmagania ze współczesnością Village Kollektiv, jakże twórcze poszukiwania zespołu Mosaic…

A do tego wszystkiego jest jeszcze ta niezwykła konsekwencja pewnej grupki ludzi z Lublina. I jest Orkiestra Św. Mikołaja, która chyba dla wszystkich jest jednym z najważniejszych symboli polskiej sceny folkowej. I wciąż im się chce!

Można więc na różne sposoby robić rachunki zysków i strat, porażek i nadziei. Warto jednak mimo wszystko nie tracić z oczu tego co pewnie najważniejsze - radości z tego, co się udało.

Skrót artykułu: 

Gdy jesień nieuchronnie zmierza ku zimie, w Lublinie - czyli w odległym krańcu Polski - rozpoczyna się festiwal. Jeden z pierwszych folkowych, które wymyślono i jeden z najważniejszych w chwili powstania i dziś.

Autor: 

Dodaj komentarz!