Wędrowcy na krańcach świata

[folk a sprawa polska]

„Miejsce, w którym jesteśmy, jest aktualnie naszym domem” – mówili, podczas konferencji prasowej w dniu inauguracji tegorocznego festiwalu Ethno Port, członkowie hindusko-tureckiego zespołu Baul Meets Saz. Ciekawe to zdanie i, w swej pozornej banalności, niesamowicie intrygujące, wieloznaczne, inspirujące. Z jednej strony w najbardziej – powiedzmy – potocznym sensie mówiące o losie większości artystów. Z drugiej – w naszym kontekście opowiadające o trudnej codzienności wykonawców muzyki folkowej, etnicznej, którym zależy, by ze swą twórczością, ze swym przesłaniem przebić się przez szum innych propozycji, przez obojętny często świat. A szczególny to przypadek, dlatego że wykonawcy world music niosą ze sobą nie tylko przejawy własnej twórczości, autorskich dokonań (czasami, oczywiście, również przesadnych wyobrażeń), tak jak wykonawcy każdego innego gatunku muzycznego, ale zazwyczaj są także „nosicielami” innych wartości, a zatem: tematów, melodii, wątków, odwołań, ułomków lokalnej (społecznej, zbiorowej, narodowej?) tradycji. Wykonawcy stają się zatem depozytariuszami czegoś, co jednak, w jakimś sensie, przerasta ich proste, własne doświadczenie sceniczne.
W tym przypadku powyższe wyznanie ma również znaczenie bardziej – powiedziałbym – bezpośrednie czy nawet dosadne, a jednocześnie w jakimś sensie romantyczne i prozaiczne, pozbawione metafor. Baulowie to przecież społeczność, nieustannie pozostająca w drodze, prowadząca wędrowny tryb życia, bez poetyckich przenośni. Dodam, że w bardzo życiowy i bezpretensjonalny sposób ów Baulowski etos równoważył turecki lutnista Emre Gültekin, który umiejętnie sprowadzając rzecz do bardziej przyziemnych skojarzeń, stwierdził, że jego przyjaciołom z zespołu w pysznej muzycznej potrawie brakowało wyrazistych egzotycznych dla nich przypraw, w rodzaju papryczek, które on zapewnia.
Te proste słowa w trafny sposób definiują specyfikę wędrowania przez świat artystów z kręgu folku / world music. Niosą oni ze sobą odwołanie do źródeł, tradycji, a zarazem często przejmującą i zdumiewająco aktualną opowieść. Aktualną w świecie medialnych sensacji, uprzedzeń, groźnych stereotypów.
Pisząc o Ethno Porcie, wspomnieć trzeba, że niestety, po raz trzeci z rzędu, jeśli dobrze pamiętam, poznański festiwal został pozbawiony dotacji z Ministerstwa Kultury. Doprawdy trudno zrozumieć, jakie merytoryczne albo kompetencyjne zastrzeżenia „decydentów od kultury” powodują, że tego typu przedsięwzięcie pozostaje bez wsparcia. Oczywiście, nie każda muzyczna impreza musi taką pomoc otrzymać, ale jest to festiwal ceniony nie tylko w skali kraju, ale i doceniany poza nim (świadczy o tym to, że kilkukrotnie już był umieszczany wśród dwudziestu pięciu najlepszych na świecie, zdaniem magazynu „Songlines”). Czy wolno zatem podejrzewać polityczne pobudki? Czym motywowane? To chyba tajemnica (państwowa?).
Bo przecież, czego doświadczyliśmy w tym roku po raz dwunasty, Ethno Port promuje polską tradycję i jej mądre, przemyślane interpretacje (jakże dalekie od muzycznej tandety, lansowanej przez publiczną telewizję). Poznański festiwal pokazuje artystyczny dialog i otwartość na inne kultury – będąc praktycznym przykładem wrażliwości i pomysłowości twórców z innych stron świata. A to wszystko przy obiektywnie bardzo wysokim poziomie artystycznym. Komuś, kto ma dbać o dobro kultury w naszym kraju, takie kwestie powinny być chyba bliskie, czyż nie? Na szczęście Ethno Port znalazł zrozumienie władz miasta, które wspierają go mimo obojętności (niechęci? niezrozumienia?) ze strony władz tzw. centralnych.
Powyższa konstatacja jest tym bardziej gorzka, że znów naprawdę świetnie zaprezentowali się podczas Ethno Portu krajowi artyści, których rzadko na co dzień widujemy w Poznaniu (a tym bardziej przed tak dużą publicznością) i którzy – znów – dla wielu słuchaczy byli prawdziwymi odkryciami. Kto to taki? Rewelacyjne Odpoczno, a także świetne Kapela Brodów, Kapela Niwińskich, Laboratorium Pieśni, Mehehe…
Oczywiście, wielkich wrażeń nie brakowało i podczas występów zagranicznych gwiazd. Pięknie opowiadali muzyką o sobie i swojej kulturze artyści z wielu stron, m.in. śpiewające stylowy gospel The Como Mamas z USA, francusko-algierski Sofiane Saidi & Mazalda, algierski kobiecy zespół Lemma, Nooran Sisters z Pendżabu, rewelacyjna Garifuna Collective z Belize czy Lina Babilonia Y Son Ancestros z Kolumbii. Wszyscy wymienieni muzycy są nieustannie w drodze, w poszukiwaniu publiczności na krańcach świata. Przez chwilę tym krańcem był Poznań, przez chwilę stał się on też ich domem (zwłaszcza że wielu z nich podkreślało tutejszy serdeczny klimat i ciepłe przyjęcie). Dobrze, że pozostała z nami ich muzyka.

Tomasz Janas

Skrót artykułu: 

„Miejsce, w którym jesteśmy, jest aktualnie naszym domem” – mówili, podczas konferencji prasowej w dniu inauguracji tegorocznego festiwalu Ethno Port, członkowie hindusko-tureckiego zespołu Baul Meets Saz. Ciekawe to zdanie i, w swej pozornej banalności, niesamowicie intrygujące, wieloznaczne, inspirujące. Z jednej strony w najbardziej – powiedzmy – potocznym sensie mówiące o losie większości artystów. Z drugiej – w naszym kontekście opowiadające o trudnej codzienności wykonawców muzyki folkowej, etnicznej, którym zależy, by ze swą twórczością, ze swym przesłaniem przebić się przez szum innych propozycji, przez obojętny często świat.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!