W pustej sali…

[folk a sprawa polska]

Pamiętam te edycje festiwalu Nowa Tradycja, gdy widownia Studia Koncertowego Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego wypełniona była dosłownie do ostatniego miejsca. Oczywiście, było tak przede wszystkim podczas występów gwiazd, ale i konkursowe prezentacje były wielokrotnie oklaskiwane przez tłumy słuchaczy. W tym roku przeżyliśmy – i słuchacze, i muzycy – edycję szczególną, bez publiczności na widowni, z oczywistych przyczyn. W tej (paradoksalnie/przygnębiająco) pustej sali muzyka zabrzmiała jednak znakomicie.
O tym, jak morderczy wpływ miała/ma pandemia na kulturę, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Od wiosny 2020 roku cały kraj funkcjonuje w nienormalnych okolicznościach, a za sprawą – zdumiewających często – decyzji osób rządzących naszym krajem muzycy znaleźli się w bodaj najgorszym położeniu. Działalność koncertowa „odmrażana” była na samym końcu. Dlatego też Nowa Tradycja nie odbyła się w roku 2020 i również dlatego mogła nie odbyć się w roku bieżącym. Organizatorzy z Radiowego Centrum Kultury Ludowej postanowili za wszelką cenę przeprowadzić tegoroczny festiwal, choćby tylko w tym jednym, bodaj najważniejszym dla niego wymiarze, czyli konkursie. Udało się to i – inaczej niż podczas ostatnich Mikołajek Folkowych – prezentacje konkursowe odbyły się na żywo, w jednej z najbardziej prestiżowych sal w naszym kraju. Tyle że bez publiczności – na szczęście wszystkie występy były bezpośrednio transmitowane (i oglądane) w internecie.
Dziwne to uczucie i dziwne przeżycie, gdy w tym miejscu, w którym normalnie mieści się bodaj czterysta osób, siedzi jedynie sześcioro jurorów – uprzywilejowanych tylko dlatego, że są „w pracy”. Na sali siedzą z dala od siebie, a towarzyszą im jedynie pracownicy techniczni (m.in. kamerzyści umożliwiający bezpośrednie relacje), zapowiadający występy Krzysztof Trebunia-Tutka i realizujący dźwięk Jacek Gładkowski. Ktoś nawet pytał, skąd pochodzą oklaski, słyszane podczas transmisji. Tak, od tych sześciorga jurorów, którzy kwitowali w ten sposób, chociaż symbolicznie, występy poszczególnych zespołów.
Co więcej, ze względów pandemiczno-higieniczno-dezynfekcyjnych organizatorzy postanowili (by tylko konkurs mógł dojść do skutku), że kolejni wykonawcy będą się pojawiali na scenie co dwie godziny. Mieliśmy zatem dwudziestominutowy występ, a potem ponadpółtoragodzinną przerwę, której część stanowiło wietrzenie sali, a drugą część próba kolejnego wykonawcy.
Piszę o tym wszystkim, bo jeszcze dwa lata temu taki harmonogram, taki układ tego jakże ważnego festiwalu wydawałby się absurdalny, niemożliwy – a jednak tak się stało. Jak sobie łatwo wyobrazić, nie daje się w ten sposób wykreować szczególnej atmosfery, klimatu muzycznego święta. I tu nagle – paradoksalnie – wysłuchaliśmy dwunastu udanych występów: dobrych, bardzo dobrych, znakomitych. O nikim nie dałoby się powiedzieć, że znalazł się tu przypadkiem i zagrał słabo, wielu powinno być/było w kręgu potencjalnie nagrodzonych. Mimo świadomości, że muzykowanie większości z nich (a może wszystkich) znacznie traciło na braku kontaktu z publicznością. Czy to ta dwuletnia przerwa w konkursie, czy może wzrastająca fala folkowych uniesień i inspiracji, nie wiem. Coś spowodowało, że była to z pewnością jedna z najrówniejszych edycji konkursu – i bodaj na najwyższym poziomie artystycznym.
Kto wygrał? Wiadomo. Moim zdaniem też najlepsze wrażenie zrobiła grupa Zawierucha, przed którą, myślę, jeszcze wiele pięknej muzyki. Ale to samo można powiedzieć o wielu spośród uczestników tegorocznego konkursu. Zjawiskowe trio Wernyhora, Radical Polish Ansambl, Sploty, Rube Świnie, Pokrzyk, Polski Piach, Transatlantyk i inni – każdy z nich przywiózł ze sobą znakomite utwory i obietnicę, nadzieję na przyszłość. Skoro w takich warunkach udało im się „wygenerować z siebie” muzykę poruszającą, to wiadomo, że warto czekać na tak zwany dalszy ciąg.
Przede wszystkim wspaniale, że ten festiwal – choćby tylko w tej konkursowej formule – się odbył! I z uwagi na piękno samej muzyki, i na ciągłość – nomen omen – tradycji, i dlatego że był symbolicznym znakiem powrotu na koncertowe sceny, a przy okazji wyrazem (nawet jeśli nieco paradoksalnie wirtualnej) łączności między artystami a publicznością. No, a nade wszystko można do tych konkursowych występów w każdej chwili wrócić. I nie, nie będę kokietował, że owa powszechna dostępność konkursowych prezentacji jest też rodzajem testu wiarygodności jurorów, poprawności dokonanych przez nich wyborów. Bo oczywiście, każdy może mieć własną opinię, także rozbieżną z przyznanymi nagrodami. Wiem jednak też, że jurorzy podejmowali decyzje w najlepszej wierze i według swych najgłębszych przekonań, ale również na skutek wzruszeń czy zachwytów.
Sam chętnie wracam do znajdujących się w internecie zapisów tegorocznego konkursu, by nasycić się tak dobrą muzyką. Ale mam też wielką nadzieję, że przyszłoroczny konkurs i cały festiwal przebiegnie już w normalnych warunkach.

Tomasz Janas

Sugerowane cytowanie: T. Janas, W pustej sali..., "Pismo Folkowe" 2021, nr 154 (3), s. 21.

Skrót artykułu: 

Pamiętam te edycje festiwalu Nowa Tradycja, gdy widownia Studia Koncertowego Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego wypełniona była dosłownie do ostatniego miejsca. Oczywiście, było tak przede wszystkim podczas występów gwiazd, ale i konkursowe prezentacje były wielokrotnie oklaskiwane przez tłumy słuchaczy. W tym roku przeżyliśmy – i słuchacze, i muzycy – edycję szczególną, bez publiczności na widowni, z oczywistych przyczyn. W tej (paradoksalnie/przygnębiająco) pustej sali muzyka zabrzmiała jednak znakomicie.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!