W poszukiwaniu swojskich śladów

Europa Wschodnia

Gdy kilka miesięcy wcześniej myśleliśmy nad celem naszej kolejnej rodzinnej wyprawy, nie wiedzieliśmy, że będzie to podróż w poszukiwaniu poloników. Propozycje wycieczki padały różne, lecz zawsze znajdowaliśmy jakieś przeciwskazania do jej realizacji. Nagle padł pomysł. A może pojedźmy do Rumunii? Szybka analiza wszystkich za i przeciw i oto jest… nasz nowy cel podróży.

 

Ewa Jasińska

 

Od tej pory zgłębialiśmy wiedzę o tym kraju, ale pojawiło się kolejne kluczowe pytanie: Jak tam dojechać? W ostatnich latach podróżowaliśmy po Europie pociągami. Niestety, po dogłębnej analizie połączeń kolejowych, możliwości albo i niemożliwości kupienia biletu przez internet i tym podobnych problemach postanowiliśmy wyruszyć samochodem. Gdy już zdecydowaliśmy, rozpoczęły się poszukiwania najlepszej trasy. I tutaj pojawił się pomysł, aby do Rumunii jechać przez Ukrainę, zwiedzając przy okazji Lwów oraz Zbaraż. Patrząc na mapę, wpadliśmy na kolejny pomysł, aby zakończyć wyprawę nad Morzem Czarnym, ale nie w Rumunii, tylko w Bułgarii, a jak już wjedziemy na teren Bułgarii, to jeszcze zwiedzimy Płowdiw.

Mając opracowany plan podróży, wyruszyliśmy ku granicy polsko-ukraińskiej w Hrebiennikach, gdzie bardzo dokładnie zostały sprawdzone wszystkie nasze dokumenty wymagane przy wjeździe na teren Ukrainy. Kilka razy powtarzaliśmy odpowiedź na pytanie, dokąd jedziemy, pokazywaliśmy zawartość bagażnika i w końcu się udało, byliśmy po drugiej stronie i zmierzaliśmy do Lwowa.

 

Marszrutki to jest transport z fajnym klimatem.

To nie klimat, tylko brak klimy”

Zatrzymaliśmy się w pensjonacie znajdującym się pięć kilometrów od miasta. Nie chcieliśmy poruszać się po Lwowie autem, a od przemiłej właścicielki dowiedzieliśmy się wszystkiego o transporcie publicznym, czyli marszrutkach. To takie większe busy, około 30–40-letnie, bez klimatyzacji, do których wsiada tylu ludzi, ilu się tylko zmieści. Opłatę za przejazd uiszcza się u kierowcy, dając mu ustaloną kwotę. Czasami pieniądze przechodzą podawane z ręki do ręki przez cały pojazd, a ewentualna reszta wraca od kierowcy do właściciela tą samą drogą. W marszrutkach nie ma żadnego paragonu czy biletu. Polecam, jeżeli ktoś pragnie poczuć klimat i życie transportowe w kraju postsowieckim. Jak wynika z dialogu w śródtytule, nie wszystkim członkom naszej ekipy przypadł do gustu ten środek transportu. We Lwowie oglądaliśmy budynek opery narodowej, katedry ormiańską i greckokatolicką, robiliśmy sobie zdjęcia z Nikiforem Krynickim, a także wstąpiliśmy na kolację do lokalu o nazwie Premiera Lwowska, gdzie w towarzystwie Szczepcia i Tońcia zjedliśmy kresowe smakołyki. Kolejnego dnia kontynuowaliśmy spacer po Starym Mieście Lwowa. Oglądaliśmy Kaplicę Boimów, archikatedrę łacińską, a także pojechaliśmy na Cmentarz Łyczakowski, gdzie udało nam się zobaczyć groby wybitnych Polaków oraz Orląt Lwowskich. W pensjonacie byliśmy późno. Ze względu na kłopoty transportowe (wyłączyli ruch tramwajowy, ot tak, po prostu) droga z cmentarza bardzo nam się wydłużyła. We wspólnej kuchni toczy się życie towarzyskie. Nawiązaliśmy tam nowe znajomości, dzięki czemu Ukraińcy z Łucka obdarowali nas wędzoną słoniną.

Kolejny dzień to wyjazd ze Lwowa w stronę granicy ukraińsko-rumuńskiej. Po drodze planowaliśmy zobaczyć Zbaraż. Dotarliśmy do zamku i zwiedziliśmy twierdzę opisaną przez Henryka Sienkiewicza. Na granicy znaleźliśmy się około północy. Pomimo posiadania papierowej mapy trzymaliśmy się wskazań nawigacji. Ta wyprowadziła nas w góry i chciała zmusić do nielegalnego przekroczenia zielonej granicy. Na szczęście spojrzeliśmy na tradycyjną mapę i odnaleźliśmy właściwą drogę. Strona ukraińska była formalna i służbowa, za to rumuńska powitała nas z uśmiechem i otwartymi ramionami. Znalezienie noclegu okazało się małym problemem, ale ostatecznie zakwaterowaliśmy naszą trójkę do dwuosobowego pokoju w hotelu w Suczawie.

 

Polskie wsie w Rumunii

Rano zebraliśmy się prędko, bowiem chcieliśmy zdążyć na 12.00 na mszę do Nowego Sołońca, polskiej wsi w Rumunii. Przy okazji załatwiliśmy w recepcji zmianę pokoju na większy. Następna noc była już bardziej luksusowa. Jechaliśmy przez rumuńską Bukowinę. Będąc w kościele, mieliśmy wrażenie, jakbyśmy w ogóle nie wyjechali z Polski. Niektórzy ludzie ubrali się w polskie stroje ludowe. Po mszy odwiedziliśmy położoną obok Kaczykę. Tam także znajdował się katolicki kościół oraz kopalnia soli, w której pracowali Polacy. Zwiedziliśmy kopalnię soli z kaplicą św. Barbary, prawosławną kaplicą, a także cudowną salą balową.

 

Monastyry na Bukowinie

Zrobiła się pora późnoobiadowa, a my chcieliśmy jeszcze tego dnia obejrzeć Monastyry z freskami zewnętrznymi, które zostały wpisane na listę UNESCO jako jedyny w swoim rodzaju element sztuki bizantyjskiej. Zatrzymaliśmy się po drodze w barze samoobsługowym z rumuńskimi daniami. Odkryliśmy ciorbę, czyli rumuńską zupę, oraz minigołąbki w liściach winogronowych. Następnie pojechaliśmy do Worońca. Znajdował się tam najpiękniejszy ze wszystkich monastyrów, wybudowany przez wojewodę Stefana cel Mare. Nazywany jest Kaplicą Sykstyńską Wschodu, bowiem na zachodniej, zewnętrznej ścianie można obejrzeć fresk Sądu Ostatecznego. Na zewnętrznych freskach dominuje kolor niebieski, uważany przez specjalistów za jedyny tego typu na świecie, podobnie jak na przykład kolor czerwony Rubensa. W środku, oprócz cudownego ikonostasu, znajdował się obraz wotywny przedstawiający oddanie kościoła przez wojewodę Jezusowi Chrystusowi. Kolejny, który oglądaliśmy, to położony niedaleko monastyr Humor.

 

Suczawa

Opuściliśmy hotel i ruszyliśmy w dalszą drogę. Najpierw zatrzymaliśmy się w Suczawie, aby zwiedzić zamek, który odegrał ważną rolę w historii naszego kraju. Właśnie tam wojska polskie walczyły z Turkami. Czytaliśmy opisy dziejów różnych wojewodów, a także oglądaliśmy zbroje rycerskie. Następnie zatrzymaliśmy się przy jednym z licznych przydrożnych stoisk z arbuzami. Sprzedawca mówił tylko po rumuńsku, ale i tak udało nam się kupić owoc.

 

Siedmiogród lub – jak kto woli – Transylwania

Pojechaliśmy do Szegeszwaru, po rumuńsku Sighisoary. To jeden z siedmiu grodów krainy zwanej Siedmiogrodem. Obecnie większość turystów, a nawet przewodników, używa określenia Transylwania, przez co kojarzy się tylko z Drakulą. Wieczorem powitała nas właścicielka apartamentu znajdującego się w jednym z przydrożnych bloków na przedmieściach miasta. Przygotowaliśmy sobie kolację i zjedliśmy sporą część słodkiego, rumuńskiego arbuza. Cały następny dzień poświęciliśmy na obejrzenie średniowiecznego wzgórza zamkowego wpisanego na listę UNESCO. Starówka jest otoczona murami, a nad nimi wznosi się charakterystyczna Wieża Zegarowa. Warto zwrócić uwagę na Dom Wenecki i dom Drakuli. Ciekawa jest także Kamienica pod Jeleniami. Najcenniejszy zabytek Szegeszwaru to stojący na wzgórzu kościół, pierwotnie katolicki. W XVI wieku został on przejęty przez luteran. Tego dnia odwiedziliśmy również takie miejscowości jak Medias i Biertan, gdzie znajdują się warowne kościoły. Miedias (Meggyes po węgiersku) jest ważny dla Polaków, ponieważ król Stefan Batory w 1573 roku podpisał tam pacta conventa. W Biertanie natomiast kościół obronny, ze względu na swoje obwarowania i lokalizację, został niejako przekształcony w zamek, który nigdy nie został zdobyty.

 

Szeklerszczyzna i Szeklerzy

W Szegeszwarze, Medias i Biertan słychać języki rumuński, węgierski, a także niemiecki. Szeklerszczyzna to górzysta kraina w Rumunii zamieszkana przez węgierskojęzycznych Szeklerów, przybyłych przed wiekami na te tereny. Kolejnego dnia, jadąc przez nią (jakie to szczęście, że w Rumunii jest tak mało autostrad), podziwialiśmy bramy szeklerskie, zarówno te stare, jak i te nowe. Zajechaliśmy do Miercurea Ciuc (po węg. Csikszereda) – „stolicy” Szeklerszczyzny. W zamku znajduje się niezwykłe muzeum szeklerskie, w którym można zobaczyć stroje ludowe, wyposażenie izb czy poczytać o historii. Kolejny punkt to bardzo ważne dla Szeklerów sanktuarium maryjne w Sumuleu (po węg. Csiksomlyo). W ołtarzu głównym mieści się figura Maryi z Dzieciątkiem. Nocowaliśmy w Braszowie (rum. Brasov, węg. Brasso) – trzecim co do wielkości mieście Rumunii. Starówka przypomina nasz rodzinny Kraków, można tu nawet znaleźć sukiennice, niewielkie zresztą, ale są. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Czarnego Kościoła, największej atrakcji miasta. Nazwa wzięła się od zniszczeń po pożarze w 1689 roku. Jest to największa gotycka świątynia w Siedmiogrodzie i podobno największa między Wiedniem a Stambułem. W okolicach Braszowa znajdują się dwa znane zamki, zanim jednak je obejrzymy, jedziemy do Malbork (!), czyli do miejscowości Marienburg, w której znajdują się pozostałości po zamku krzyżackim. To kolejny element łączący Rumunię z Polską. Po odbyciu melancholijnej, duchowej wycieczki do polskiego Malborka udaliśmy się w dalszą drogę, aby obejrzeć z zewnątrz dwa zamki – pierwszy w miejscowości Rasnov, a drugi w Branie. Zamek w Branie był reklamowany jako rodowa siedziba Włada Palownika, czyli Drakuli. Naprawdę to nie do końca wiadomo, czy tam w ogóle mieszkał. Ominęliśmy to bardzo turystyczne miejsce, fotografując zamek jedynie z zewnątrz.

 

Góry Fogaraskie, czyli niesamowite widoki, stada owiec i niedźwiedzie

Dojechaliśmy do Gór Fogaraskich – najpiękniejszych w Rumunii. Zatrzymaliśmy się na nocleg w niesamowitym miejscu. Nie było to typowe górskie schronisko ani pensjonat. Dostaliśmy trzyosobowy pokój z łazienką na poddaszu. W internecie podano informację o istnieniu kuchni. Była jednak bez ciepłej wody, więc wyjęliśmy naszą menażkę z garnkiem, patelnią, talerzami i sztućcami i w naszych naczyniach gotowaliśmy kolację. Wczesnym rankiem wyjechaliśmy na wysokość ponad 2000 m n.p.m. na szosę transfogaraską. Została zbudowana z inicjatywy dyktatora Nicolae Ceauşescu. Na drodze napotykaliśmy stado owiec, które musieliśmy przepuścić. Zaparkowaliśmy przy jeziorze Balea Lac. Znajdowało się tam schronisko oraz liczne stragany z jedzeniem na ciepło, pamiątkami i regionalnymi wyrobami jak sery czy wędliny. Na zewnątrz było tylko +10 stopni Celsjusza i wiał bardzo silny wiatr. Założyliśmy kilka warstw ubrań, po czym poszliśmy na spacer w góry. Po powrocie kupiliśmy regionalne sery, jeden z mleka owczego, jeden z krowiego i jeden z bawolego. Był to nasz ostatni przystanek w Rumunii. Z Gór Fogaraskich ruszyliśmy do granicy z Bułgarią. Przy okazji spotkaliśmy niedźwiedzia, który najspokojniej siedział sobie przy drodze i przyglądał się przejeżdżającym samochodom i motocyklom.

 

Płowdiw – jedno z najstarszych miast w Europie

Historia tego miasta sięga 4000 lat p.n.e. To wtedy powstały pierwsze osady między trzema wzgórzami. Obecnie jest drugim co do wielkości miastem w Bułgarii. W czasach trackich było największe w regionie. Późnym wieczorem, a właściwie już nocą, zajechaliśmy na nasze miejsce noclegowe mieszczące się przy samym Starym Mieście, a dokładnie przy Bramie Chisar Kapija. Przydzielono nam guest room z trzema łóżkami i malutką łazienką. Niestety nie było tam kuchni, a nie zatrzymywaliśmy się na posiłek, chcąc dojechać jak najszybciej. Wybraliśmy się na miasto w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia i ku naszemu zdziwieniu okazało się, że jedyną opcją, jaka nam została, jest 24h McDonald’s. Ustawiliśmy się autem w kolejce do okienka. Uznaliśmy, że słowa hamburger i cheeseburger będą zrozumiałe. Po jakiejś godzinie nadeszła nasza kolej. Dziewczyna z okienka uciekła w panice, gdy usłyszała zamówienie po angielsku. Po chwili zjawiła się koleżanka, która nas obsłużyła. Okazało się, że mieli problemy z zaopatrzeniem, aby jednak nie komplikować sytuacji, udało nam się zamówić trzy Big Maki. Po kłopotach z płaceniem kartą o północy zjedliśmy nasz jedyny ciepły posiłek w ciągu tego dnia. Rano, po wyjściu na zewnątrz, okazało się, że dosłownie byliśmy otoczeni rzymskimi pozostałościami. Wspięliśmy się na wzgórze o turecko brzmiącej nazwie Nebet Tepe, po polsku Wzgórze Straży. Znajdowały się tam ruiny trackiej warowni, z której korzystali także Rzymianie. Z zabudowań pozostały wspaniałe fragmenty i malownicze mury. Można z nich podziwiać niezwykłą panoramę miasta. Po zejściu ze wzgórza przeszliśmy przez bramę Chisar Kapija, oglądaliśmy uliczki Starego Miasta, odnaleźliśmy amfiteatr i rzymski stadion. Nie mogliśmy ominąć muzeum świątyni wczesnochrześcijańskiej. W przewodnikach zazwyczaj nie ma wzmianki na ten temat, a warto wejść i zobaczyć pozostałości ogromnej bazyliki wczesnochrześcijańskiej.

 

Monastyr Baczkowski i Asenowgrad

Kolejnego dnia zwiedzaliśmy muzeum i pojechaliśmy w Rodopy do Monastyru Baczkowskiego, leżącego w dolinie rzeki Czepełarskiej. Stała tam Cerkiew Zaśnięcia Matki Boskiej, w której wnętrzu znajduje się słynąca z cudów ikona Matki Boskiej z Dzieciątkiem, przypominająca jasnogórską Czarną Madonnę. W świątyni napotkaliśmy najstarszy drewniany ikonostas w Bułgarii, bogato zdobiony złotem. Przed wejściem do cerkwi ustawiła się kolejka. Każdy z pielgrzymów, po wejściu do świątyni, najpierw kłaniał się Maryi i dopiero wchodził dalej. Przy monastyrze, obok parkingów, znajdowały się restauracje. W jednej z nich zjedliśmy pyszny obiad składający się z regionalnych potraw.

To jednak nie koniec atrakcji. Pojechaliśmy dalej, do twierdzy Asenowgrad wzniesionej na potężnej skale. Powstała w czasach trackich, około V wieku p.n.e. Po upadku Traków przechodziła w ręce Rzymian i Bizantyjczyków, a w końcu przejęli ją Bułgarzy. W XIII wieku, za cara Iwana Asena II była ważnym punktem ochrony szlaku z Płowdiwu do Konstantynopola. Od tego władcy wzięła się dzisiejsza nazwa twierdzy. Zachował się jeden obiekt fortecy. Jest to cerkiew z XII wieku. Gdy się do niej wdrapaliśmy, mogliśmy podziwiać wspaniałe Rodopy.

 

Morze Czarne

Opuściliśmy Rodopy i skierowaliśmy się ku ostatniemu punktowi naszej wyprawy, a mianowicie nad Morze Czarne. Zameldowaliśmy się w mieścinie o nazwie Cabacum, w gminie Warna. Choć było już ciemno, zjechaliśmy nad morze. Kolejne pięć dni poświęciliśmy na kąpiele, a także na spacery po Warnie i Złotych Piaskach. Wieczory spędzaliśmy na jednym z dwóch tarasów naszego apartamentu, zajadając się słodkimi arbuzami i melonami. W Warnie zwiedziliśmy mauzoleum polskiego króla Władysława Warneńczyka, który poległ w 1444 roku podczas bitwy z Turkami. Warto też było zobaczyć ruiny rzymskich łaźni. Kupiliśmy także bilety do delfinarium i spędziliśmy całe pół godziny na niezwykłym pokazie z udziałem tych ssaków. Jeżeli chodzi o Złote Piaski, to niezbyt przypadł nam do gustu tłum turystów, kosmiczne ceny w barach i wprost niewyobrażalne opłaty za parkowanie. Jedyne co nas rozśmieszyło do łez, to reklama jedzenia skierowana do Polaków. Otóż, Drodzy Rodacy, w Złotych Piaskach znajdziecie „Zajebisty kebab”.

W tym miejscu zakończyliśmy naszą wyprawę. Przejechaliśmy łącznie 4007 km.

 

Ewa Jasińska

urodzona w 1977 roku w Warszawie, dziennikarka i terapeuta zajęciowy; prywatnie żona i matka; miłośniczka kultury, uwielbia malarstwo, kino, teatr i filharmonię. Jednak jej największą pasją są podróże. Wraz z mężem i synem podróżuje po całej Polsce i Europie – najchętniej, o ile to możliwe, pociągami. W podróży nie boi się wyzwań. Uzbrojona w nieodłączny kubek termiczny, przewodniki i mapy wsiada wraz z rodziną do pociągu, by odkryć to, czego oczy jeszcze nie widziały.

Sugerowane cytowanie: E. Jasińska, W poszukiwaniu swojskich śladów, "Pismo Folkowe" 2021, nr 157 (6), s. 32-34.

Skrót artykułu: 

Gdy kilka miesięcy wcześniej myśleliśmy nad celem naszej kolejnej rodzinnej wyprawy, nie wiedzieliśmy, że będzie to podróż w poszukiwaniu poloników. Propozycje wycieczki padały różne, lecz zawsze znajdowaliśmy jakieś przeciwskazania do jej realizacji. Nagle padł pomysł. A może pojedźmy do Rumunii? Szybka analiza wszystkich za i przeciw i oto jest... nasz nowy cel podróży.

Sighisoara (Szegeszwar) w Rumunii fot. E. Jasińska

Dział: 

Dodaj komentarz!