W gościnie u Paca

IV Festiwal Kultury Celtyckiej Dowspuda 25-27 sierpnia

Każda impreza ma swoje cechy charakterystyczne, z Festiwalem Kultury Celtyckiej w Dowspudzie jest podobnie. W tym roku odnotowałam wiele elementów zeszłorocznych, które zapowiadały się na jednorazowe. Były to: po pierwsze - karuzela stojąca przed wejściem na festiwal pełniąca funkcję filtru dla słuchaczy będących amatorami "rozrywki jakiejkolwiek". Po drugie - awarie prądu, które tym razem nastąpiły podczas wszystkich trzech dni festiwalu.

Jeśli chodzi o zmiany dotyczące różnych aspektów festiwalu, to przede wszystkim został on podzielony na dni: irlandzki, bretoński i szkocki. Nie do mnie należy ocena, czy taki podział ma sens, wystarczy się przyjrzeć repertuarowi zespołów. Część z nich nie jest w stanie wykonać godziny wyłącznie szkockich lub czysto irlandzkich utworów, głównie dlatego, że kultury te są do siebie niezwykle podobne i część utworów ma niejasne pochodzenie (nie mówiąc o tym, że utwory instrumentalne są często łączone, zdarza się połączenie kawałka szkockiego i irlandzkiego - patrz Carrantuohill). Ja osobiście uważam je za nierozłączne. Inni wykonawcy najwyraźniej też, tak więc w dniu szkockim można było odnotować "Foggy Dew" (dla niezorientowanych: narodowowyzwoleńcza pieśń irlandzka) oraz nieco muzyki bretońskiej. W dniu bretońskim również pojawiły się utwory z Wysp. Oczywiście nikt nie miał nikomu za złe, że gra nie na temat, ale w takim razie wydaje mi się, ze podział według regionów nie jest konieczny.

Zmiana rzucająca się w oczy to wzrost ilości kiltów na zespół. W zeszłym roku było trzech mężczyzn w kiltach (mówię o prawdziwych kiltach, nie podrabianych). W tym - naliczyłam około osiemnastu a potem straciłam rachubę. Wzrosła też ilość zaproszonych zespołów tanecznych oraz warsztatów, a co za tym idzie - pojawienie się pod sceną główną specjalnej sceny dla tancerzy. Warsztaty tańców bretońskich poprowadzone były, równie rzetelnie co rok temu, przez Tomka Kowalczyka. Dzień wcześniej, równie solidnie, poprowadzone zostały warsztaty tańców irlandzkich. Prowadził zespół Comhlan z Krakowa. O owej rzetelności może świadczyć fakt ochrypnięcia głównej prowadzącej, będący efektem ciągłego powtarzania kolejności kroków. Niedzielne warsztaty taneczne poprzedzone były pokazami tańców w wykonaniu warszawskiej grupy Inis An Rince.

Pierwszego dnia wystąpił, w okrojonym, sześcioosobowym składzie, zespół Elphine z Trójmiasta, bodaj jedyny w Polsce uprawiający, poza typowym tradycyjnym tańcem irlandzkim również step dancing. Comhlan miał dwa wejścia: w dniu irlandzkim a później w szkockim, w odmiennych kiltach.

Teraz będzie o muzyce.

Piątek, dzień irlandzki: od razu na wstępie nastąpiły nieporozumienia i trudności, bo jeden z zaproszonych zespołów nie przyjechał, a miał otwierać oficjalną część imprezy. Ktoś wobec tego musiał, poproszono o to mnie, bo akurat byłam już na miejscu i mam repertuar także irlandzki. Konferansjerem był Wojciech Ossowski. Tego dnia występował również Shamrock z Suwałk; od zeszłego roku zmienili jedynie wokalistkę; Carrantuohill, który gra coraz szybciej, Dudy Juliana z Warszawy, grające raczej w tradycyjny sposób, za to śpiewające teksty w tłumaczeniach.

Koncerty "poprzetykane" były pokazami tanecznymi, co miało na celu podkreślenie faktu, iż tę muzykę się nie tylko podskakuje, ale i tańczy.

Po koncertach nastąpiła synchronizacja muzyczna w formie sesji w składzie: mandolina, flażolet, gitara, trzy bodhrany, butelka po żubrówce i futerał na gitarę. O ile sekcja rytmiczna miała ułatwione zadanie, to muzycy solowi musieli się głęboko zastanawiać, którego jiga zagrać, żeby gitarzysta go zaakompaniował. Tak czy owak, taka działalność muzykopodobna była pełna życia i radości, aż do momentu w którym obsługa wygoniła muzyków spać, włączywszy sobie uprzednio, dla relaksu, disco.

Sobota, dzień bretoński: był wyjątkowo udany, muzyka porywająca, magia unosiła się nad pałacem Paca w najczystszej swej formie, było dużo radości, a na drugiej scenie, pod komendą Tomka Kowalczyka, warsztatowicze tańczyli to, czego się nauczyli po południu. Grali: Breizh (Wrocław), Kwartet Jorgi (Poznań), Bal-Kuzest (Zgorzelec) i Open Folk (Warszawa). Sesja pokoncertowa w sobotę wyglądała tak, że najpierw grała muzyka i coś do niej bębniło, później muzyka nie przeszkadzała w bębnieniu, a następnie przeszkadzała, zatem jej zaniechano. Każdy bębnił tym co miał w ręce, w to co miał pod ręką i nie obyło się bez ofiar: poległa pałka do bębna Wandy Laddy (Open Folk) oraz jeden z bębniących dość mocno pokaleczył się w ręce.

Niedziela, dzień szkocki. Już od soboty słychać było w całym internacie wyczyny posiadacza szkockich dud bojowych, tzw. highland pipes, który z uporem zaiste godnym lepszej sprawy starał się zagrać "Amazing Grace". W niedzielę rano postanowił instrument nastroić, udał się zatem za scenę do chatki dla wykonawców i podjął próbę strojenia. Słychać go było już po drodze z internatu (około 300 m). Poszłam tam, pamiętna opisu z "Trzech Panów W Łódce", gdzie gdy pewien młody człowiek grał na dudach sąsiedzi wzywali policję, twierdząc, że popełniono brutalne morderstwo. Muszę przyznać, że po pewnym czasie próba zakończyła się sukcesem oraz obietnicą, że za rok wspólnie wykonamy "Amazing Grace" na scenie.

Tego dnia wystąpiłam już oficjalnie, za to w rozszerzonym składzie. Przede mną występował Stonehenge, a po mnie Shannon (największy współczynnik kiltowości wśród zespołów) i Slainte w składzie poszerzonym o lirę korbową muzyka z zespołu Stara Lip oraz znakomity duet Jean-Michel Veillon i Yvon Riou z Francji, którzy dali popis wirtuozerskiej gry na flecie i gitarze.

Na koniec prąd wysiadł na amen i muzycy z Shannon i Slainte weszli między publiczność i grali na dudach na przemian i razem. Ktoś przyniósł wielki, żeliwny płonący znicz, który do tej pory stał za sceną i znów magia uniosła się nad ruinami pałacu.

Sesji pokoncertowej nie było, z przyczyn trywialnych: muzyk też człowiek i spać musi.

Osobiście chciałabym podkreślić wysoki poziom muzyczny tegorocznego festiwalu i wyrazić nadzieję, że w przyszłym roku będzie lepiej a przynajmniej tak samo.

Z przykrością muszę stwierdzić w imieniu własnym i moich znajomych, że w zeszłym roku bigos był znacznie smaczniejszy.

Z wydarzeń towarzyszących festiwalowi odnotowałam również wśród znajomych chęć zawiązania Polskiego Związku Bodhranistów Irlandzkich, albowiem instrument ten, pewnie ze względu na stopień komplikacji, był najczęściej spotykanym na festiwalu. Niniejszym chciałabym ogłosić konkurs: może ktoś podejmie próbę zagrania na bodhranie "Amazing Grace"...

Ula Kapała

Post Scriptum:

Na uwagę zasługuje kilka elementów tego festiwalu.

Po pierwsze, przybyło dużo więcej gości z całej Polski niż w latach poprzednich, aby słuchać takiej właśnie muzyki. Panował prawie wzorowy spokój. Nieliczna grupa motocyklistów bawiła się we własnym gronie (dla nich najważniejsze były ich motocykle) poza zasięgiem głównej sceny.

Po drugie, wójt gminy Raczki (główny "sprawca" tego festiwalu) Roman Fiedorowicz zapewnił znakomitą oprawę wizualną i logistyczną, a przede wszystkim zadbał o to, żeby zespoły prezentowały jak najbardziej stylową odmianę muzyki pochodzenia celtyckiego i on był głównym pomysłodawcą zaproszenia zespołów tanecznych, których obecność z jednej strony nadawała festiwalowi znakomity koloryt, a z drugiej - można było zobaczyć na własne oczy - "jak się to właściwie tańczy".

Po trzecie, z rozmów z zespołami występującymi podczas trzech dni wywnioskowałem jedno: Festiwal w Dowspudzie stał się niezwykle ważną częścią, nazwijmy to, ruchu folkowego skierowanego w stronę muzyki pochodzenia celtyckiego. Myślę, że za jakiś czas (jeśli festiwal będzie istniał dalej) stanie się miejscem kultowym dla fanów i zespołów. A może już jest? Osobiście myślę, że dzieje się tak za sprawą bardzo przemyślanego i rzetelnego pod względem stylistycznym doboru wykonawców. Podobną opinię wyrażało wielu przybyłych na imprezę słuchaczy, z którymi miałem okazję porozmawiać.

Po czwarte, z przerażeniem myślę, że liczba przybyłych fanów może doprowadzić do skomercjalizowania imprezy, co zaowocuje przemianą muzyki w fizjologiczne "UMP-UMP" , i na naszych oczach zamordowana zostanie kolejna piękna impreza. Oby nie.

Po piąte, jakiś miejscowy idiota złośliwie sabotował festiwal wyłączając od czasu do czasu prąd. Folkowo rzecz ujmując, było to spod znaku kołtuna.

Jan Kapała

Skrót artykułu: 

Każda impreza ma swoje cechy charakterystyczne, z Festiwalem Kultury Celtyckiej w Dowspudzie jest podobnie. W tym roku odnotowałam wiele elementów zeszłorocznych, które zapowiadały się na jednorazowe. Były to: po pierwsze - karuzela stojąca przed wejściem na festiwal pełniąca funkcję filtru dla słuchaczy będących amatorami "rozrywki jakiejkolwiek". Po drugie - awarie prądu, które tym razem nastąpiły podczas wszystkich trzech dni festiwalu.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!