Ulubiona lektura

Czytanie, jak powiedział Iwaszkiewicz, „jest to odnajdywanie własnych bogactw i własnych możliwości przy pomocy cudzych słów”. Bardzo lubię czytać. Jeśli sięgam po jakąś lekturę, to zwykle ma ona postać papierowej książki, niekiedy audiobooka. „Na komputerze” mogę sobie poczytać informacje z kraju i ze świata, blogi podróżnicze, kulinarne albo jakieś poradniki. Książek nie czytam ani na tablecie, ani w komórce, ani na monitorze komputera. Wszelkie wyświetlacze służą mi do poszukiwania informacji, więc ma to być szybkie sprawdzenie czegoś i zamknięcie urządzenia po znalezieniu tego, czego szukam. Nie lubię czytać powieści na elektronicznym wyświetlaczu. Nie umiem się wówczas skupić na lekturze. Jestem tradycjonalistką, jak książka, to tylko papierowa. Nawet w pracy zawodowej, gdy muszę skorzystać ze źródła w formie elektronicznej, robię to niechętnie i tylko w takich przypadkach, gdy danej pozycji nie jestem w stanie znaleźć w żadnej pobliskiej bibliotece. Niechętnie sięgam po książki wyświetlane, ale chętnie książek słucham, zwłaszcza gdy gdzieś jadę czy robię coś w domu i nie mogę usiąść z lekturą. Mam swoich ulubionych lektorów m.in. Beatę Pawlikowską, z którą lubię poznawać świat. Uwielbiam słuchać też Macieja i Jerzego Stuhrów czytających np. przygody Mikołajka, Edytę Jungowską – książki o przygodach Pippi w jej wydaniu są majstersztykiem. Audiobooków najczęściej słucham z córką, dlatego są wśród nich książki dla dzieci.
Długo się zastanawiałam nad tym, czy mam jakąś ulubioną lekturę. Muszę stwierdzić, że jednak nie ma książki, o której mogłabym tak powiedzieć. Być może wynika to z faktu, że dużo czytam – różne rzeczy, o różnorodnej tematyce. Od poradników po powieści kryminalne i książki, przy których zastanawiam się nad sensem istnienia. Po dłuższym namyśle stwierdzam, że wiem, czego nie lubię czytać. Są to romanse. Chociaż jako studentka bibliotekoznawstwa czytałam harlequiny, bo jak mawiał profesor, który uczył nas czytelnictwa, „dobry bibliotekarz musi znać nawet harlequiny”. Mieliśmy nawet swój ulubiony o zakochanej bibliotekarce.
Ostatnio przeczytałam chyba wszystkie dostępne książki ks. Jana Kaczkowskiego, który w prosty sposób pisze o sprawach ludzkich i boskich. Bardzo lubię sięgać po książki Érica-Emmanuela Schmitta, Williama Whartona czy też wspomnianej już Beaty Pawlikowskiej. Nie stronię też od pozycji „zawodowych” i tu mam ulubioną lekturę – Wesele Henryka Biegeleisena.

Beata Maksymiuk-Pacek
Zatrudniona w Pracowni „Archiwum Etnolingwistyczne” UMCS. Z wykształcenia bibliotekarz, z zamiłowania badacz kultury ludowej, osoba ciekawa świata i ludzi.

 

W zasadzie należałoby stwierdzić, że jestem straszliwym technofobem. Pierwszy i jedyny tablet zakupiłem dopiero w ubiegłym roku, długo wstrzymywałem się z czytaniem na telefonie, opierając swoje źródła informacji przede wszystkim na starym, dobrym papierze i – z przymusu – na komputerze. Do audiobooków zresztą do tej pory się nie przekonałem, ale to już się chyba nie wydarzy – od dziecka nie lubiłem słuchać beletrystyki.
Jak przy każdym lęku, tak i przy tym związanym z nowymi technologiami starałem sobie racjonalizować powód odrzucenia bogatej gamy możliwości: „od tabletu bolą oczy”, „nic nie równa się z zapachem świeżo zadrukowanego papieru”, „przy czytaniu na komputerze gorzej się zapamiętuje” itd. Zapewne to prawda, ale w pewnych sytuacjach czytanie z nośników niepapierowych jest wygodne i – co ważniejsze – bezalternatywne. Szczególnie przy treściach naukowych i korzystaniu z takich serwisów jak JSTOR czy MUSE inaczej się po prostu nie da. Część polskich pism naukowych postanowiło zmienić format na cyfrowy (co nota bene powinno stać się obligatoryjne jak najszybciej, ale to temat na inną sondę), przez co możliwość dotarcia do najnowszej wiedzy staje się coraz bardziej powszechna. A to stanowi niezaprzeczalny i wyjątkowy atut.
Mimo to, jeśli mam już wybór, sięgam po książkę. W zasadzie beletrystyki staram się nie czytać na nośnikach cyfrowych (chociaż ostatnio zrobiłem wyjątek i „połknąłem” zbiór opowiadań Rolanda Topora), bowiem odbiera to wiele przyjemności. Nie wynika to z samej radości obcowania z rzeczywistą książką i przyjemnym szelestem przewracanych kartek, a wiąże się raczej z aspektem percepcyjnym. Nie wyobrażam sobie cyfrowej lektury ostatnio wydanej nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej książki autorstwa Simona Reynoldsa Podrzyj, wyrzuć, zacznij raz jeszcze. Postpunk 1978-1984, precyzyjnie, a jednocześnie lekko przedstawiającej historię rodzących się na przełomie lat 70. i 80. nowych ruchów artystycznych. Tym bardziej ciężko byłoby mi sięgnąć po elektroniczną wersję którejkolwiek z pozycji mojego ukochanego Houellebecqa. Ostatnio nawet próbowałem zabrać się za cyfrową wersję Amerykańskiej sielanki Philipa Rotha, ale poddałem się po pół godzinie. To po prostu nie działa. Przy odbiorze literatury pięknej mój hedonizm faktycznie przeważa nad aspektem materialnym: co z tego, że książka „analogowa” często jest droższa, skoro jej młodsza, niepapierowa wersja nie daje tyle radości?

Wojciech Bernatowicz
Urodzony w 1989 roku, wielki fan musicalu, Nowej Fali i amerykańskiej muzyki lat 80. Publikował w „Ruchu Muzycznym”, „Kulturze Liberalnej”. Redaktor „Pisma Folkowego”, zawodowo związany z Instytutem Muzyki Wydziału Artystycznego UMCS.

Skrót artykułu: 

Czytanie, jak powiedział Iwaszkiewicz, „jest to odnajdywanie własnych bogactw i własnych możliwości przy pomocy cudzych słów”. Bardzo lubię czytać. Jeśli sięgam po jakąś lekturę, to zwykle ma ona postać papierowej książki, niekiedy audiobooka.

(Beata Maksymiuk-Pacek)

Dział: 

Dodaj komentarz!