Tubkal, Beduini i miętowa herbata

Maroko

To nie był początek marokańskiej przygody, ale na pewno moment budzący dużo emocji. Jeden z wielu, bo Maroko to mozaika, w której kolory, zapachy, smaki i odczucia przeplatają się ze sobą cały czas. Pora zaparzyć miętową herbatę i zanurzyć się w te wspomnienia.

Tubkal na wariata

Atlas to góry surowe, kamieniste i po upalnym lecie niemal pozbawione zieleni. Jej resztki zachowały się w dolinach potoków w postaci niezbyt gęstej trawy i krzewinek. Ze wszystkich stron otaczają nas kamienie i skały – brązowe, żółtawe, szare, rude, grafitowe, czarne. Te zielone trawiaste placki jawią się niemal jak oazy.
Wejście na Tubkal, najwyższy szczyt Maroka jest stosunkowo proste (o ile nie jest to zima). 4167 m n.p.m. to sporo, ale góra nie sprawia problemów technicznych. Za to wysokości są już na tyle duże, że pojawiają się bóle głowy, płytki oddech, osłabienie. Standardowe wejście na Tubkal to wędrówka z Imlil do schronisk na 3200 m n.p.m., nocleg, a rano szczyt, powrót do schronisk i zejście na dół. Oczywiście zgodnie z przepisami wszystko z miejscowym przewodnikiem. Co mogło pójść nie tak?
Cóż, trzęsienia ziemi się raczej w planach nie bierze pod uwagę. A właśnie ono nastąpiło w rejonie Tubkalu około 2 tygodnie przed naszym przyjazdem. Na szczęście Imlil nie ucierpiał zanadto, ale schroniska zamknięto do czasu kontroli przez komisję. Szlak otwarty, przewodnik niemal błaga, żeby nie odwoływać przyjazdu, bo anulowało się ponad 90% grup. Zdecydowaliśmy, że najlepszą pomocą będzie zostawienie tam swoich pieniędzy. Tylko jak, skoro schroniska nie działają. Trochę na wariata, wypożyczając z pomocą przewodnika na miejscu namioty i śpiwory (mały bagaż do samolotu wykluczał zabranie ich z domu), a w schronisku materace oraz na suchym prowiancie kupionym w sklepie w Imlil, przespaliśmy noc pod schroniskami, natomiast wschód słońca witaliśmy pod szczytem. W głowie trochę bujało, oddech się rwał, ale widoki spod charakterystycznej wieży triangulacyjnej były niezapomniane.
Zejście do schronisk było cięższe niż wchodzenie pod górę. Stromizna, wyjeżdżające spod nóg kamienie, nie lubię takiego terenu. A potem z każdym metrem wracały siły i tempo rosło. Zatrzymaliśmy się dopiero na obiedzie w maleńkim barze w osadzie Chamharouch wyglądającej, jakby była wepchnięta między opadające zbocza. Pierwszy tadżin w Maroku był bezmięsny, ale za to z jajkiem. I był pyszny. Kolejne półtorej godziny i byliśmy z powrotem w Imlil.

Wielbłądy, Beduini i tysiące gwiazd

Wielbłądy nie budziły mojego zaufania. Odpoczywały sobie na skraju parkingu zasypywanego przez wdzierający się z Sahary piasek. Do Merzougi, nazywanej bramą pustyni, dotarliśmy po półtora dnia jazdy z Imlil, zwiedzając po drodze filmowe Ait Ben Haddou, Warzazat oraz wąwozy Todra i Dades. I zatrzymując się na zdecydowanie najlepszy tadżin na całym wyjeździe w jakiejś mieścinie na skrzyżowaniu dróg.
Sama Merzouga to trochę miasto widmo – żyje tylko dzięki turystom, którzy przyjeżdżają tu, by spędzić czas w pustynnych obozach. Agencje turystyczne, hotele, jakieś knajpy, mnóstwo sklepików i piach. Unosi się w powietrzu, przesłania słońce, gdy tylko zerwie się wiatr, wciska się do nosa, uszu, plecaka. Jest wszędzie. Wygląda to trochę tak, jakby pustynia wyciągała po miasto swoje macki.
Godzinną przejażdżkę do obozu odczuwałam „w kościach” przez kolejnych kilka dni. Ta wielbłądzica jednak musiała się uśmiechać złośliwie – wiedziała, co mnie czeka. Upał obezwładniał, wiał wiatr unoszący piasek, zachodzące słońce widoczne było za tumanami kurzu. Wciśnięty między wydmy obóz miał (jak zdecydowana większość takich miejsc) wszystko, co potrzebne do robienia „instafotek” z pustyni – dywan przez środek i do każdego namiotu, lampiony rzucające światło układające się w fantazyjne wzory, kolorowe krzesła rozstawione na wydmach. I dość mocno europejskie wyposażenie zarówno namiotów, jak i jadalni. Cóż… taki standard, powszechny w tego typu przybytkach.
Póki słońce się nie schowało, siedziałam na wydmach, obserwując karawany ciągnące do innych obozów, prowadzone przez Beduinów w tradycyjnych strojach. Niewiele wcześniej wysiedli ze swoich terenówek, by dać turystom złudzenie „prawdziwej pustyni”. Na sąsiedniej wydmie jeden z nich, widocznie po skończonym kursie, odpoczywał przy leżącym na podkulonych nogach wielbłądzie, a gdy z meczetu w Merzoudze dobiegło odległe nawoływanie muezina, zaczął się modlić, bijąc pokłony. Obrazek był niezwykły. W tle rozkrzyczana grupka młodych turystów robiąca zdjęcia na kolejnej wydmie, a przede mną człowiek oddający się w tej samej chwili modlitwie.
Po kolacji Beduini zaprosili wszystkich gości do ogniska, gdzie w ruch poszły bębny i inne instrumenty. Wolałam słuchać tego z daleka, z wydm, patrząc jednocześnie na gwiazdy. Były nieco przyblakłe z powodu pełni, ale i tak ich liczba oszałamiała. Nocleg w miliongwiazdkowym hotelu to właśnie było to. Gdyby tylko było trochę chłodniej.

Od różanego aromatu do smrodu garbarni

Jak pachnie Maroko? To zależy, gdzie i kiedy. Aromat olejków różanych, drugiego po olejku arganowym sztandarowego marokańskiego produktu kosmetycznego miesza się w Fezie ze smrodem dzielnicy garbarzy. W sklepikach medyny handlarze zachęcają do wypróbowania perfum, a zaledwie kilka ulic dalej w ogromnych kadziach z barwnikami moczą się świeżo wyprawione skóry. I śmierdzą. To oczywiście nie są jedyne aromaty Fezu. Medyna to prawdziwa mieszanka różnych zapachów. Olejki, przyprawy wysypujące się z ogromnych pojemników, jedzenie przyrządzane w restauracjach i na ulicznych stoiskach, stonowany już w tym miejscu zapach skórzanych wyrobów, z których słynie miasto. Można się w nich zanurzać jak w kolorach, które przyciągają wzrok na stoiskach lub w niewielkim zaułku, gdzie rozwieszone czekają na kupujących odrealnione, fantastyczne obrazy inspirowane marokańską tradycją.
Fez mnie wciągnął, zachwycił swoją autentycznością, plątaniną uliczek i mimo wszystko życiem własnym rytmem, jakby obok nacierających turystów.

Wielki instagramowy błękit

Nie mogło go zabraknąć – Błękitne miasto, czyli Chefchaouen (Szafszawan) to produkt „eksportowy” i instagramowy Maroka. Tego ostatniego nie byłam do końca świadoma, dopóki na wypełnionej niebieskimi domami medynie nie zobaczyłam kiczowato urządzonych „selfie points” i nie stwierdziłam, że turyści szukają ich z jakimiś mapkami z internetu. Chyba nie byłam szczególnie na czasie, bo po prostu ruszyłam uliczkami z placu Uta El Hamman. Szybko okazało się, że gdy zejdzie się z głównego turystycznego traktu, Szafszawan jest niezwykle urokliwy. Zaułki, schody, strome uliczki z wygrzewającymi się kotami albo dziećmi rzucającymi piłką, rozmawiającymi mężczyznami w tradycyjnych strojach były znacznie ciekawsze i bardziej klimatyczne. Warto było uciec z instagramowego szlaku i odkrywać Szafszawan na własną rękę, a na koniec wyjść na zachód słońca na punkt widokowy pod niewielkim meczetem.

Senny rytm i szaleństwo

Marrakesz i Essaouira to dwa przeciwieństwa, które łączy stosunkowo niewielka odległość. Marrakesz był we wrześniu 2023 miastem, które najbardziej ucierpiało w wyniku trzęsienia ziemi. Będąc tam trzy tygodnie później trafiliśmy na zamknięte w zasadzie wszystkie, poza Medresą, zabytki – czekały na ocenę komisji budowlanych. Pozostał Plac. Jego pełna nazwa to Jama al Fina, ale każdy wie, co to jest Plac. Tak po prostu, jakby był jeden w całym mieście. To miejsce, które ma swoje własne życie wewnętrzne, a jego rytm słychać z daleka. Gdy szliśmy na niego pierwszy raz już na jednej z dojściowych ulic porwał nas tłum. Jak na koncercie. Cały ruch kierował się w jedną stronę, z której dochodziły dźwięki bębnów.
Szaleństwo, w którym jest metoda. Stragany z ulicznym jedzeniem, sokami, owocami, kosmetykami, ceramiką, pamiątkami, muzycy, uliczni aktorzy, krzykacze, „zaklinacze węży”. Kogo tu nie ma… Oczy wokół głowy nie wystarczają, by ogarnąć to wszystko, a gwar milknie tylko, gdy z pobliskiego meczetu odzywa się muezin wzywający na modlitwę.
Plac odwiedzaliśmy też w ciągu dnia, gdy ruch był nieco mniejszy, ale dopiero wieczorny pobyt pozwala choć trochę zrozumieć jego fenomen. Rozciągająca się za nim medyna jest ogromna, choć zdecydowanie bardziej uporządkowana niż w Fezie. Ale mnie bardziej wciągnęła spokojniejsza dawna dzielnica żydowska Mellah z mnóstwem sklepików z przyprawami i oknami z fantazyjnymi kratownicami.
Po szaleństwie Placu Essaouira jest jak oaza spokoju. Senne nadmorskie miasteczko z medyną o przecinających się pod kątem prostym ulicach i biało-niebieskich domach ma w sobie coś z greckich wysp. Idealne na chwilowy odpoczynek, wyciszające i mimo wszystko wciągające – szczególnie gdy przekroczy się portową bramę i zobaczy setki bujających się w basenach niebieskich łódek. Port to inny świat – łodzie wpływają i wypływają, ryby i owoce morza lądują w skrzyniach na nabrzeżu. Odbierają je handlarze oraz właściciele znajdujących się obok straganów. Za chwilę to, co przywieziono łodzią, ląduje na ruszcie. Bardziej świeżej ryby czy krewetek nie da się zjeść nigdzie indziej. Po tadżinie i mięsie z rusztu w różnych wersjach była to doskonała odmiana.

Co z tą herbatą?

Herbata to podstawowy marokański napój. Ale nie zwyczajna, tylko z miętą. Świeżą, wrzuconą do czajniczka i do tego zaprawioną mentolowym dodatkiem. Podawana jest do śniadania, jako poczęstunek w momencie przyjazdu do hotelu, w każdym, nawet najmniejszym barze przydrożnym. Parzona w imbryku i nalewana z całym rytuałem do wąskich, wysokich szklanek. Do tego mocno słodzona. Jej smak jest jak przesłodzony mentolowy cukierek, którego aromat przewierca nos od środka i powoduje momentami, że brakuje tchu. Tadżin może mieć setki odmian – w zasadzie ani razu nie jedliśmy dwóch takich samych. Ale herbata jest tylko jedna i to nią smakuje Maroko.

Anna Śliwa 

Skrót artykułu: 

Wielbłąd, a w zasadzie to wielbłądzica łypnęła okiem i – dam sobie głowę uciąć – uśmiechnęła się złośliwie. Budziła respekt i już wiedziałam, że lekko nie będzie. Pomysł dojazdu do obozu na pustyni na wielbłądzie nie był mój, ale na wyjeździe liberum veto nie działa. Cóż było robić. Beduin ponaglał, bo zachód słońca blisko. Trzeba wsiadać i mieć nadzieję, że się dojedzie do obozu na pustyni.

fot. A. Śliwa: Beduiński sprzedawca

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!