Tu jest moje gniazdo

Wspomnienia. Zofia Matysiak

Zofia Matysiak (ur. 1927) wspomina Lublin okresu dwudziestolecia międzywojennego i okupacji.

Będąc kiedyś w Kazimierzu Dolnym, zobaczyłam lecące ptaki. One kierowały się ku swoim gniazdom, leciały na południe. Podążały za swoim instynktem. Wyszłam wtedy z pieskiem na spacer. Była taka niesamowicie czarna noc, że było tylko widać łunę nad drzewami, która oświetlała farę w Kazimierzu. Jest to zabytek renesansu lubelskiego, więc jest pięknie oświetlona. W pewnym momencie w tę czarną noc słyszymy dźwięk! I na tej łunie widać sznur lecących ptaków. Nagle się zdumiałam – czym one się kierują? Przyszłam do domu, zaczęłam grzebać w książkach, znalazłam. Ptaki mają swoje określone miejsca powrotu. I wtedy sobie pomyślałam, że skoro te ptaki, lecąc wzdłuż Wisły, wracają do własnych gniazd, to i ja muszę sięgnąć do moich kominów, wiosek, fabryk, miast i rzek, jeżeli chcę wrócić do swojego dzieciństwa. Przemyślałam wszystko od początku.
Jestem lublinianką, ojciec mój jest rdzennym warszawiakiem, mama jest poznanianką, ale wyrzuconą, bo Bismarck wyrzucał Polaków z Wielkopolski. Z rodziną przyjechała i ulokowali się najpierw w Opolu Lubelskim, a później w Lublinie. I tu jest moje gniazdo. W związku z tym, że mamusia pracowała, ojciec pracował, to babcia mnie wychowywała, też poznanianka. I była niania w domu, Frania, wspaniały człowiek. Mieszkaliśmy na Bernardyńskiej przy Politechnice. Od podwórza miałam widok na całe cudowne łąki. Zapisano mnie do przedszkola, do pani Marii Papiewskiej [przy ul. Niecałej 8 – przyp. red.]. Tam była prywatna szkoła. Ja jako późniejszy nauczyciel, bo jestem po pedagogice, powiem, co robiono w tym przedszkolu. Najpierw uczono nas pamięci. Uczyliśmy się wierszyków, które do dziś pamiętam, choć nie wiem, gdzie klucze położyłam przed chwilą. Drugą rzeczą, jakiej nas uczyli, były czynności manualne. Robiliśmy wycinanki, przyszywaliśmy guziki, cerowaliśmy skarpetki. A trzecia nauka – to uczyli nas patriotyzmu. Najważniejsza rzecz – polskie tańce, polskie piosenki, legionowe piosenki trzeba było umieć. W latach 30. po Krakowskim Przedmieściu chodziły dziewczynki w strojach ludowych. Ja miałam strój krakowski, bo był taki świecący, kolorowy. A chłopcy chodzili przebrani za ułanów albo legionistów – i czako było, i szabelka była, i kolor odpowiedni. Tak w nas wyrabiano przywiązanie do ojczyzny. Mało tego, w mojej szkole powszechnej Marii Papiewskiej myśmy jedyni w Polsce mieli na beretach orzełki. Tarczę trzeba było samemu zrobić czerwoną z tekturki i na niej był srebrny orzełek. Tak nas wdrażano właśnie w tę polskość. I myśmy później przystąpili do walki o nią. Ale to nie tylko dlatego, że nas uczono chodzić w strojach ludowych. Do naszej szkoły przychodzili powstańcy z 1863 r. w swoich mundurach. Byli naprawdę starzy i opowiadali o swoich czasach.
Na wakacje dostawaliśmy różne zadania do wykonania, np. tam, gdzie jesteś, zbieraj różne rośliny. Trzeba było to ususzyć w zeszycie i napisać, jak się nazywa w określeniu regionalnym. Człowiek uczył się przyrody polskiej. W piątej-szóstej klasie dostawaliśmy za zadanie napisanie nowelki. W tym czasie mój brat zbierał takie obrazki. Były przed wojną takie czekoladki, „Anglasy”. W każdej czekoladce był inny obrazek, np. samoloty, zwierzęta, góry. Wiedząc, że brat zbiera zwierzęta afrykańskie, wymyśliłam sobie nowelkę „Z Timbuktu do Johannesburga”. Opisałam palmy, karawany i te zwierzęta, co na drodze były. Jak to rozwijało ogromnie!
W 1939 r. miałam iść do pierwszej klasy liceum. Zapisałam się do urszulanek, bo mi bardzo pasował ich ubiór. Każda szkoła miała wtedy swój mundurek. Urszulanki miały granatowe spódniczki i bluzeczki, białe marynarskie kołnierzyki i była wyhaftowana litera „U”. Ale pierwszego wypadła wojna, szkoły były zamknięte. Po kilkunastu dniach zostały z powrotem otwarte. Ale urszulanki nie, dlatego że Niemcy je wyrzucili i cały klasztor zajęli dla siebie. Druga szkoła, która mi się bardzo podobała z uwagi na strój, to była szkoła pani Wacławy Arciszowej [przy ul. Kapucyńskiej 6 – przyp. red.]. Do mundurka nosiło się amarantową kokardę i białą rogatywkę z amarantowym paseczkiem. Skąd to się wzięło? W 1913 r. pani Arciszowa założyła szkołę i udało jej się dostać od władz rosyjskich zgodę na nauczanie języka polskiego. W 1918 r. w mieście pojawili się polscy ułani, którzy mieli amaranty zapięte pod szyją. Dlatego dziewczyny z naszej szkoły, arciszanki, zdecydowały, że drugim kolorem w mundurku będzie amarantowy.
Po kilku dniach od zdobycia miasta Niemcy pozwolili otworzyć wszystkie szkoły. Ale zrobili to dlatego, że niedługo potem aresztowali wszystkich dyrektorów i szkoły zostały rozwiązane. Chodziło o to, żeby wyłapać grono pedagogiczne. U mnie był dyrektorem Antoni Krzyżanowski. On z kilkunastoma osobami został rozstrzelany w pierwszą Wigilię wojny. Trzeba było oddać książki do historii, polskiego i geografii. Wszystko szło na stosy, które były palone. Oczywiście – głupi by oddał wszystko. Część się rzeczy schowało. Nieraz to było nieszczęście, bo w czasie rewizji kłopoty.
Już w grudniu 1939 r. powstawały tajne komplety. Chodziłam na trzy – na matematykę, język polski i język francuski, każdy u innego nauczyciela. Była umowa: firanka spuszczona – nie wchodź, firanka podniesiona – możesz wchodzić. Niemcy przywieźli ze sobą do Lublina dwustu szpiegów, którzy mówili po polsku, chodzili, obserwowali, więc trzeba było uważać.
Myśmy jako dziewczyny zwracały uwagę na to, jak chodziły ubrane Niemki, mówię o cywilach. One nie nosiły żadnego nakrycia głowy. Miały natomiast bardzo ciekawe fryzury, tzw. wiedeńskie. Nad czołem miały takie pęki loków. Nosiły w zimie futra, wszystko kradzione od Żydów, ale na głowę nic nie nakładały. Była wśród nich moda na sukienki do kolan. I myśmy trochę te Niemki naśladowały. Oczywiście, skróciło się spódnice. Bardzo popularne były szynele. Często były one po żołnierzach, których nie złapali Niemcy. Wtedy taki szynel szedł do farbiarni i się go farbowało na brązowo albo na czarno. Z tego szyto ubrania.
Te prywatki, o których słyszy się w piosence, to był wymysł okresu wojny. Młodzi musieli się spotykać, potańczyć nawet trochę. Cichutko, patefon nastawiony – to życie towarzyskie istniało. Ale oprócz tego był obowiązek chodzenia do szkół. Zamknięto licea ogólnokształcące. W Lublinie była szkoła mechaniczna, chemiczna i budowlanka. Ja poszłam do handlówki, bo był obowiązek uczyć się albo chodzić na roboty. Uczyliśmy się niemieckiego – ale podchodziliśmy do tego z pogardą – pisania listów handlowych, stenografii i reklamy.
Marzyło mi się harcerstwo. Ale na razie trwała wojna. Dwa razy zostałam zaproszona do mojej koleżanki, do Dzierzkowic pod Kraśnikiem. To była wieś polska. To tam dowiedziałam się, że jest taka legenda o polu i jest taka czarodziejka, która czaruje w polu. Bo są bożki leśne, wodne i cały szereg innych. Ale okazuje się, że w polu też jest! To jest południca. To jest taka bogini wiejska. Chodzi o to, że jak kosi się zboża, idą kosiarze zmęczeni, gdzieś w południe słońce przypieka. Każdy zmęczony kładzie się na miedzy, żeby wypocząć chwilę. Wtedy się zjawia południca. Jest to piękna dziewczyna z pękiem czerwonych maków. Zbliża się do tego śpiącego żniwiarza. Zaczyna go głaskać, zaczyna mu opowiadać, jaki to piękny ten świat. I tak czasami go zagłaska na śmierć. Po prostu żniwiarz był chory na serce i zmarł. I te południce pilnowały, położyły mu ten pęk maków. One krążyły wśród zbóż w czasie żniw. Taka legenda była.
Ja jeździłam tam na odkarmienie. Wielu ludzi zabierało z miasta młodzież. Jedzenie było żałosne, chleba nie było. Chłopi dostarczali do miasta mleko, kaszę, chleb. Ale to było przemycane, połączone z wielkim ryzykiem.
U nas w domu się ciągle rozmawiało, słuchało się radia. Jak przyszedł rozkaz hitlerowski, żeby oddać radia, to ojciec jedno oddał, a drugie zostawił. Myśmy słuchali do końca wojny i po wojnie, jak była Wolna Europa. Mój ojciec był wyszkolonym elektrykiem, przed wojną pracował u Siemensa i perfekcyjnie mówił po niemiecku. Moja i mojego brata więź z narodem była największa, jaka mogła być. Ale byłam dziewczynką, gdy wojna się zaczęła miałam trzynaście lat. Przez pięć lat chodziłam na tajne komplety. Jednocześnie podziwiałam Szare Szeregi, które uczyły mnie zawodu. Po prostu uczyli mnie obchodzenia się z rannymi. Dlatego w chwili obrony Lublina byłam sanitariuszką. Przy Konopnickiej został szpital otworzony i z mojej ulicy poszły trzy dziewczyny jako sanitariuszki. My mieszkałyśmy pod ósmym, a pod siódmym cała kamienica została przerobiona na szpital.
Była w Lublinie taka pani Antonina Grygowa, która prowadziła piekarnię. Ona tak z Niemcami negocjowała, że pozwolili jej dostarczać chleb na Majdanek. Ona wkładała w to ogromne sumy. Piekła chleb, którym mogło się wyżywić wiele rodzin, kiedy były racje obniżone do 15 dag. Teraz jest jej ulica w Lublinie.
W 1944 r. nocami nie można było spać, rosyjskie samoloty zrzucały bomby na Lublin. Ale w Lublinie była organizacja. Był Kazimierz Tumidajski, który był szefem całej Armii Krajowej. Obsada lubelska była bardzo mocna. W związku z tym potrzebne były szpitale. Dlatego ta pani Grygowa położyła rękę na pustej kamienicy przy Konopnickiej 7. Znalazła intendenta do organizowania szpitala. I nabór był sanitariuszek. Szpital powstał bardzo szybko. Jeszcze Niemcy byli w Lublinie. No i zaczęła się Akcja „Burza”. W całym mieście były bitwy. Ale nas trzeba było sprawdzić, jak wytrzymamy te poobrywane ręce. No i pierwszy był taki, któremu obcinali nogę. Ustawili nas w szeregu. Jedna z nas zemdlała, reszta jakoś się trzymała i w związku z tym przyjęli nas do tej pracy. W czasie tych walk akowcy zapobiegli wysadzeniu ważnych obiektów w Lublinie i opanowali miasto. Później weszli Rosjanie.

Opracowanie Damian Gocół na podstawie nagrania dokonanego w 2013 r.

Skrót artykułu: 

Zofia Matysiak (ur. 1927) wspomina Lublin okresu dwudziestolecia międzywojennego i okupacji.

Centralne Archiwum Wojskowe: Żołnierze Armii Krajowej w czasie Akcji „Burza”, Lublin 1944

Dział: 

Dodaj komentarz!