
Fot. z arch. aut.
Małgorzata Adamczyk: Skąd wzięło się Pani zamiłowanie do gór? Ewa Chwałko: Zaczęło się w dzieciństwie. Mieszkam niedaleko Sudetów, w których mam rodzinę – ciocię. Ona od dziecka prowadzała mnie w góry. Po skończeniu studiów i założeniu rodziny nastąpiła kilkunastoletnia przerwa w samotnych i wymagających górskich wyprawach. Chodziłam po górach wraz z dwiema córkami. To był ich czas, moment, w którym ja stałam się jako matka nauczycielką moich dzieci. Własne ambicje odsunęłam zupełnie na bok. Kiedy moje dziewczyny stały się już samodzielne, mogłam wrócić do swoich pasji.
Jako pierwsza Polka, a druga kobieta na świecie zdobyła Pani samotnie cały Łuk Karpat. Czy była to dla Pani najtrudniejsza wyprawa?
Trudno powiedzieć. Rzeczywiście, w tamtej chwili, czyli w roku 2021, było to ogromne wyzwanie. Musiałam przełamać wiele barier, również stereotypów. Kiedy oznajmiłam znajomym, że chciałabym przejść Łuk Karpat, dla nich niepojęta była samotna wędrówka przez Rumunię, która jawiła się jako niebezpieczna. Jedna z moich koleżanek powiedziała: „Ewa, zgwałcą cię tam, zabiją i nawet nie będziemy wiedzieć, gdzie szukać ciała”. To powodowało, że narastało we mnie napięcie. Ostatecznie wszystkie stereotypy zostały całkowicie przełamane. Obawiałam się, czy fizycznie podołam temu wyzwaniu, i dużo trenowałam, by odpowiednio się przygotować. Po szlakach niosły mnie bardzo dobre emocje i przeszłam tę trasę bez przeszkód.
Czy rzeczywiście samotne wędrówki są bardziej ryzykowne dla kobiet niż dla mężczyzn?
Muszę przyznać, że podczas moich podróży nie czułam zagrożenia. W moim przypadku nigdy nie wydarzyło się coś, co spowodowałoby traumę. Mam jednak pełną świadomość, że takie sytuacje mają miejsce. My, kobiety, powinnyśmy czuć się w podróży tak samo bezpieczne jak mężczyźni. Nie powinnyśmy przeżywać zagrożenia, ale tak nie jest. Świat nie jest idealny. Co można zrobić? Można maksymalnie zminimalizować niebezpieczeństwo, być dobrze przygotowanym. Mój namiot z wyglądu przypomina kamień – nie wyróżnia się, jest w kolorach ziemi i ma obły kształt. Trzeba się o niego potknąć, by go zauważyć. Za każdym razem, gdy śpię na dziko, robię to w niedostępnym miejscu, w poszyciu lasu. Chowam się. Noszę ze sobą trochę broni – podręczny gaz pieprzowy, naboje hukowe, paralizator. Nie noszę jaskrawych ubrań. Staram się nie zwracać na siebie uwagi i słucham swojej intuicji. Myślę natomiast, że tam, gdzie przyroda jest wymagająca, prawdopodobieństwo zagrożenia ze strony ludzi jest mniejsze. Przyjmowali mnie pasterze i w Rumunii, i w Skandynawii, i na Ukrainie. Przyjmowali mnie robotnicy, drwale, którzy pracowali w lesie. Nigdy nie czułam, że mogłyby spotkać mnie poważne następstwa. Może to kwestia przypadku?
Dziennikarze pytają o matczyne łzy na szlaku. Czy spotkała się Pani z przejawami braku zrozumienia dla Pani pasji?
Oczywiście. Część mojej rodziny sądziła, że zwariowałam. Teraz już tak nie jest. Ludziom nie mieści się w głowach, że zostawiłam dzieci. Moje córki nie są jednak malutkimi dziećmi. Już wtedy, w 2021 roku, były mądre, potrafiły ukroić chleb, położyć się spać, rano wstać do szkoły. Mają też kochającego ojca. Kiedy mężczyźni realizują się w życiu pozazawodowym, to nikt ich nie pyta o to, czy zostawili dzieci w domu. W przypadku kobiet natomiast pojawia się pytanie: „Czy twoje dzieci na tym nie ucierpiały?”. Jest to postawa oparta na stereotypach. Oczywiście, dla mnie też było ważne, aby w pierwszych latach życia dzieci być bardzo blisko nich – nie tylko wtedy, kiedy były naprawdę maleńkie i całkowicie zależne od matki, ale też później. Cały czas przy nich byłam. Pokazywałam im świat, prowadziłam w góry, pokazywałam różne pasje, dbałam o nie. Wydaje mi się, że starałam się być najlepszą matką, jaką umiałam być. Natomiast, powiedzmy sobie szczerze, życie kobiety nie kończy się na dzieciach. Pamiętam, że atakowano mnie kilka razy na forach, że moja trzymiesięczna nieobecność odbije się na zdrowiu psychicznym moich dzieci. Daj Boże, żeby się odbiła – oby były zainspirowane i odważniejsze. Niech będą samodzielne i twórcze.
Czy chciałaby Pani przekazać coś kobietom, którym brakuje sił lub odwagi, by realizować swoje pasje?
Myślę, że najlepiej oddaje to dedykacja w mojej książce Łuk Karpat. 84 dni samotnej wędrówki. Zawarte tam motto zaczerpnęłam z twórczości kobiety, która była dla mnie ogromną inspiracją – Karen Blixen. To Dunka, która wyjechała ze swoim pierwszym mężem do Afryki, zdecydowała się prowadzić farmę, podjęła decyzję o odejściu od swojego nie najlepszego męża i pozwoliła sobie na miłość. Uwielbiam książkę Pożegnanie z Afryką i film na jej podstawie. Skierowałam dedykację do moich córek i wszystkich kobiet. Chcę, żeby żyły na własnych zasadach, były zdolne do spełniania swoich marzeń. Wbrew pozorom to nie jest trudne – trzeba się tylko odważyć.
Ile czasu zajęło Pani autorskie zaplanowanie programu trzymiesięcznej wyprawy?
Trzy lata od dnia pomysłu do dnia realizacji. W międzyczasie jednak wybuchła pandemia. Chciałam wyruszyć w 2020 roku. Stałam z biletem lotniczym w dłoni i spakowanym plecakiem, kiedy nagle państwa pozamykały granice i odwołano mój lot. To było straszne przeżycie. Pojechałam na szlak dopiero po upływie roku. Co działo się w trakcie tych trzech lat? Bardzo dużo trenowałam, przeszłam główny szlak beskidzki i inne długodystansowe polskie szlaki górskie. Kupowałam mapy, sprzęt, wszystko było bardzo drogie. Dużo czytałam. Z wykształcenia jestem polonistą i historykiem, czytywałam wiele książek historycznych. Bardzo dokładnie chciałam wiedzieć, gdzie się znajdę. Długo planowałam trasę, sprawdzałam, gdzie płyną rzeki, jaka rośnie roślinność. Solidnie się przygotowałam. Wiedziałam wszystko o tym terenie. To się opłaciło. Nie tylko dlatego, że cała wyprawa zakończyła się sukcesem, ale też dlatego, że kiedy szłam, to zawsze wiedziałam, gdzie się znajduję i co się dookoła mnie dzieje. Rozumiałam ten świat. Wiedziałam, dlaczego w Rumunii słyszę Hucułów, Węgrów i Niemców i dlaczego oni tam byli. Wspaniale było iść i wiedzieć, że rozumie się to, co się widzi.
Jak wyglądało Pani przygotowanie kondycyjne?
Przede wszystkim chodziłam po górach. Z przyjaciółmi i znajomymi organizowaliśmy całodniowe wycieczki. Sudety zapewniają turystom różnorodne pasma, czasami bardzo strome i zalesione, czasem skaliste. Naprawdę jest gdzie poćwiczyć. Chodziłam po górach tydzień w tydzień, w każdą pogodę, niezależnie od pory roku. W tamtym czasie uprawiałam również intensywnie pływanie, w tym zimowe. Kiedy przyszła zima, pływałam na basenie, ale i w otwartych wodach, rzekach lub jeziorach. Pływanie bardzo mnie wzmocniło.
Co zabrała Pani ze sobą w podróż?
To piękna szkoła minimalizmu. Okazuje się, że do życia naprawdę niewiele potrzeba. Rzeczywiście, gdy gromadziłam wszystkie rzeczy, to w moim pokoju stało wielkie pudło z napisem: „Koncert życzeń”. Wrzucałam do niego wszystko, co chciałabym zabrać. Potem przyniosłam wagę elektroniczną i ważyłam każdą rzecz. Wybierałam między jednym a drugim ręcznikiem, pomiędzy tym a innym nożem – zawsze na korzyść tego, co było lżejsze. W ten sposób skompletowałam całe swoje wyposażenie. Miałam trzy koszulki, cztery pary skarpet, dwie pary legginsów, spodnie i zwykłe spodnie trekkingowe. To wszystko. Kobiety zawsze będą miały trochę cięższe plecaki. W drogę musimy zabierać przedmioty higieniczne związane z comiesięczną menstruacją, dodatkowy stanik, szczotkę do włosów.
Jak wyglądają typowy dzień i noc w podróży?
Zwykle wstaję wcześnie rano – około godziny szóstej lub siódmej. Im dłużej jestem w trasie, tym później wstaję. Zmęczenie wpływa na organizm. Najlepiej wyjść wcześnie rano, na przykład o siódmej albo ósmej. Rano lubię zjeść obfity posiłek składający się z około tysiąca kalorii. Później cały dzień wędruję. Dopiero, kiedy dochodzę do końca wędrówki, gotuję sobie jedzenie, rozbijam obóz i zaczynam odpoczywać. Rozkładam namiot, wkładam do niego rzeczy, rozpakowuję się W namiocie mam idealny porządek – wiem, co gdzie leży. Gdybym musiała w nocy nagle się zerwać, muszę mieć pod ręką najważniejsze rzeczy. Noszę okulary, muszę mieć je blisko siebie. Muszę mieć przy sobie broń, gdyby się okazało, że coś zbliży się do mojego namiotu, i latarkę. Gotuję, spokojnie jem, patrzę, siedzę, a potem zanurzam się w śpiworze i zasypiam jak dziecko. Przechodziłam w tym roku Rumunię, trasę Via Transilvanica liczącą 1445 km długości, i pierwszy raz zabrałam ze sobą książkę – pozycję o współczesnej historii Rumunii. Nieprawdopodobnie przyjemnie było czytać w trakcie postojów lub wieczorami.
Czy na Pani trasach pojawiły się miejsca, które w jakiś sposób zaskoczyły Panią kulturowo?
Oczywiście, że tak. Na przykład w Skandynawii nagle zobaczyłam kamienne kręgi. Nie były przypadkowe – umieszczono je w tundrze. Gdybym o tym nie czytała, myślę, że w ogóle bym ich nie zauważyła albo nie rozumiałabym przyczyny ich obecności. Były to szamańskie kręgi. Chociaż współcześnie Saamowie są głównie chrześcijanami, luteranami albo ewangelikami, dawne religie i ich szamańska tradycja z całą pewnością odżyły w tamtejszej kulturze. Nie mam wątpliwości, że w tych kamiennych kręgach siedzi szaman i, jojkując, wybija na bębnie błogosławieństwo rodzin lub szczęście pasterskiego stada. Raz, również w Skandynawii, zobaczyłam coś o wiele bardziej rytualnego. Na drzewie wisiała nie do końca wyprawiona skóra białego renifera, wywinięta do wewnątrz. Kiedy to zobaczyłam, wszystkie włoski na grzbiecie stanęły mi dęba. Gdy spokojnie zaczęłam przyglądać się skórze, zorientowałam się, że to forma daniny dla boga słońca. Zbliżał się dzień przesilenia letniego, w starożytnej kulturze Saamów skóra białego renifera była ofiarowywana bogu słońca w tym dniu. Zobaczyłam ją na trzy dni przed przesileniem. To było wspaniałe.
Jakie ma Pani refleksje na temat surowego życia codziennego w górach?
Jest fascynujące. Ci ludzie nie podążają w kierunku wygody. Pasterze rumuńscy wiosną wyruszają olbrzymim redykiem ze swoimi stadami owiec w góry i tam, w surowych warunkach, mieszkają przez pół roku. Bardzo wcześnie wstają. Część z nich wyprowadza stada, potem przyprowadza je z powrotem. Doją zwierzęta trzy razy dziennie, wyrabiają sery. Pasterze kładą się spać o północy, a wstają już o wpół do piątej rano. Cały czas ciężko pracują. Wracają do swoich wsi lub miasteczek dopiero jesienią, wówczas mogą nieco odpocząć, ale ich praca nie kończy się. Selekcjonują stada, część kierują do uboju, a część na rozród. Pół roku mieszkają w naprawdę trudnych warunkach, w chatkach. Przynoszą wodę z rzeki, czasami z daleka. Zmagają się z niedźwiedziami, których w Rumunii jest bardzo dużo. W zasadzie każda rodzina pasterska jest narażona na takie spotkania. Ogromnie ich za to podziwiam, podobnie jak pasterzy saamskich, którzy podążają za stadami reniferów. Renifery są zwierzętami koczowniczymi i, chcąc je udomowić, trzeba było wiele tysięcy lat temu dostosowywać się do ich sposobu życia. Oznacza to, że Saamowie, którzy zajmują się wypasem reniferów, wędrują ze stadami tysiąc kilometrów z południa na północ wiosną i tysiąc kilometrów z północy na południe jesienią. Ktoś, kto decyduje się na tak trudne życie wypełnione pracą, naprawdę zasługuje na podziw. My wolimy raczej mieszkać wygodnie. Aglomeracje rozrastają się, bo wszyscy ciągniemy do miasta, w którym, wydaje się nam, jest łatwiej i bezpieczniej. Uważam jednak, że więcej zagrożeń czyha na człowieka w wielkich aglomeracjach niż na pustkowiach.
Jakie niebezpieczeństwa czyhają na samotnie podróżującego człowieka w górach?
Awaria ważnego przedmiotu. Pierwszego dnia przechodzenia przez Łuk Karpat upadłam. W trakcie upadku mój telefon całkowicie się roztrzaskał. Oznaczało to stratę map elektronicznych, brak nawigacji, aparatu, utratę kontaktu ze światem. Zdecydowałam się zejść do doliny i poprosić o pomoc. Znalazłam dom, mieszkający tam chłopak zapakował mnie do samochodu, zawiózł do miasta i pomógł mi kupić nowy telefon. Nie zdążyłam jednak pobrać map, ale miałam ze sobą egzemplarze papierowe. Uważam, że posiadanie papierowych map jest bezwzględnie konieczne. Oprócz tego ważna jest także umiejętność posługiwania się kompasem. Co się stanie, jeśli stracę nawigację? Innym zagrożeniem jest brak wody. Dlatego, kiedy jestem w górach, nigdy nie dopijam wody w butelce do końca. Kiedyś wiedziałam o istnieniu źródła w górach, w których trudno było o dostęp do wody. Kiedy do niego dotarłam, okazało się, że w źródle pływa ogromny żabi skrzek i nie mogę zaczerpnąć wody. To obciąża psychikę. Nie jest tak, że jak nie pijemy pół dnia, to umieramy. Nic się nie dzieje, ale mózg krzyczy, martwi się. Ciało słabnie. Trzeba przezwyciężyć te słabości, zapanować nad gadzim mózgiem. Przejdziesz 15 kilometrów bez wody i nic się nie stanie. To tylko 15 kilometrów. Trzeba też myśleć o żywności – mieć ją ze sobą i wiedzieć, gdzie można ją zdobyć. Innym zagrożeniem są ludzie, ale o tym już rozmawiałyśmy. Zagrożeniem mogą być kontuzje. Karpaty są dość zaludnione – gdyby coś mi się stało, to albo ktoś by mnie znalazł, albo ja bym zdołała się gdzieś przemieścić. Zupełnie inną perspektywę daje tundra. Za kołem podbiegunowym są tysiące kilometrów kwadratowych pozbawionych ludzkiej obecności. Człowiek stoi pośród ogromnej przestrzeni, w której nikogo nie ma. Miałam ze sobą małe urządzenie, które nazywa się Garmin inReach Mini, malutki komunikator satelitarny z bardzo ważnym przyciskiem – SOS. Gdyby cokolwiek mi się stało w tundrze, jestem sama na przestrzeni tysięcy kilometrów kwadratowych, ale wiem, że mogę liczyć na jakiś ratunek.
Jakie doświadczenia z samotnych podróży są dla Pani najcenniejsze?
Cała masa. Przede wszystkim wiedza o tym, kim jestem. W samotnej podróży człowiek dowiaduje się o sobie najwięcej. Słyszy własne myśli. Nie ma żadnych zagłuszaczy ani zasięgu. Człowiek pozostaje sam na sam, całkowicie ze sobą, ze swoimi emocjami, myślami, nastrojami i naprawdę dociera do najgłębszych warstw swojego jestestwa. Uważam, że to jest piękne. Drugie wspaniałe doświadczenie to inni ludzie, których spotykam, zarówno mieszkańcy, tubylcy, jak i inni wędrowcy. Na co dzień żyjemy w bańkach informacyjnych, spotykamy się z podobnymi poglądami. Człowiek w podróży zderza się z całkiem odmiennym widzeniem świata. Wtedy tak naprawdę buduje poczucie własnej tożsamości, myśli o wyznawanych wartościach, buduje swoją tolerancję. To naprawdę wspaniałe. Kolejne doświadczenie, które jest dla mnie ważne, ma charakter intelektualny. Kiedy wędruję po Europie, bardzo podoba mi się to, że staram się poznać świat, który przemierzam. Czytam literaturę danego kraju, zastanawiam się, jaką ci ludzie tworzą muzykę, w co wierzą, jakie produkują filmy, jaką mieli historię, jak ich historia wpływa na nas. Jest to dla mnie bardzo interesujące pod względem intelektualnym. Lepiej rozumiem Europę, świat oraz moment, w którym się znaleźliśmy współcześnie. To bardzo ciekawe.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Ewa Chwałko to doktor nauk humanistycznych, redaktorka, polonistka, historyczka oraz wytrawna podróżniczka. Jako pierwsza Polka, a druga kobieta na świecie, zdobyła samotnie Łuk Karpat. Przebyła również w pojedynkę liczącą 3000 km trasę górską na Półwyspie Skandynawskim. O pasji do gór, pieszych wędrówkach, odwadze i niebezpieczeństwach czyhających na wędrowców opowiedziała Małgorzacie Adamczyk.
Fot. z arch. aut.