Maria Pomianowska jest wybitnym muzykiem, pedagogiem, animatorem muzyki na wielu kontynentach, najlepszym ambasadorem polskiej kultury na świecie, jakiego można sobie wyobrazić! Za sprawą swoich niezwykłych pasji, muzykowania na fidelach kolanowych i poznawania odległych tradycji muzycznych, jest niemal ciągle w drodze. Tym razem z czytelnikami „Pisma Folkowego” dzieli się wrażeniami z muzycznych podróży roku 2016.
Południowe Indie
Rok 2016 zaczął się dla mnie podróżą do stanu Tamilnadu, położonego na południu Indii. Miesiąc przed wyprawą dotarły do Polski niepokojące wieści. Czennaj, inaczej Madras, położony nad Zatoką Bengalską został dotknięty przez wyjątkowy monsun. Najbardziej ulewne od 100lat deszcze spowodowały, że liczące 4,6 mln mieszkańców miasto znalazło się praktycznie pod wodą. Celem mojej podróży była Kalakshetra – akademia artystyczna, zajmującą się tradycyjnym tańcem Bharatanatjam i muzyką Gandharva Veda. Pamiętam moment, gdy podchodziliśmy do lądowania. Wokół miasta w niedużych odległościach od siebie porozrzucane były zbiorniki wodne – pozostałość po powodzi. W tym klimacie taka ilość minibajorek to miejsce wylęgu komarów przenoszących malarię, dengę i inne niebezpieczne choroby. Młodzież, delegowana w celu przywiezienia mnie z lotniska do Kalakshetry, opowiadała o historii miasta i szkoły. Madras założony został w 1639 r. jako faktoria handlowa przez Brytyjską Kompanię Wschodnioindyjską. Rok później Brytyjczycy zbudowali Fort Św. Jerzego, który stał się właściwym początkiem przyszłego miasta. W 2000r. zmieniono angielską nazwę Madras na Chennai (Czennaj). Z okna samochodu widać było zabytki architektury XIX w. w stylu klasycystycznym. Kalakshetra została założona w 1936 r. przez Rukmini Devi Arundale, która pochodziła z najwyższej kasty tzw. braminów. Pokochała taniec Bharatanatjam, który na początku XX wieku uznawany był za sztukę wulgarną, odpowiednią dla ludzi niskiego stanu. Rukmini, uznając piękno i wartość duchową tańca Bharatanatjam, nauczyła się go i prezentowała na scenie mimo protestów rodziny oraz środowisk bramińskich. W 1928 r. słynna rosyjska tancerka Anna Pawłowa odwiedziła Bombaj. Był to początek przyjaźni i współpracy dwóch wybitnych artystek. Dzięki Annie, zainspirowana europejskim stylem baletu Rukmini Devi resztę życia poświęciła odnowieniu zaniedbanych form tańca Bharatanatjam. Młodzież z dumą poinformowała mnie, że założycielka Kalakshetry znajduje się współcześnie na liście 100osób, które kształtowały Indie. Po 30minutach dotarliśmy na miejsce. Zaprowadzono mnie do parterowego domku dla nauczycieli muzyki. 20metrów od drzwi wejściowych znajdowało się popowodziowe bagno, nad którym ujrzałam chmary insektów. Byłam w dżungli, praktycznie sama w towarzystwie stawonogów. Ponieważ był styczeń, nie wzięłam nawet leku stosowanego w profilaktyce malarii.
„Czy ja jeszcze stąd wrócę żywa?” – pomyślałam.
W Indiach na szczęście są sposoby na to, by na malarię nie zachorować. Kilka kolejnych dni napełniło mnie nadzieją, że uda się przetrwać w dżungli bez skutków ubocznych. Czekała mnie interesująca przygoda ze sztuką południowych Indii. Bardzo odpowiada mi rytmizowanie wszystkiego, co tylko możliwe w muzyce, jak to czyni się na subkontynencie. Klasyczna muzyka Indii dzieli się na dwie podstawowe tradycje: Hindustani (Północ) oraz Karnatik (Południe). Mówi się, że ta pierwsza ma wiele wspólnego z muzyką perską, a druga to prawdziwe, antyczne Indie. Od początku lat 80. podróżuję do tego magicznego kraju. Studiując praktykę i teorię ragi, skoncentrowana byłam głównie na muzyce i instrumentarium Hindustani. Styczniowa podróż do Tamilnadu zapoczątkowała bliższą relację z tradycją karnatycką. Kalakshetra zajmuje wielki obszar. Stanowi taką miniwioskę w Czennaju. Składa się z wielu małych domków, w których znajdują się salki do nauki tańca, śpiewu, muzyki instrumentalnej czy rękodzieła. W innych mieszkają nauczyciele. Jest również kilka większych budynków, w których umieszczone są biura, internat, sale koncertowe i teatralne. Stara część Kalakshetry wygląda tak, jakby czas zatrzymał się tu kilkaset lat temu. Taki też unosi się nad całością nastrój. Nikt nigdzie się nie spieszy. Jak nie w tym życiu, to w następnym można zrealizować zamierzone cele – takie są opinie wielu pedagogów i studentów. W centrum tej niewielkiej dżungli stoi coś, co przypomina miniaturę rzymskiego koloseum. To teatr będący w remoncie, ale zapowiadający wiele artystycznych doznań, już z racji samego wyglądu. Czas, w którym przybyłam, to jak co roku moment przygotowywania przedstawienia Ramajany, w które jako wykonawcy zaangażowani są studenci i nauczyciele lokalni, jak również zaproszeni z innych uczelni. Ramajana to epos sanskrycki, który kształtował się na przestrzeni od II w. p.n.e. do II w. n.e. Składa się z 7 ksiąg. Przedstawia dzieje Ramy (siódme wcielenie boga Wisznu), jego brata Lakszmany, żony Ramy Sity oraz ich wiernego towarzysza Hanumana. Oprócz ciekawych doznań edukacyjno- artystycznych, związanych z tańcem, muzyką i teatrem południowoindyjskim w Czennaju, nauczałam młodzież polskich oberków i pieśni. Ponieważ studenci nie znają i nie stosują notacji nutowej, a jedynie sylabiczno-tabulaturową, napisałam w tej właśnie wersji kilka mazurków i oberków, aby przyspieszyć proces nauki. Zadziałało. Polskie nuty zabrzmiały ciekawie i energetycznie, szczególnie gdy wzmocniliśmy ich wykonanie południowoindyjskimi membranofonami i tańcem Bharatanatjam. Młodzież zakochała się w pieśni „Matulu moja” i kajockim oberku oraz polce rzeszowskiej. Wyjście z Kalakshetry do miasta za każdym razem było jak lądowanie na innej planecie. Ze świątyni sztuki wkraczało się w gwar, krzyki, klaksony, leżące na ulicach krowy, śmieci płynące w ilościach zastraszających miejską rzeką. Takie właśnie Indie najlepiej znam. Choć już nie tak często jak 30lat temu można na ulicy spotkać trędowatego, a samochody jeżdżą obecnie w miarę w obrębie pasów, za każdym razem, gdy jestem w tym kraju, odnoszę wrażenie, że niewiele zmienia się w mentalności jego mieszkańców. Ma to swoje dobre i złe strony. Wracam tam i wracać będę.
Chiny
Na przełomie maja i kwietnia wyruszyłam w trwającą prawie miesiąc podróż do Chin. Rozpoczęłam od miasta Guangzhou (Kanton) położonego na południu kraju. Kolejne miejsca to Shantou, Chaozhou, Meizhou, Longyanu, Quanzhou, Xi’an, Lanzhou u podnóża Tybetu i finalnie Pekin. Przyznam, że niewiele mi nazwy miast mówiły, poza Xi’an, starożytną stolicą Chin, która była początkiem antycznego Jedwabnego Szlaku, oraz Pekinem, który dobrze znam. Pierwsze trzy tygodnie spędziłam na podróżach wzdłuż i wszerz kraju. Najistotniejsze w całości planu były codzienne koncerty. Przyjechałam tu głównie jako odbiorca tradycyjnej muzyki chińskiej. Poza gatunkami charakterystycznymi dla wiejskich muzykantów różnych regionów miałam możliwość usłyszenia kilku dość unikalnych, do niedawna jeszcze ukrytych – od czasu rewolucji kulturalnej (1966 r.) – gatunków muzyki. Każdy dzień przynosił nowe odkrycia. Codziennie byłam raczona potrawami chrakterystycznymi dla danego regionu. Średnia ilość dań podczas posiłku liczyła od 15 do 20.
Na okrągłym zazwyczaj stole ustawiona była duża, niska, ruchoma platforma. Na niej kucharze umieszczali potrawy, przynosząc je podczas posiłku. Często przy wejściu do restauracji można było podziwiać wielkie akwaria z krabami, krewetkami, rybami i niezliczoną ilością stworów morskich. Wszystko to spacerowało, pływało, pełzało, by za chwilę pojawić się na naszych talerzach.
Ponad 30lat temu zetknęłam się po raz pierwszy z muzyką chińską. Wtedy poczułam, że to, co jest mi przedstawiane, to tylko cząstka niezmierzonego bogactwa. Tradycja chińska to baza dla wielu krajów Azji – od Turkiestanu po Japonię i wyspy Indonezji. Niektóre elementy dawnej muzyki, mimo że zniknęły w samych Chinach, zachowały się w takich krajach jak Korea czy Wietnam. Mówi się, że instrumenty rdzennie chińskie mają jednoczłonową nazwę. Dwuczłonowe należą zaś do nabytków z zewnątrz. I tak np. cytra zwana guqin jest pierwotnie chińska, a instrument smyczkowy zwany er-hu to element napływowy. Początki muzycznej kultury Chin sięgają kilka tys. lat wstecz. Tradycyjna muzyka chińska charakteryzuje się zachowawczością. W starożytnych Chinach była uważana za czynnik bezpośrednio normujący relacje społeczne, stąd szereg zasad, które nią rządziły i w pewien sposób ograniczały. Muzyka różni się w zależności od prowincji oraz funkcji, którym ma służyć. Obok tradycji ludowej czy dworskiej można zetknąć się z muzyką świątynną. Jedną z najciekawszych odmian tej ostatniej poznałam w Quanzhou i od pierwszej nuty zostałam uderzona w serce. Nan-in to jeden z najstarszych gatunków. Istnieje od tysięcy lat w prowincji Fujian z centrum w mieście Quanzhou. Pomiędzy IV a XIII wiekiem n.e. kultura muzyczna centralnych Chin przeniosła się na południe, gdzie podczas procesu integracji z rdzennymi elementami narodziła się muzyka Nan-in. Zasady, na których jest zbudowana, nawiązują do form muzycznych oraz instrumentów popularnych w epoce dynastii Han, Jin (206 p.n.e.-420n.e.) oraz Tang (618-907). Teksty śpiewane w tradycji muzyki Nan-in wykonuje się w dialekcie z Quanzhou. Gdy pierwszy raz ją usłyszałam, odniosłam wrażenie płynącej, niekończącej się kaskady dźwięków. Nastrój był dostojny, transowy i uspokajający. Poinformowano mnie, że notacja muzyczna Nan-in należy do dziedzictwa narodowego starożytnej chińskiej tradycji. Warstwa słowna stylu Nan-nin zawiera ciekawe legendy opowiadane w Chinach od pokoleń, opisuje zwyczaje, codzienność, uczucia i ma cechy moralizatorskie. Gdy wsłuchiwałam się w niezwykłe melizmaty, ozdobniki czy westchnienia stosowane w pieśniach, przypomniały mi one pewne elementy muzyki klasycznej Indii. Improwizacja w tradycyjnej muzyce chińskiej nie jest częstym zjawiskiem. Bogate ornamenty, wszelkie „zakrzywienia” melodii w utworach sakralnych, których słuchałam, ukazały mi pewne elementy wspólne między Chinami a Indiami. Królujące i wszechobecne w Państwie Środka skale pentatoniczne zdawały się być tutaj „złamane” mikrotonami i specyficzną wibracją podobną nieco do koreańskiej.
W Shanghang ludowi artyści przybyli na koncert z okolicznych wiosek. To było wreszcie coś, co najbardziej lubię. Tak zwana „muzyka korzeni”. Autentyczne brzmienie, porywające emocje, prawda przekazu. Prezentacja tzw. „muzyki rootsowej” nie jest wcale w Chinach oczywista. Poprawność polityczna od kilkudziesięciu lat nakazuje pokazywać muzykę ludową w tzw. uszminkowanej postaci, co niewiele ma wspólnego, poza elementami melodii głównej, z prawdą o wykonawstwie wiejskich muzykantów. Ciekawą odmianą sztuki ulubionej przez Chińczyków jest teatr lalkowy. Obudowany mocno muzyką instrumentalną, nawet bez znajomości języka chińskiego oddziałuje na odbiorcę. Artyści, którzy opanowali skomplikowane umiejętności operowania lalkami, potrafią nawet wykonywać za ich pomocą sztukę kaligrafii. Wędrując w głąb kraju, dotarliśmy do Xi’an. Twarze mieszkańców przypominały już mocno ludy mongolskie. Jest wielka różnica pomiędzy Chińczykami znad oceanu i z centrum kraju. Muzyka również jest inna niż na południu. Najbardziej odstające od reszty Chin zdały mi się tradycje zachodniej prowincji Xinjiang. To miejsce przez tysiąclecia było prawdziwym skrzyżowaniem kultur, ważnym odcinkiem starożytnego Jedwabnego Szlaku. Muzyka mniejszości narodowych zamieszkujących te tereny wykazuje wiele cech wspólnych z centralną Azją, podobnie jak instrumentarium. W drodze do Tybetu widać było zmiany klimatyczne. Powietrze stawało się coraz bardziej suche i ostre. Góry pokryte były już tylko karłowatą roślinnością bądź całkowicie jej pozbawione. Wrażenie robiła duża ilość meczetów. Architektonicznie były bardzo zróżnicowane. Elementy typowe dla świątyni muzułmańskich, które można zobaczyć na Bliskim Wschodzie, krzyżowały się tu z kształtami dalekowschodniej pagody. W pewnym momencie pomiędzy meczetami zaczęły pojawiać się białe, buddyjskie stupy. Coraz więcej i więcej. To był znak, że wjeżdżamy na tereny zamieszkane przez ludność tybetańską. Napisy na niektórych sklepach i znakach drogowych były już w dwóch językach: chińskim i tybetańskim. Poczułam wzruszenie. Jestem w Tybecie. Przypomniała mi się wczesna młodość. Rodzice często zapraszali do Warszawy w latach 80. lamów tybetańskich przybywających do nas z Nepalu i Bhutanu.
W mieście Siaho odwiedziliśmy olbrzymi teren, na którym znajdowały się liczne klasztory tybetańskie. W oczy rzuciło się skrajne ubóstwo. Domki – parterowe lepianki ustawione były wzdłuż ulic. Weszliśmy przez bramę, której pilnował strażnik. Cały ogromny teren był ogrodzony. Mali chłopcy ubrani w szaty mnisie biegali od domku do domku. W głównym klasztorze udało nam się posłuchać śpiewów i muzyki instrumentalnej. Dziwne, że nie zaprezentowano typowych instrumentów tybetańskich, takich jak chociażby wielkie trombity. Gdy wracaliśmy do samochodu, w drodze w końcu dobiegł naszych uszu ich potężny dźwięk. Młodzi mnisi zabawiali się, trąbiąc w niebogłosy za murami innego klasztoru. Tybetańska muzyka sakralna i ludowa ma swój niepowtarzalny klimat, inne od chińskich skale oraz inny rodzaj ekspresji.
Kolejny raz wędrując przez olbrzymi Kraj Środka, zdałam sobie sprawę z niezwykłej różnorodności i barwności jego kultury. Marzę, aby pewnego dnia dotrzeć do archetypu muzyki chińskiej. Zanurzyć w niej wszystkie emocje. Wyłączając intelekt, poczuć jej smak i głębię. Tak jak udało mi się to w przypadku muzyki Indii czy Iranu.
„Jak zrozumieć ducha waszej muzyki?” – spytałam pewnego dnia młodego artystę chińskiego.
„Oglądaj naszą kaligrafię i malarstwo, a rozpoznasz go” – odpowiedział.
Po majowej wyprawie w grudniu pojechałam z zespołem do Pekinu na wspólny koncert z Forbidden City Chamber Orchestra. Napisałam na polsko-chiński skład instrumentalny specjalną muzykę. Potem przelecieliśmy do Quanzhou na próby z muzykami Nan-in. Tak rozpoczął się nowy rozdział mojej artystyczno-kompozytorskiej relacji, tym razem z południem Chin, które nazywam tymi prawdziwymi Chinami.
Korea
Kolejna podróż na koncerty do Korei wiodła do Jeonju i Seulu. Na festiwalu Sori mój zespół był honorowym gościem. Rzadko zdarza się, aby tę samą grupę zaproszono dwa razy. Po raz pierwszy robiliśmy polsko-koreański projekt oparty o rytmikę mazurkową w Jeonju w 2014 r. Tym razem festiwal świętował 15-lecie swojego istnienia i organizatorzy postanowili na inaugurację zaprosić kilkanaście zespołów ze wszystkich zakątków świata i stworzyć wielkie, globalne, muzyczne dzieło. Próby trwały kilka dni. Był to twórczy czas. Bardzo mili i utalentowani artyści z Nepalu, Węgier, Indii, Hiszpanii, Nowej Zelandii, USA, Chin, Tajwanu i wielu innych krajów pracowali po 8 godzin dziennie. Wspólnie stworzyliśmy monumentalny program nagrodzony owacjami wielotysięcznej publiczności. Kilka kolejnych dni upłynęło na naszych polsko-koreańskich próbach, koncertach, spotkaniach z przyjaciółmi z Jeonju, wspólnych improwizacjach, również kulinarnych. Jak zwykle były na pożegnanie łzy i obietnice kolejnych, wspólnych projektów. Ja osobiście kocham Koreę, a muzycznie uzależniona jestem od śpiewu w stylu pansori. To prawda i trans. Pierwszy raz usłyszałam pansori w 1996 r. To było jak doświadczenie wibracji Wszechświata. Taki koreański super blues. Z perspektywy czasu widzę kontakt z tym rodzajem sztuki jako czyste, pozaintelektualne doświadczenie, dotknięcie emocji w muzyce w jej pozaznaczeniowej formie. Niektóre elementy muzyki koreańskiej przypominają mi doświadczenia w Indiach. Doczytałam, iż wiele wieków temu mnisi buddyjscy przywieźli do Korei pewne elementy muzyczne prosto z Indii.
RPA
Kilka dni po Korei wskoczyłam do samolotu lecącego do RPA. Do Pretorii wyruszyłam pierwszy raz w życiu. W trakcie lotu kilka godzin odczuwałam turbulencje. Widok kontynentu afrykańskiego z lotu ptaka robił wrażenie. Kolorystyka utrzymana była w barwach żółto-brunatnych. Przypomniały mi się koncertowe podróże do Etiopii i Senegalu. Jakaś magia przyciąga mnie nieustająco w kierunku Czarnego Lądu. Historia RPA jest dość interesująca. Pierwszymi mieszkańcami tego kraju byli Buszmeni. Trafili oni na te obszary w I tys. p.n.e. W I tys. n.e. przybyli tu Hotentoci, a od IX w. zaczęły napływać plemiona Bantu. Pierwsi Europejczycy pojawili się w XV w., a kolonizacja rozpoczęła się w XVII w. Początki RPA to dwie burskie republiki: Transwal i Orania. Burowie byli potomkami osadników holenderskich, przybyłych tu w XVII w. W 1910r. utworzono dominium brytyjskie o nazwie Związek Południowej Afryki, przekształcony w 1961 r. w republikę. Do lat 1990–1993 w RPA obowiązywał rasistowski system społeczny rządów białej mniejszości (apartheid). Do Pretorii przybyłam w czasie najpiękniejszym. Był październik, czyli cudowna wiosna w pełni. Ujrzałam miasto całe skąpane w fioletowych kwiatach drzew dżakaranda. Krajobrazy i kolory przypominały mi kadry z filmu Avatar. Wszystko jawiło się jak z bajki. Małe uliczki, spokój, cisza. Czas płynął leniwie. Charakterystycznym punktem Pretorii jest wspaniały budynek, który postawiono, aby upamiętnić powstanie Unii Afryki. Poza zwykłymi uniwersytetami, działa tu największy uniwersytet korespondencyjny na świecie. W drugim dniu wraz z towarzyszącym mi Pawłem Betleyem zaproszeni zostaliśmy na uniwersytet UNISA na próby z młodzieżą i dziećmi z położonego kilkanaście kilometrów od Pretorii ośrodka dla sierot i dzieci z patologicznych rodzin. Przyjechała na warsztaty grupa dziewcząt i chłopców z saksofonami, trąbkami, bębnami, a nawet wiolonczelą. Przygotowania do naszego wspólnego koncertu były fascynujące. To jak dzieciaki i młodzież przerabiały polskie oberki, łącząc je z pieśniami i tańcami Południowej Afryki, było dla mnie nowym wyzwaniem. Energia, pasja i niesamowita wdzięczność, że odkrywam przed nimi nowe, muzyczne obszary. Wspólny koncert to była prawdziwa frajda. Afrykańska pieśń „Thula baba thula sana” połączona z polską melodią o chmielu wywołała owacje na stojąco. Cieszę się, że w tym roku znów jadę do tego pięknego kraju, zahaczając o Zimbabwe. Klimat RPA jest niepowtarzalny i podobno bardzo zdrowy. Opowiadano nam o pewnym człowieku, który przeżył syberyjski gułag. Miał zniszczone stawy i ręce oraz nogi po odmrożeniach. Po kilku latach na emigracji w RPA, na skutek życia w bardzo przyjaznym dla ciała ludzkiego klimacie wrócił do pełni sił i zdrowia.
Indonezja
W listopadzie wyruszyłam z Pawłem do Dżakarty. W stolicy Indonezji czekali na nas muzycy „obsługujący”dość kosmicznie wyglądające instrumenty: sasando i anklung. Sasando to tradycyjny instrument znany w Indonezji od VII w. Jego brzmienie przypomina dźwięk harfy. Główna część instrumentu to bambusowa rura, na której ustawionych jest kilkanaście drewnianych podstawek wspierających struny. Ciekawym elementem sasando jest mechanizm wzmacniania dźwięku. To wysuszone liście palmowe, które można w razie potrzeby rozsuwać lub zsuwać. Technika gry na sasando przypomina harfową. Instrument posiada od 28 do 56 strun. Artysta grający na sasando okazał się być nadwornym muzykiem samego prezydenta Indonezji. Drugi muzyk zaproszony ze strony indonezyjskiej grał na anklung. To dopiero wynalazek. Instrument wykonuje się z bambusa, który jest ścinany w ciągu dwóch tygodni w roku, kiedy słychać śpiew cykad. Łodyga bambusa jest ścinana co najmniej na wysokości kilku centymetrów nad ziemią tak, by korzenie mogły się dalej rozrastać. Wiedza na temat techniki gry na angklung przekazywana jest ustnie z pokolenia na pokolenie. Od wielu lat uczy się tej sztuki w szkołach. Angklung składa się z prostokątnej ramy bambusowej, na której zawieszone są najczęściej dwie, trzy lub cztery rurki bambusowe z wypustkami na dole, nastrojone do jednego dźwięku w różnych oktawach. W Indonezji istnieje olbrzymia ilość zespołów angklungowych. Na tym niezwykłym instrumencie można zagrać praktycznie wszystko, łącznie z symfoniami Beethovena. Zespół wielu angklungów można porównać do europejskich zespołów dzwonkarzy, gdzie każdy dzwonkarz gra na dwóch-trzech dzwonkach pod batutą dyrygenta. Instrument ma w Indonezji znaczenie symboliczne. Każdy angklung ma przynajmniej parę rurek. Ma to odniesienie do zalecenia, iż żaden człowiek nie powinien izolować się, lecz żyć w społeczeństwie. Większe i mniejsze rurki bambusowe symbolizują ochronę, jaką więksi i bogatsi powinni zapewniać mniejszym i biedniejszym. Muzyk obejmuje ramy anklungu od dołu i od góry, poruszając energicznie górną częścią instrumentu, przez co wprawia rurki bambusowe w wibracje, generując dźwięki. Wypustki na dole rurek uderzają wtedy o dolną część ramy. Nasz młody artysta-angklungowiec bardzo sprawnie obsługiwał wielki zestaw bambusowych „klawiszy”. Grał i mazurki Chopina, i polki spod Opoczna, i melodie z indonezyjskiej wyspy Bali. Praca z nim była owocna, twórcza i przynosiła wiele radości. Z kolei sasandowiec doprowadził mnie do „szewskiej pasji”. Pierwszego dnia prób oświadczył, że w tym muzułmańskim kraju jest chrześcijaninem. Coś mnie tknęło. Zastanawiałam się, czy ta informacja ma być jakąś taryfą ulgową. Na pierwszej próbie nie był w stanie zagrać z nami ani na temat, ani chociażby w rytmie. Nagrałam zatem na jego telefon melodie do poćwiczenia. Nastepnego dnia nic się nie zmieniło. Nie był w stanie zagrać melodii, na której wykonaniu mi zależało, zresztą żadnej proponowanej przeze mnie, włączając w to przedszkolną melodię „Kurki trzy”. Trzeciego dnia poprosiłam, żeby chociaż zaakompaniował nutą basową. Zgodził się, ale nie był w stanie zagrać na trzy równo. To był w moim bogatym doświadczeniu tworzenia międzykulturowych projektów pierwszy przypadek muzyka, który nie był w stanie nauczyć się ani melodii, ani rytmu. Grał po swojemu, solo, we własnym tempie. Po trzech traumatycznych dniach poprosiłam, aby nauczył nas swoich utworów i wtedy dopiero nawiązała się nić porozumienia. To, co znał, grał perfekcyjnie. Podczas koncertu, gdy graliśmy utwory polskie, angklungowiec „wycinał” wirtuozowskie improwizacje, a sasando udawało, że gra. Gdy wkraczaliśmy na indonezyjskie muzyczne rejony, wszyscy kreowali razem artystyczną fuzję. Udało mi się podczas pobytu w Dżakarcie posłuchać koncertów muzyki gamelanu, obejrzeć sporo występów tanecznych i teatru cieni. Ten ostatni uznany jest przez UNESCO za arcydzieło ustnego i niematerialnego dziedzictwa ludzkości. To bardzo ciekawe, że podczas majowego pobytu w Chinach widziałam prawie identyczne teatry. Byłam w miejscach, gdzie robi się z bawolej skóry lalki. Chińczycy twierdzą, że to oni pierwsi wymyślili teatr cieni.
Po Indonezji wybrałam się w kolejną podróż do Indii. Tym razem wraz z dwiema moimi studentkami przygotowałyśmy projekt polsko-indyjski z artystami grającymi na sarangi i tabli. Projekt przedtawiliśmy w mieście Pune. Grudzień to kolejna wizyta w Chinach. W tym roku czekają mnie koncerty w USA, Kanadzie, Chinach, RPA, Zimbabwe. Jadę również do Izraela.
Maria Pomianowska
Maria Pomianowska jest wybitnym muzykiem, pedagogiem, animatorem muzyki na wielu kontynentach, najlepszym ambasadorem polskiej kultury na świecie, jakiego można sobie wyobrazić! Za sprawą swoich niezwykłych pasji, muzykowania na fidelach kolanowych i poznawania odległych tradycji muzycznych, jest niemal ciągle w drodze. Tym razem z czytelnikami „Pisma Folkowego” dzieli się wrażeniami z muzycznych podróży roku 2016.
Fot. M. Pomianowska: Quanzhou (Chiny), maj 2016