To już 48. festiwal

Zakopane

Czarowne, magiczne miejsce, urzekające Tatry i Zakopane. Stolica polskich gór – zimowa, letnia? Może. Ale przede wszystkim festiwalowa. Oczywiście, w Zakopanem w ciągu roku są organizowane rozmaite imprezy: kulturalne, muzyczne, plastyczne, koncerty itd. To przecież miejsce o wielkich tradycjach inteligenckich.

Szymanowski, Witkacy, Pawlikowscy, Woźniakowscy, bohema, elita – od Chałubińskiego doktora począwszy i na Henryku Mikołaju Góreckim skończywszy – zjeżdżała tutaj nie tylko na narty, ale i po tę specyficzną atmosferę, która wciąga i każe zapominać o życiu pozostawionym na nizinach.
Jednak to, co najważniejsze w Zakopanem i na Podhalu, to kultura rdzenna, góralska, tatrzańska. Malowana na szkle, w rytm nut wierchowych, ozwodnych i krzesanych, nawet po zbójnicku. Wyryta na szkle, w postaci rzeźb, zapisana w głowach, sercach i uszach pokoleń rodów Karpieli, Maśniaków, Chotarskich, Trebuni, Mrozów, Obrochtów, Szczepaniaków, Kuchtów, Szostaków, Lassaków, Maciatów. Och, ilu jeszcze powinnam wymienić, by nikogo nie brakowało! Tu Sabała grał na złóbcokach, Bartek Obrochta na skrzypcach, Józef Mróz na kozie, a każdy umiał ułożyć stosowną do okazji (weselnej, pasterskiej, tanecznej) zwrotkę pieśni. I w takim miejscu 48 lat temu został założony na prawie (profesora Romana Reinfussa) Festiwal. Nie jakiś tam festiwal, a Międzynarodowy Festiwal Folkloru Ziem Górskich. Specjalistyczny, bo z folklorem górskich regionów i narodów. Dostrzegający różnice między brzmieniem muzycznym, tańcami, zwyczajami i strojami mieszkańców gór wszelakich i nizin. Ich silniejszy związek z przyrodą, naturą, ostrym klimatem, ciężkim charakterem życia i pracy, bo w zmaganiu właśnie z przyrodą. Przynajmniej kiedyś.
Miałam okazję obserwować ten festiwal przez większość mojego dorosłego życia, przez 43 lata. Pamiętam pierwszy absolutny zachwyt młodej dziennikarki radiowej, świeżo po studiach muzykologicznych w roku 1973, muzyką Węgrów (Mistrzowie Sztuki Ludowej), Hiszpanów z Ibizy (przebogate stroje i pieśni satyryczne), Maśniaków z Zakopanego (wesele) i innych, świetnych wykonawców cieszących się swoją muzyką w skromnym namiocie, chwiejącym się przy najlżejszym podmuchu wiatru, wypełnionym po brzegi, a nawet więcej, publicznością. To był wtedy wrześniowy festiwal, a jego celem była nie tylko edukacja, rozrywka, ale i przyciągnięcie turystów w tej niezbyt już dobrej dla Tatr porze. Była chłodna jesień. Dzisiaj jest cieplej, zmienił się klimat, a festiwal jest w końcu sierpnia.
Przez te lata, które upłynęły od mojej pierwszej na nim bytności, zmienił się trochę. Trudno się zresztą dziwić, bo czas po prostu zmienia wszystko. Choć nie regulamin festiwalowy. Nie publiczność, która jak wtedy, tak i teraz tłumnie przychodzi na koncerty, pokazy, warsztaty. Zmieniło się miejsce – teraz namiot stoi na Równi Krupowej. Zmieniła się wielkość tego festiwalu, czas trwania, rozmiary merytoryczne. I zmienił się sam folklor – 40 lat temu jeszcze żywy, dzisiaj już pod „specjalnym nadzorem”.
Miałam okazję poznać ten festiwal od strony radiowej, od podszewki – regulamin, organizację, sposób wybierania zespołów, ich rodowód (przynależność do CIOFF FF – International Council of Organization of Folklore Festivals and Folk Art). Tak kiedyś, jak i dzisiaj w tych zespołach przeważa młodzież, choć dobrze widziane są zespoły wielopokoleniowe. Z tego wieloletniego doświadczenia korzystam teraz jako juror Festiwalu Kapel, Śpiewaków i Instrumentalistów im. Władysława Trebuni-Tutki, który jest muzyczną częścią festiwalu zespołów przedstawiających folklor (obrzędy, zwyczaje, tańce) na scenie.
Co więc widziałam w tym roku? Komu i czemu kibicowałam?
Najpierw kibicowałam koncertowi Kayah i Orkiestry Transorientalnej, wzmocnionej kapelą góralską z Andrzejem Polakiem jako prymistą. Namiot wypełniony po brzegi, Kayah w doskonałej formie wokalnej, mentalnej, z wyczuciem pieśni żydowskich, których było w jej koncercie najwięcej, z łatwością nawiązywała kontakt z odbiorcami. Wspaniałe wykonanie, aranżacja i stylistyka bogata etnicznie. Publiczność szalała z zachwytu. I mnie też porwał ten koncert i jego wielokulturowa idea.
Potem kibicowałam konferencji naukowej przygotowanej przez dr Bożenę Lewandowską i poświęconej tańcowi w różnych aspektach. Bo taniec był przewodnim tematem tego festiwalu.
Prof. Ewa Nowicka-Rusek (UW), jedna z referentek, powiedziała: „Ja znam ten festiwal od samego początku. Jeszcze jako dziecko z rodzicami wyjeżdżałam co roku do Zakopanego. Byłam też na pierwszym festiwalu, który nie był tak obszerny, nie z takim rozmachem, jak w tej chwili się odbywa. Ale już miał pewne cechy fascynujące i te cechy pozostały do chwili obecnej. (…) Taniec w tej chwili, kiedy tradycja rzeczywiście ginie, odchodzi w przeszłość, zostaje w postaci pewnych emblematów. Pewnego rodzaju markera tożsamości. Etnicznej, narodowej. Taniec jest taką formą, którą jest łatwo przekazać. Nie tylko sobie wzajemnie, ale także i odbiorcy. Ktoś, kto niekoniecznie zna głębię danego społeczeństwa, łatwo widzi ruch. Te grupy, które tutaj występowały na scenie, prezentują siebie. Nie jako jednostki, ale jako zbiorowości etniczne. Taniec na tym festiwalu nie ma indywidualnego charakteru, pokazuje się społeczeństwo. Pokazuje się kulturę, bo kultura nigdy nie jest indywidualna, kultura jest zawsze zbiorowa, (…) Taki festiwal ma wiele sensów. Jeden to jest to właśnie pokazanie kultur ludzkich, jak człowiek żyjący w różnych kulturowych tradycjach organizuje swoje życie społeczne. Jak w różnych miejscach świata ludzie wpadali na inne pomysły, różne, jak wyrazić coś, co w ich głębi serca, dusz tkwiło czy tkwi dalej. Jest też oddziaływanie na widza, na odbiorcę, który widzi, że jesteśmy w gruncie rzeczy podobni. Wszyscy tańczymy, nie ma społeczeństwa bez tańca. Są społeczeństwa, gdzie taniec jest bogaty, rozwinięty, subtelny nawet, a są takie, w których taniec jest prosty. Ale ta prostota tańca, np. tańca w kręgu, też coś wyraża. Ludzie trzymają się za ręce, patrzą sobie w twarze i widzą tę wspólnotę. On ma sens budowania wspólnoty”.
Jean Roche, najstarszy stażem juror zakopiańskiej imprezy i dyrektor festiwalu w Gannat w Owernii, mówił o nauce tańca we Francji: „Nauka tańca przez rodziców to trochę mało, to zbyt proste. Kiedyś taniec był częścią życia. Podobnie jak muzyka była częścią życia. Oczywiście, to było wspaniałe, kiedy rodzice mogli uczyć tej muzyki i tańca, bo ją kochali. Dziecko z mojego pokolenia było kołysane przy dźwiękach tradycyjnej kołysanki. Nawet przy brzmieniu tradycyjnego instrumentu. A teraz jest nowa generacja – mówię tu, np. o moich dzieciach – ja uczyłem je trochę inaczej, posłałem do zespołu folklorystycznego i to już była nowa edukacja. Ci, którzy mieli okazję i pasję, uczyli się w zespołach. W niedzielę praktykowaliśmy tę muzykę i taniec wszyscy razem. W domu. I wtedy ta tradycyjna muzyka i kołysanka powracały. Rodzice, np. ja, oczywiście nie przymuszali do tego dzieci. Musiałem widzieć zainteresowanie tą muzyką, potem proponowałem taniec i noszenie tradycyjnego stroju, kiedy dziecko uczestniczyło, np. w jakimś ludowym przedstawieniu. Motywacją do nauki tańca w zespole często było i jest przebywanie wśród rówieśników i przyjaciół. Daje poczucie wspólnoty. Dzieci, które nie miały szansy lub okazji uczestniczenia w takiej domowej czy zespołowej nauce, w ogóle nie rozumieją, co to jest i po co”.
Kibicowałam warsztatom tańca – podczas jednego z pierwszych festiwalowych dni uczono tańca góralskiego, czardasza i flamenco. Pełen namiot plenerowy, kilkadziesiąt osób pilnie ćwiczyło kroki pod czujnym okiem specjalistów, np. węgierskiego jurora Miklosa Brauna, choreografa, który patrzył na naukę czardasza. Zapytany o to, czy na Węgrzech każdy umie zatańczyć czardasza (bo taka jest opinia w Polsce), odpowiedział: „Bardzo chciałbym powiedzieć, że każdy to potrafi. Bo czardasz na Węgrzech jest jednym z tańców towarzyskich, dla których rozgrywane są konkursy. Przy innych tańcach towarzyskich. Mam nadzieję, że kiedyś tak będzie, że każdy Węgier będzie tańczyć czardasza. Dzisiaj to niestety nie jest prawda”.
Tańczyć się uczyliśmy wszyscy, jurorzy i organizatorzy. To też siła tego festiwalu. Powstaje wspólnota festiwalowa dzięki takim warsztatom, nie tylko umiejętności taneczne.
Kibicowałam też ważnemu koncertowi, który odbywa się co roku na początku – „Muzyka na łuku Karpat”. To ulubione „dziecko” Jana Karpiela-Bułecki, koncert, który co roku przygotowuje i prowadzi. Kiedyś wprowadzał do repertuaru kapel podhalańskich muzykę karpacką, którą się zachwycał. Dziś czasem tego żałuje, bo zbyt rozpowszechniła się wśród kapel podhalańskich. Ale muzykę Karpat wciąż lubi – fascynuje go jej różnorodność, bogactwo instrumentów, rytmów, form i wspólny rodowód wołoski. W koncercie arcyciekawym pod każdym względem (temat przewodni – piszczałki karpackie) wzięło udział dużo muzyków: górale biali z okolic Limanowej, grający na piszczałkach ze słomki (słomcokach), rzemykach, burkocach z konwi. Górale podhalańscy – Krzysztof Siuty, Ryszard Michalski i Jan Karpiel-Bułecka – prezentowali wszystkie rodzaje piszczałek, solo i w tercecie. Górale słowaccy z Terchovej przyjechali z fujarą – arcydziełem wpisanym na światową listę dziedzictwa niematerialnego, ale i z dudami. Och, ta Terchova! Taka wieś ze wspaniałą tradycją, położona niedaleko, trzeba tylko przekroczyć granicę w Suchej Horze (nawet i granicy już nie ma…) i już blisko. A tam muzyka pasterska, weselna, taniec i muzyczne życie. Czterej muzycy podzielili się tą muzyką z nami podczas koncertu, ale warto tam pojechać, zobaczyć, usłyszeć. Byli górale z rumuńskich Karpat z taragotami i młodzi Węgrzy z muzyką Siedmiogrodu. Żal, kiedy koncert się zakończył.
Ale muzyka na festiwalu dopiero zaczynała brzmieć!
Brzmiała w poruszającej, jak zawsze, ekumenicznej Mszy św., której znaczna część jest odprawiana z udziałem gości i członków zespołów konkursowych. Modlą się i śpiewają razem. Wspólnota.
Brzmiała podczas korowodu zespołów przechodzącego przez miasto i podczas koncertu inauguracyjnego, w czasie którego już można wiele dowiedzieć się o festiwalu i jego zawartości, zespołach, nacjach, obrzędach, głosach, instrumentach. I brzmiała podczas następnych, konkursowo-festiwalowych dni od rana do nocy.
W tym roku wahałam się, czy wolę zbyt szybkie węgierskie czardasze grane przez bardzo młodych studentów Akademii Muzycznej w Budapeszcie (Wydział Folkloru, ha!), czy jednak albański śpiew izopolifoniczny. Ucho miało w czym wybierać, bo wzięło udział 17 zespołów: z Meksyku i Indonezji, Indii, Hiszpanii, Bułgarii, Albanii, Turcji, Węgier, Słowacji, Norwegii, rosyjskiej Buriacji i Włoch. No i cztery zespoły górali polskich z Polski i z USA – Chicago. To festiwal tzw. „duży”, czyli konkurs zespołów pieśni. Jest też festiwal „mały” – Festiwal Kapel, Śpiewaków i Instrumentalistów Ludowych im. Władysława Trebuni-Tutki. Nazywam go muzycznym, bo w nim liczy się tylko muzyka, jej jakość, repertuar i wykonanie. Zgodność z miejscem pochodzenia wykonawcy, najlepiej zgodność z tradycją lokalną. Patron zobowiązuje, poziom musi być wysoki. W „dużym” konkursie przyznawane są Złote, Srebrne i Brązowe Ciupagi, w „małym” – Złote, Srebrne i Brązowe Zbyrkadła. I Sabałowe Gęśle dla najlepszego instrumentalisty, to rodzaj Grand Prix. Oba konkursy budzą wielkie emocje, gromadzą liczną publiczność, mimo że nagrody są symboliczne! Każdego wieczora w nowym, festiwalowym namiocie (naprawdę duży, cyrkowy namiot!) publiczność wita owacjami każdy zespół i bawi się, zarazem poznając a to tańce, a to obrzędy, a to ciekawe instrumenty, które muszą być pokazywane przez grupy startujące w kategorii pierwszej, czyli tradycyjnego folkloru. Skrzą się wspaniałe stroje lokalne, regionalne i narodowe. W tym roku wielką ciekawość wzbudził zespół anklungów z Indonezji, z wyspy Bali. Ale też zespół młodych górali z Chicago pod nazwą Siumni, którzy trzymają się tam tradycji czasem mocniej niż na Podhalu.
Kryteria oceny zespołów są wciąż te same, co przed laty. Dr Bożena Lewandowska, etnomuzykolog (UJ), przewodnicząca jury festiwalu: „Kryterium zależne jest od kategorii, w której dany zespół występuje. Są trzy kategorie występu: tradycyjna, artystycznie opracowana i stylizowana. Podstawowym kryterium oceny jest poziom opracowania. W pierwszej kategorii chodzi o to, by występ przystosować do potrzeb sceny, w kolejnych oceniamy poziom opracowania artystycznego, przy czym w kategorii stylizowanej jest bardzo duża dowolność podejścia do folkloru. Ta dowolność powoduje, że trudno o jednoznaczne kryteria. Ważny jest czynnik estetyczny, bo wartości etnograficzne schodzą na dalszy plan. A jak to jest z estetyką wiadomo, każdy ma swoją. Obserwuję w ostatnich latach trudność w zakwalifikowaniu jednoznacznie występu do konkretnej kategorii. Regulamin precyzyjnie określa warunki, ale w występach można dostrzec mieszanie kategorii, zwłaszcza pierwszej i drugiej. Tradycja miesza się z opracowaniem. Regulamin jest dziełem profesora Romana Reinfussa, lata temu, później był poprawiany i to może jest powód pewnej niespójności. Czas na zmianę regulaminu nadszedł, ale trzeba to dokładnie przemyśleć”. I na pewno nie zepsuć tego, co w festiwalu ważne i dobre.
Jakie więc pytania pojawiają się po festiwalu, skądinąd udanym, ciekawym, różnorodnym, pełnym nowinek wydarzeniowych, rozmaitych warsztatów i możliwości spojrzeń na świat z różnej perspektywy?
Przede wszystkim pytanie o formułę festiwalu, czyli czy konkurs, czy tylko wspólna zabawa i prezentacja, jak to na wielu festiwalach poza granicami naszego kraju jest. Choć zespoły szalenie poważnie podchodzą do rywalizacji, to jednak wydaje się, że i kryteria rozmyły się, kategorie, w których prezentowany jest folklor, nie do końca się sprawdzają. A publiczność lubi po prostu oglądać zespoły efektowne, nie do końca rozumiejąc zasady tej rywalizacji.
Refleksja następna, która nasunęła mi się w miarę oglądania, ocenianie (w „małym” muzycznym konkursie) grup. Dotyczy ona samego planowania, programowania festiwalu i karkołomnego zadania organizatorów: jak łączyć ogień z wodą, czyli jak pogodzić bardzo liczną publiczność spragnioną fajerwerków na scenie – żywiołowych, egzotycznych zespołów nie zawsze wiernych tradycji, a wiernych przede wszystkim zasadom estrady – z etnograficzną prawdą, której wymagają jurorzy i która jest od początku istnienia festiwalu ważną ideą Międzynarodowego Festiwalu Folkloru Ziem Górskich. By górski folklor pokazywać w jego trzech postaciach.
I dalej idąc śladem tej refleksji, powstaje pytanie, czy wszystkie zespoły biorące udział w konkursie zawsze spełniają „górskość” folkloru! A to przecież sztandarowe hasło tematycznego festiwalu, jakim jest zakopiańska impreza. Na szczęście nie brakuje folkloru polskich gór – Tatr i Beskidów (4 zespoły), nigdy nie zawodzą Karpaty (Węgry, Słowacja, Rumunia) i Bałkany (w tym roku reprezentowane przez Bułgarię i Albanię). Ale czasem chciałoby się usłyszeć też muzykę z Alp, Kaukazu czy idąc dalej – Ałtaju. Bo wiemy, że tam wciąż jest jeszcze żywy folklor, pieśni, instrumenty, tańce.
To pytania do organizatorów czy raczej organizatorek, a to żeńskie trio: pani wiceburmistrz Zakopanego Agnieszka Gąsienica-Nowak, dyrektor Joanna Staszak i dyrektor artystyczna Agnieszka Gąsienica-Giewont.
Dzięki nim Zakopane podczas dni festiwalowych to miejsce wspaniałe, wypełnione barwami, brzmieniami, ciekawymi spotkaniami, nadzwyczajnymi koncertami, żywiołowymi i refleksyjnymi. Impreza zawsze warta odwiedzenia. A ja patrzę już w przyszłość, bo za dwa lata wielki jubileusz – 50-lecie festiwalu.

Maria Baliszewska

Informacje o przyznanych nagrodach dostępne pod adresem: http://pismofolkowe.pl/news/konkurs-instrumentalistow-kapel-i-spiewakow-...

Skrót artykułu: 

Czarowne, magiczne miejsce, urzekające Tatry i Zakopane. Stolica polskich gór – zimowa, letnia? Może. Ale przede wszystkim festiwalowa. Oczywiście, w Zakopanem w ciągu roku są organizowane rozmaite imprezy: kulturalne, muzyczne, plastyczne, koncerty itd. To przecież miejsce o wielkich tradycjach inteligenckich.

Fot. M. Baliszewska: Kayah i górale

Dział: 

Dodaj komentarz!