
Jukace to postacie, które swoją obecnością w mieście przyciągają 1 stycznia nie tylko turystów, ale i miejscowych. To żywieckie Dziady, które posługują się najbardziej archaicznym typem masek, tzn. ich maski wykonane są najczęściej z kawałka baraniego runa lub ze skór króliczych z wyciętymi otworami na oczy i usta. Inne cechy charakterystyczne stanowią: długa czapka w kształcie stożka, zakończona pomponem (tzw. ciaka), dzwonki przypięte do pasa oraz bat, którego głośne strzelanie niesie się na kilka kilometrów. Na czapce Jukaca wypisany jest nadchodzący Nowy Rok. Praktykowanie tej tradycji rozpoczyna się bowiem wieczorem w Sylwestra i kończy się w Nowy Rok w godzinach popołudniowych. Jukace i Dziady gonią lub lecą, to znaczy biegają po zabawach sylwestrowych i po domach, składając ludziom specjalne życzenia. Lecieć na nockę – to móc biegać właśnie po różnych balach, razem z kawalerami.
Trudno przyjąć konkretną datę początków tego zwyczaju w Żywcu-Zabłociu. Powołując się na zapiski historyczne, pierwsze wzmianki o Jukacach można znaleźć w Dziejopisie Żywieckim napisanym przez Andrzeja Komorowskiego w 1709 roku. Legenda głosi, że w 1656 roku, podczas Potopu Szwedzkiego, kiedy Żywiec zajmowały wojska szwedzkie, grupa górali przebranych w owcze skóry – z dzwonkami przy pasie, dużymi wysokimi czapkami (tzw. ciakami), a także maskami ze skóry i głośno trzaskającymi batami – przegoniła Szwedów z żywieckich włości.
Z Krzysztofem Ścieszką spotykam się w Klubie „Papiernik” w Zabłociu, gdzie „Jukace” mają swoją siedzibę. Tam wspólnie wykonują różne elementy swoich strojów i przechowują dyplomy i wyróżnienia z różnych konkursów. Jest okres przedświąteczny, pan Ścieszka jest więc zabiegany, a mimo to znalazł czas na wywiad, aby promować lokalne zwyczaje oraz tradycję Jukaców.
Justyna Michniuk: Pamiętam Jukaców bardzo dobrze z mojego dzieciństwa. Brat mojej mamy ożenił się na Zabłociu i często byliśmy u nich w Sylwestra lub Nowy Rok. Wtedy Jukace gonili jeszcze z domu do domu, a my jako dzieci bardzo się ich baliśmy, ponieważ myśleliśmy, że to diabły! Wchodzili do domu, śpiewali, zawsze była dla nich przygotowana wódka, a my chowaliśmy się po kątach. Dodatkowo rodzice straszyli nas często Jukacami! Tak było!
Krzysztof Ścieszka: (śmiech) Tak rzeczywiście było! Teraz dzieci nie boją się Jukaców, poszło to w dobrym kierunku. Wiadomo, że jak się w nocy wpadało do domu, to czasem dziewczyny się wyciągało za nogi z łóżka. Dziś po domach się tak już nie chodzi, każdy ma swoją prywatność i jest to inaczej postrzegane niż kiedyś. Teraz, jak się wchodzi do domu, to zagląda się do rury, czy tam jakiś placek jest zostawiony dla Jukaców czy coś. Ale jak lecą kawalerowie, to w domu, gdzie któryś z nich ma swoją dziewczynę, to porobi jakieś psikusy, ale obcym już nie. Małe dzieci mogą się nas bać, ale nie jest już tak, że się nami straszy! Kiedyś postacie Jukaców były tylko futrzane, potężne, masywne – dziś nawet dzieci gonią!
To mnie właśnie zdziwiło, że macie w swojej grupie dzieci. Ja pamiętałam tylko dorosłych.
Musimy jakoś podtrzymywać te tradycje, więc nawet my, którzy mamy już żony, wspieramy grupy na różnych wydarzeniach, na przykład na Godach Żywieckich. Chłopaków w wieku 17–18 lat jest obecnie bardzo mało.
A jak to się stało, że pan się tym zajął?
Moja przygoda z Dziadami zaczęła się na początku lat 90. Ze względu na to, że byłem wysoki i krępy, to od razu pozwolili mi lecieć za diabła. To niezgodnie z hierarchią, więc leciałem sobie pierwszy rok na diabła, drugi rok już poleciałem na nockę, później się zadeklarowałem, że chcę być Jukacem. Oczywiście czekał mnie egzamin, czyli strzelanie batem, czy potrafię życzenia składać, i w końcu, kiedy mnie przyjęli do swojej hierarchii, to trzeba było w niej awansować. Około roku 1995 awansowałem do pierwszej trójki. W roku milenijnym zostałem najwyższym w hierarchii, czyli kasjerem. To była kulminacja mojego gonienia! W 2001 roku wziąłem ślub, więc już nie mogłem gonić jako kawaler. Mimo to cały czas byłem przy Dziadach. Miałem swojego kolegę, takiego starszego, Tadeusza Boraka. On wcześniej się opiekował Dziadami, a potem stwierdził, że nie ma już na to sił, i poprosił, abym się tym zajął. Mam dwóch synów i obaj gonią, więc tym bardziej chciałem tę tradycję podtrzymywać. Moja żona też miała tatę, który był Jukacem, także jej wujostwo było Jukacami, czyli mieliśmy całe życie styczność z Jukacami. Zacząłem się tym coraz bardziej interesować, zbierać stare zdjęcia i inne materiały, robić wywiady z tymi starymi Dziadami, żeby się z nimi spotkać i czegoś dowiedzieć. Potem dostaliśmy zgodę, aby wynająć te pomieszczenia, w których się teraz znajdujemy, i to jest dziś takie nasze zaplecze. Tutaj robimy warsztaty, na przykład z plecenia batów, uczymy, jak zrobić ciaki, bo to jest dużo pracy, a nie każdy to potrafi.
A skąd się wzięła nazwa „kasjer”? Kasjer to nazwa przyjęta dosyć późno, tak jak numerowanie. Znana jest pewna legenda, mówiąca, że Jukace uratowały króla Jana Kazimierza, kiedy przebywał w Żywcu i uciekał przed Szwedami. Jako dowód wdzięczności za pomoc król ofiarował Jukacom czerwone płótno, z którego stworzyliśmy strój dla kasjera. Kasjer jako jedyna postać goni w czerwonym stroju. Nazwę kasjer trudno wyjaśnić. Kiedyś nazywali go harnaś, ale w latach późniejszych przyjęliśmy tę nazwę i tak już zostało. On jest najważniejszym z grupy Dziadów obrzędowych. Wydaje rozkazy, jak harnaś. Ma do pomocy swoich poganiaczy, którzy go wspierają i pilnują, żeby się nie zasiedział za długo w danym domu. Wszystkich poganiaczy jest ośmiu, razem z kasjerem. Sześciu pilnuje zawsze grupy małych chłopców, spotykając się z nimi na przypisanych granicach, które możemy o danej godzinie przekroczyć. Oni tam się spotykają z tymi małymi chłopcami i jeżeli są jakieś uwagi, to przekazują je właśnie poganiaczom, a jeżeli nie, to przechodzą od jednej granicy do kolejnej.
Kto wytycza albo wytyczył te granice? Granice są wytyczone już od lat, pewnie znane od lat przedwojennych. Zaczynamy w Browarze, później pierwsza granica to obecne rondo im. Zofii Rączki, druga – dawne tory na Mleczarnej przed kościołem, trzecia – wiadukt kolejowy, czwarta – światła, czyli skrzyżowanie pod Góralem. To jest właściwie punkt kulminacyjny, czyli godzina 12:00. Wtedy wlatujemy do połowy naszego mostu, bo od zeszłego roku most nosi nazwę Jukaców, gdzie odstrzeliwujemy salwy z batów w stronę Żywca.
A jak to się stało, że wolno wam przekraczać tę symboliczną granicę? Od kiedy jest to możliwe? Pamiętam z dzieciństwa, że mówiło się, iż Jukacom nie wolno przejść przez most na Sole, czyli wejść na teren miasta Żywca.
Już za czasów komunistycznych nam na to pozwolono, w 700-lecie miasta Żywca. Wtedy pierwszy sekretarz Partii dał Jukacom zgodę na przekroczenie granicy Zabłocia. Od tamtego czasu stopniowo przekraczali tę granicę, może nie bardzo uroczyście, ale wolno im było to oficjalnie robić. Od pewnego czasu władze Żywca dostrzegły, że Jukace chcą się pokazywać też u nich, na mieście, więc burmistrz na znak swojej zgody ofiarowuje nam symboliczny klucz do miasta Żywca. Wtedy wolno nam gonić po wszystkich sylwestrówkach, które są w Żywcu. Kiedyś na Zabłociu było bardzo dużo zabaw, różne zakłady nas zapraszały i nam to w zupełności wystarczyło. Teraz tych imprez zakładowych jest mało, bo zakłady poupadały, więc jeżeli dostaniemy zaproszenie, to lecimy i odwiedzamy bale i sylwestrówki w Żywcu, by zabawiać gości.
Wiem, że nie wolno wam podnosić masek i musicie pozostać anonimowi. Jak to się wam udaje?
Wiadomo, maska musi być. Dawniej, jak ktoś podnosił maskę, to był zdzielany batem za karę. Jedyne, co nam wolno, to kiedy się wlatywało do domu, po złożeniu życzeń i pytało się gospodarza, czy można podnieść maskę. Jeżeli gospodarz na to zezwalał, to Dziad mógł nawet całą ciakę ściągnąć. Jeżeli to był typowy Zabłocan, to wiedział, że kiedy Dziad pyta, to jemu wolno tej zgody udzielić. Wtedy ściągało się ciakę, piło jednego czy dwa i leciało dalej.
Chciałabym dowiedzieć się więcej na temat waszej hierarchii, o której już pan wspominał.
Najniższą postacią jest babka. To poczatkujący chłopcy, którzy zaczynają gonić w naszej grupie. Muszą umieć się przebrać i zachować – po tym poznajemy, czy jest to materiał na przyszłego Jukaca. Drugi w hierarchii jest kominiarz. Rola kominiarza to gonienie po domu, zaglądanie do pieca, czy zostawiono tam placek dla Jukaców. Tam, gdzie stare Zabłocany mieszkały, zawsze chowano dla nas kawałek placka czy kołacza, aby kominiarz mógł go sobie skubnąć. Młodzi chłopcy dzisiaj szukają już raczej pieniędzy, a nie placka, jajek czy słoniny. Jukaców gościł też arcyksiążę Habsburg, w czasach, których ja oczywiście nie pamiętam – w XIX wieku. Gdy Jukace przylatywali do Browaru, dostawali beczkę piwa, a masarze składali się i dostawali od nich kiełbasy oraz salcesony. Rzemieślnicy również dorzucili coś od siebie, dając Jukacom specjalne prezenty. Po kominiarzu wchodzi pierwsza zamaskowana postać – diabeł. Diabeł goni w masce, ma dzwonki przypięte do pasa i musi umieć robić psikusy: widłami kogoś delikatnie dźgnąć albo do śniegu wrzucić. Potem wchodzą już nasze Jukace, czyli Dziady. Tutaj trzeba już przejść egzamin, czy ktoś się nadaje na Jukaca. Po pierwsze, trzeba potrafić dobrze strzelać na bacie – do tego trzeba mieć sprawną rękę. Od listopada chłopacy już ćwiczą. U nas było tak przyjęte, że od święta zmarłych już było słychać strzały na Zabłociu. Ćwiczyliśmy na różnych placach i kiedyś, jak się Jukace po Zabłociu rozeszli, to całe Zabłocie aż huczało. To niestety troszkę zanikło, bo sąsiedzi narzekają na strzały. Teraz trzeba iść gdzieś pod Grojec albo w inne ustronne miejsce, żeby nie przeszkadzać. Co chwilę dostajemy informacje na ten temat od policji i się gdzieś przenosimy. Najczęściej skarżą się przyjezdni, ich nie interesuje, że taka jest nasza tradycja. Mieszkają tu, są zameldowani i chcą mieć spokój. Policja nas grzecznie informuje, aby strzelać w innych miejscach, więc nie dostajemy na szczęście mandatów. Druga rzecz, Jukac musi umieć złożyć długie, fajne życzenia, takie konkretne, tak żeby gospodarz był zadowolony. Tu na Zabłociu było przyjęte, że jak się stało przed bramą, to się strzelało tak długo, aż gospodarz wyszedł i zaprosił do domu, bo wcześniej nie wolno było wlecieć. Trzeba było popukać do okien, tam kominiarz zawsze wchodził, drabinę podstawiał. Diabeł też widłami delikatnie pukał po oknie, żeby gospodarz wyszedł, bo Jukac już często nie miał siły dalej strzelać na bacie (śmiech). Ale jak sobie popił troszkę tych trunków, to od razu się mu lepiej strzelało!
Ale na rozruch, to trzeba… (śmiech)
Tak, to jest wskazane, ale trzeba pić nie tyle, żeby się opić, ale tyle, żeby mieć dobry humor, żeby mieć radość, wesołość w sobie. Dawniej, kiedy ja jeszcze nie chodziłem, w latach 50. XX wieku to było tak, że jak Jukac był mniejszy, to dwóch rozkładało bat i ten kandydat na Jukaca musiał przez ten bat przeskoczyć. Jak nie przeskoczył, to nie był Jukacem. Teraz z tego zrezygnowaliśmy. U nas gonią dzieci od 9. roku życia jako babki, a potem awansują. Jak już mają 14–15 lat, to są już Dziadami, bo kilka lat gonią, więc im się to po prostu należy. Dawniej, jak ja jeszcze byłem kawalerem i leciałem, to na nockę wolno było tylko po wojsku lecieć, nie wcześniej. Teraz to się zmieniło, bo nie dosyć, że wojska nie ma, to ta młodzież jest troszkę inna. Na nockę u nas muszą być przynajmniej 16-latkowie, bo to jest duża odpowiedzialność. Młodszego nie chcemy puszczać. Ci, którzy są w pierwszej hierarchii, czyli poganiacze i kasjer, muszą być pełnoletni, ale reszta nie. Młodsi chłopcy wiedzą, że muszą odmówić i nie wolno im pić alkoholu. Teraz jest coraz więcej takich chłopców, co odmawiają. Wolą kolędę, dostać pieniądze niż alkohol.
Ile osób liczy obecnie wasza grupa?
Kawalerów, którzy w Nowy Rok polecą, będzie ponad 40 osób. Wiadomo, razem z małymi chłopcami. W zeszłym roku było ich 35, pięciu doszło, ale też kilku innych wróciło, bo to jednak wciąga. To jest taka magia, że to ciągnie i chcesz do tego wracać!
Jak staracie się o to, aby dochodziły do was nowe osoby?
Przykładowo w zeszłym roku chodziliśmy po szkołach podstawowych. Robiliśmy taki program, była z nami też kustosz z muzeum, a my opowiadaliśmy o Jukacach. Opowiadaliśmy, jak się goni, zachęcaliśmy młodych chłopców, żeby nie siedzieli przy mamie i tacie, tylko się ruszyli i pokazali, że ten zwyczaj przetrwał.
Czy wasza tradycja jest ciągła, czy kiedyś ją przerwano? Nie ma takiej możliwości, żeby została przerwana. Nawet podczas II wojny światowej okupanci traktowali Jukaców lepiej niż później komuniści. Komuniści chcieli tę tradycję przerwać. Na przykład podczas stanu wojennego był taki moment, że nie było nocki, zabronili im, ale przez dzień lecieli. Wtedy Jukace zrobili taki protest, że wszyscy weszli z dzwonkami do kościoła w Zabłociu, podczas mszy świętej. Nie ściągnęli pasów, a normalnie ściągają. Obecnie do kościoła wchodzą wszystkie Dziady, tylko muszą ściągnąć dzwonki i tak zasiadają w kościele, oczekując na procesyjne wejście księdza z pierwszą trójką, która ma przywilej wejścia do kościoła w dzwonkach. Pierwsza trójka, czyli kasjer ze swoimi dwoma poganiaczami, wchodzi w dzwonkach podczas naszej specjalnej mszy o 5.00 rano. Niosą symboliczne figurki swoich postaci, figurkę Dziada niesie kasjer, potem jest figurka diabła, no i figurka kominiarza oraz babki. Wnoszą te postacie, a potem wkładają je do szopki.
Ta wczesna godzina zawsze mnie odstraszała…
Ale to jest piękne i symboliczne. Jest cisza w kościele i kasjer, wchodząc do kościoła, przerywa ciszę – zaczyna śpiewać kolędę „Nowy rok bieży”. Potem cały kościół zaczyna razem z nim śpiewać. To jest podkreślenie także roli kasjera jako najważniejszego człowieka w grupie.
Czyli współpraca z parafią św. Floriana w Zabłociu jest dobra?
Tak, z parafią mamy dobry kontakt i staramy się go utrzymywać, tak jak było to za czasów księdza prałata Słonki. Do tej pory proboszczowie dobrze z nami współpracują i zawsze ta msza o 5.00 rano jest. Chociaż wielu osobom się to nie podobało, ale to jednak jest. Czasami organiści byli niezachwyceni z racji wczesnej godziny. Nieraz śpiewaliśmy przy cichym kościele, bez akompaniamentu. Jest to chwila uroczysta dla nas, dlatego chcemy śpiewać do dźwięków organów. Teraz mamy świetnego organistę! To naprawdę piękna chwila, wszyscy się z nocki zbiegają, poganiacze przejmują swoje role, aby wszyscy zdjęli dzwonki. Tam jest dyscyplina. Bycie Jukacem uczy dyscypliny, ale także punktualności. To jest wszystko od początku do końca zorganizowane.
Czego my, jako obserwujący, nie dostrzegamy i myślimy, że po prostu sobie lecicie… Dla nas to chaos.
My wiemy, że tak nie jest. Wszystko wymaga koordynacji. Jeżeli coś się dzieje, to podlatuje Dziad do Dziada i niby sobie życzenia składa, ale w rzeczywistości przekazują sobie informacje, co ma zrobić. Chłopaki też gwiżdżą. Jak jest godzina 12.00, to chłopaki pilnują czasu. Ci, którzy nie gonią, to pilnują czasu. Gwiżdżemy, kasjer wie wtedy, że to sygnał do startu, i mówi: „Chłopy, lecemy!” – i się zaczyna wtedy. Zlatują, zlatują i nie ma… i zaś trzeba czekać rok!
Niby trzeba, ale wiem, że ostatnio mieliście występy gościnne w Radomiu…
Tak, mieliśmy, ale to już jest bardziej rozpowszechnianie tych naszych tradycji w Żywiecczyźnie i poza nią. My jesteśmy grupą odmienną od Dziadów. Wielu nas pyta, kim jesteście, czemu tak wyglądacie itd. Byliśmy już w: Gdańsku, Warszawie, Krakowie, Katowicach. W Gdańsku to na nas wołali: „Panie owca, gdzie pan idzie?!”. Ale wiadomo, że tam to jest inaczej przyjmowane niż tutaj, na miejscu. Tutaj to jest tradycja, to się inaczej tutaj odczuwa. Widzimy, że jak na przykład wlatujemy na most, to dużo ludzi zaczyna klaskać, to znak aprobaty dla nas.
Powiedział pan, że przebrania robicie sami albo przynajmniej się staracie. Jak to wygląda w praktyce?
Staramy się, chociaż dzisiaj jest też dużo krawcowych do pomocy. Niektóre kostiumy nam szyją profesjonalne krawcowe. Kubraki staramy się skądś pozyskiwać, ale ciaki robimy już sami. Materiały musimy kupić i potem działamy sami.
A jakie są elementy stroju Jukaca?
Ciaka, czyli wysoka czapka z pomponem, stożkowa. Są różne rodzaje: rogate, smerfie. Wiadomo, że u nas każda ciaka musi być zakończona u dołu futrem. Futro to jest najbardziej archaiczny materiał do masek i tylko nasza grupa go używa. Inne Dziady mają maski drewniane, a my mamy wszelkie typy masek archaicznych ze skór: od królika, barana, owcy, nawet się zdarzają sarny i kozy, byleby urozmaicić tę ciakę. Następnym elementem jest specjalny strój, który ma różny kolor. Kasjer musi mieć strój czerwony, pierwszy i drugi poganiacz muszą mieć czarny i biały strój. To jest pierwsza trójka, a reszta ma już swoje kolory. Poganiacze, którzy są od czwartego do ósmego, mają czerwone numerki i jednolite kostiumy oraz mają lampasy. Nie mają frędzli przy strojach, tylko lampasy właśnie. Po tym można rozpoznać poganiacza. Reszta dziadów ma zwykłe, czarne numerki, mają przy strojach frędzle, takie ozdoby, coś, żeby ładnie wyglądało. Postacie muszą być radosne, wesołe i kolorowe, aby wzbudzały radość oraz zachwyt.
Niestety nie wiem, skąd wzięło się numerowanie Jukaców? Numerowanie zaczęto stosować za czasów PRL-u, w latach 50. Komuniści wymyślili sobie, że Jukace musieli także opłacać się po numerkach. Czasem, jak Jukac narobił gdzieś szkód, to znikał, bo nikt nie mógł go rozpoznać. A kiedy był przypisany do danego numerku, to mogli ich zidentyfikować. Za każdy numerek trzeba było kiedyś płacić. Kwoty za taki numerek były wtedy bardzo wysokie. Jukace musieli sami sobie te numerki opłacać. Mogę tutaj zacytować moich starszych kolegów, którzy wspominali, że numerków zażądała milicja. Byli zaskoczeni tym, jakie trudności robili nasi rajcy żywieccy. Trzeba było opłacić 50 zł od znaczka, a to była wysoka kwota, bo młodzież biedna na dorobku, po szkole, po wojsku. Niektórzy mieli wypłaty wtedy 800 zł. To była taka opłata skarbowa, a na milicję zgłaszali tylko listę, kto leci. Tak to wtedy wyglądało. Dzisiaj symbolicznie za numerek płaci się kasjerowi na koniec gonienia, w cegielni. U nas się mówi zbieramy do ciaki. Po wprowadzeniu numerków była zachowana hierarchia, a ostatni numerek miała po prostu ostatnia postać, która leciała. Czyli wszystkie postacie są numerowane. Od 1 do 8 są czerwone numerki, a potem, jak mówiłem, czarne numerki. My teraz numerujemy po to, aby wiedzieć, kto to jest, i mamy też listę tych osób ubezpieczonych. Jak ktoś coś zrobi, to wiemy, kim jest i gdzie go szukać. Numerowania na pewno nie było przed wojną, bo przeglądaliśmy stare zdjęcia i tam nigdy nie widać numerków. Uważam, że komuniści specjalnie wprowadzili numery, aby zniszczyć tę tradycję. Tak mi się wydaje. Stąd także te wysokie kwoty za pielęgnowanie tej tradycji.
A kto was dzisiaj finansuje? Otrzymujemy wsparcie od Domu Kultury, dają nam materiały – bibuły, włóczki itd. Wsparcie mamy także od burmistrza miasta Żywca i parafii, czyli od księdza proboszcza.
Jukacem może zostać tylko ktoś pochodzący z Zabłocia, zgadza się?
To są nasze korzenie, jeżeli mieszkamy w Zabłociu albo mamy tutaj rodzinę, tutaj mieszkali nasi dziadkowie lub ojcowie. Ale tu było dużo przesiedleń i mamy ludzi, którzy mieszkali w mieście, ale ich przodkowie chodzili za Dziadów. Nie możemy ich odrzucić. Jak mieszka w Żywcu, to już jest putoszem, ale ma tu swoje korzenie. My na nich mówimy putosze, putki, putki. Na nas mówią śutrosze. Dla nas putosze to są osoby miękkie, tacy rozciapani ludzie, nie tacy twardzi górale, jak my.
Powiedział pan wcześniej, że pana synowie też kontynuują tradycje Jukaców. Jak konkretnie?
Jeden ma 22 lata, drugi ma 20. Jeden był kasjerem w zeszłym roku, teraz jest dwójką, bo oddał funkcję koledze. Drugi jest poganiaczem i z szóstką leci. Oni od małego byli związani z Jukacami. Do nas do domu zawsze przylatywała jakaś grupka Jukaców, zawsze ich gościłem. Myślałem, że oni tego nie podchwycą, ale jednak. Pytali mnie cały czas o to czy tamto. Z czasem zaczęli próbować swoich sił. Spodobało im się to, zaczęli strzelać na batach i tak zostało.
Z czego są zrobione wasze baty? Z lin konopnych, chociaż dziś dużo młodych bierze linę alpinistyczną, bo jest wygodniej, tej liny nie trzeba tak skręcać – jest sztywniejsza, wystarczy ją owinąć bandażem elastycznym oraz dętką i już! Lina konopna jest bardziej giętka i dużo więcej czasu trzeba poświęcić, żeby zrobić z niej bat. Dawniej mieliśmy znajomych rymarzy, ale teraz ten zawód wymarł, ci, co robili to od serca, to po prostu pomarli. Teraz kupujemy liny konopne i sami kombinujemy, jak dobry bat z tego zrobić. Informujemy też naszą młodzież, po co strzelamy – aby oczyścić powietrze, wygonić złe duchy. Staramy się im tę wiedzę przekazywać, żeby jak ktoś zapyta, nie odsyłali do kogoś innego, tylko umieli odpowiedzieć.
Dlaczego składanie życzeń i wypowiadane słowo jest tak ważne? Dlaczego słowo ma moc? Nasze życzenia niosą ten przekaz ustny, to dobro. To coś, co my dajemy wszystkim mieszkańcom, w tym turystom, i każdy na te życzenia czeka, żeby ten Dziad podleciał, złożył mu życzenia oraz podzwonił dzwonkami, strzelił na niego batem, przepędził te złe moce. Tak to działa!
Bardzo dziękuję za interesującą rozmowę i życzę wielu kolejnych lat pielęgnowania tych pięknych tradycji!
Jukace to postacie, które swoją obecnością w mieście przyciągają 1 stycznia nie tylko turystów, ale i miejscowych. To żywieckie Dziady, które posługują się najbardziej archaicznym typem masek, tzn. ich maski wykonane są najczęściej z kawałka baraniego runa lub ze skór króliczych z wyciętymi otworami na oczy i usta.