The Ukrainians

w Lublinie

Na The Ukrainians do lubelskiego klubu Graffiti (25 maja) wybierałam się mając w pamięci poprzedni koncert zespołu w tym samym miejscu, cztery lata temu. Powie ktoś: to było dawno. Fakt. Jednak każdy się ze mną zgodzi, że są imprezy, z których nawet po latach pamięta się każdą minutę i takie, o których zapomina się idąc do domu. Z koncertu "Ukraińców" sprzed czterech lat najbardziej utkwiło mi w pamięci fatalne nagłośnienie. Akustyk ponoć był dobry, sprawdzony, co z tego, gdy akordeon w występującym jako support Się Gra nagłośnił w ten sposób, że słychać było wyłącznie basy a prawej ręki już nie. Mandoliny i skrzypiec też nie słyszałam. Można mieć doświadczenie w pracy z zespołami rockowymi, jak choćby i z samym Deep Purple, ale to nie gwarantuje jeszcze dobrego nagłaśniania folku.

To wszystko wspominałam idąc do Graffiti. Jednak pierwsze takty upewniły mnie, że tym razem będzie lepiej. Słychać było skrzypce, mandolinę, specyficzny smaczek, jaki daje gitara akustyczna (chwała muzykom, że nie używają "deski"), może tylko z akordeonem było gorzej. Dla przyzwyczajonych do rozmiękczonego, znanego z nagrań studyjnych brzmienia zespołu, to koncertowe mogło być zaskoczeniem (cóż, tak jest specyfika koncertów rockowych, nawet Varius Manx wypada ostrzej). Ścianę dźwięku łagodziły skrzypce i mandolina, ale bez przesady, nie dzwoniło mi w uszach przez dwa dni, jak to już się zdarzało. Głos wokalisty doskonale "ukraińskoklimatyczny", bardzo go za to lubię! No i oczywiście ostre przygrzewanie, nawet te spokojne utwory pojechały tak, że nogi z butów wyskakiwały (jak to w wywiadach mówi bodaj Cugowski). Zagrali zestaw kawałków, które każdy znający The Ukrainians pogwizduje sobie robiąc śniadanie: "Ukrainameryka", "Diwczyna", "Polityka", "Vorony", "Czerez riczku". Nie było piosenek słabych.

Publiczność dopisała, nie mam tu na myśli ilości w jakiej się stawiła, bo nie była zbyt liczna (ale to chyba zasługa odbywającej się równolegle studencko-piwnej imprezy pod nazwą Feliniada). Jednak ci, którzy przyszli, dali znać, że są tu nieprzypadkowo. Śpiewali z pamięci większość tekstów, dopominali się ulubionych kawałków, w przerwach pomiędzy utworami nawiązywali dialog z muzykami i wreszcie - szaleli pod sceną jak tylko można było najbardziej (a nie często widzi się jak licealiści i trzydziestolatkowie skaczą obok siebie). Jednym słowem - takich fanów mogłaby pozazdrościć niejedna kapela. I jeszcze coś: tym razem "Ukraińcy" byli całkowicie dysponowani, klawiszowiec nie spadł ze sceny, jak to się zdarzyło cztery lata temu (wiadomo dlaczego...), co niezamierzenie przydało koncertowi efektów specjalnych i barwności.

The Ukrainians grali według mnie za krótko. Gdy zespół tej klasy schodzi ze sceny po półtorej godzinie, powie ktoś - wystarczy. Nie dla mnie, raz na cztery lata.

Dział: 

Dodaj komentarz!