fot. Lubelska Szkoła Sztuki i Projektowania
Orkiestra św. Mikołaja to oczywiście jeden z najważniejszych polskich zespołów folkowych. Pod tą nazwą kryje się jednak kilkadziesiąt osób, całe środowisko, które nie zawsze widać na scenie. Krążą wokół siedziby zespołu w lubelskiej „Chatce Żaka” jak elektrony wokół jądra. Jedni pojawiają się w bieszczadzkim Jaworniku, drudzy przy okazji warsztatów, inna ekipa organizuje festiwal Mikołajki Folkowe. Swoim trybem pracuje redakcja „Pisma Folkowego”. Nad tymi działaniami czuwają Agnieszka Matecka-Skrzypek i Bogdan Bracha.
Agnieszka Góra-Stępień: Oboje nie urodziliście się w Lublinie. Skąd przyjechaliście?
Bogdan Bracha: Wczesne dzieciństwo spędziłem na wsi. Pilaszkowice to podlubelska miejscowość w dolinie Giełczwi. Do pierwszej klasy szkoły podstawowej poszedłem w Lublinie.
Agnieszka Matecka-Skrzypek: Urodziłam się w Krakowie. Do matury mieszkałam w Skierniewicach, gdzie pracowali mama i tata. Natomiast do Lublina przyszłam na studia, bo tu studiowali moi rodzice. Poznali się w stołówce „Chatki Żaka”. W tym samym budynku Orkiestra św. Mikołaja rezyduje od początku lat 90. XX wieku. Podobnie jak Bogdan Bracha studiowałam w Akademii Rolniczej.
Bogdan Bracha: Ukończyłem studia na Wydziale Techniki Rolniczej. Jestem magistrem inżynierem eksploatacji maszyn i przemysłu spożywczego. Takie to były czasy i inne zapatrywanie na przyszłość. Wpłynęli na to też moi rodzice. Tak się złożyło, że postanowili uczynić mnie inżynierem, a siostrę kreowali na artystkę. Stało się jednak odwrotnie.
To kiedy muzyka pojawiła się w twoim życiu?
B.B.: Muzyka była wokół mnie właściwie od dzieciństwa, bo mój ojciec trochę muzykował amatorsko, grał na akordeonie. W szkole podstawowej miałem przygodę z ogniskiem muzycznym, jakieś podstawy zdobyłem. W technikum związałem się z ruchem harcerskim i turystycznym. W Zespole Szkół Ekonomicznych im. Vetterów profesor Zbigniew Karczmarczyk prowadził koło turystyczne. Zarówno tam, jak i w harcerstwie pojawiła się potrzeba nauki gry na gitarze. Do dziś to mój podstawowy instrument, na którym bez większych problemów umiem zagrać, co chcę. Wtedy zaczęła się moja przygoda z muzyką, która w okresie studiów razem z turystyką doprowadziła do powstania Orkiestry św. Mikołaja. Zespół wyrósł z grupy turystów włóczących się po Beskidzie Niskim i Bieszczadach, ze środowiska związanego ze Studenckim Kołem Przewodników Beskidzkich. Ja co prawda nigdy nie byłem przewodnikiem, tylko tak zwanym sympatykiem. Doskonaliłem swój warsztat, byłem tam takim istotnym „zapiewajłem”. Tak zaistniałem muzycznie w środowisku. Wędrówka po górach była ucieczką od szarości tego, co działo się wówczas w kraju. Tam można było naprawdę czuć się wolnym. W tych kręgach, o których mówiłem, śpiewano ludowe pieśni ukraińskie, łemkowskie, bojkowskie. Dlaczego? Ponieważ Bieszczady, Beskid Niski kiedyś zamieszkiwali ci ludzie i oni zostali wysiedleni w Akcji „Wisła”. Chodząc tam, natrafialiśmy na ruiny cerkwi, stare studnie, cmentarze w pokrzywach. To było i jest bardzo inspirujące artystycznie. Odkrywanie tradycji jako doświadczenia indywidualnego, osobistego leży u podstaw tego wszystkiego, co robimy jako Orkiestra.
Kiedy powstała Orkiestra?
B.B: Wiosną 1988 roku. Orkiestra powstała, kiedy byłem chyba na szóstym roku studiów. Studiowałem jakieś osiem lat. To były takie czasy. Nie byłem zwolennikiem służby wojskowej, więc przedłużałem to trochę specjalnie. Marcin Skrzypek napisał kiedyś, że Orkiestra powstała dla pieniędzy. Poniekąd tak było. Żeby dostać się na Epidemię Piosenki Turystycznej „Bakcynalia” w „Chatce Żaka”, trzeba było albo kupić bilet, albo być wykonawcą. Po bilety stało się nieraz wiele godzin, więc postanowiliśmy założyć zespół, który tam wystąpi. Zdobyliśmy główną nagrodę. Teraz jesteśmy organizatorami tej imprezy. Debiutowaliśmy nieco wcześniej, na Festiwalu „Śpiewanie na polanie” w Górecku Starym. Wystąpiliśmy jako Kołomyje. Jan Wydra z zespołu EKT-Gdynia po wysłuchaniu występu nazwał nas po prostu Orkiestrą pod wezwaniem św. Mikołaja. Było to nawiązanie do znanej w tych kręgach piosenki Andrzeja Wierzbickiego „Ballada o świętym Mikołaju”. To kultowa pieśń, modlitwa do ikony w niszczejącej cerkwi gdzieś w Bieszczadach albo Beskidzie Niskim. Są w niej słowa: „Święty Mikołaju, opowiedz, jak tu było, jakie pieśni śpiewano, gdzie się pasły konie”, a potem: „Nauczę swoje dziecko po łemkowsku, będziemy razem żebrać w malowanych wioskach”. Pasowały one bardzo do naszej koncepcji, zgodnie z którą „wyjmujemy” te pieśni i je przekazujemy. Potem zmieniliśmy nazwę na krótszą Orkiestrę św. Mikołaja, ale dla mnie obie są tożsame, choć niektórzy widzą w tym jakąś różnicę. Te pieśni zaczęliśmy śpiewać i grać tak, jak potrafiliśmy. Na czym? Na gitarach, flecie renesansowym, kupowaliśmy w komisach radzieckie bałałajki, jakieś mandoliny. Uczyliśmy się na nich grać. Zdaliśmy sobie sprawę, że źródłem naszych inspiracji jest coś takiego jak folklor. Zaczęliśmy się tym zajmować. Gdyby wcześniej ktoś mi powiedział, że będę się interesował folklorem, to bym się popukał w głowę, a tu nagle coś takiego. Uświadomiłem sobie, że śpiewając piosenkę ludową, śpiewam o sobie. Nie muszę wcale pisać nowych tekstów, bo wszystko już zostało opisane wcześniej. Dla mnie to było ważne odkrycie. Jeżeli mamy ożywić tę muzykę, musimy jej dać nowy kontekst, nowe życie, czyli musimy ją odkryć dla siebie, musimy tymi słowami śpiewać o sobie. Na koncertach śpiewamy pieśń z Lubelszczyzny „Posadzili już Agnieszkę na dzieży”. W oryginale była Maniusia. Zmieniliśmy tekst, bo śpiewaliśmy to na weselu Agnieszki Mateckiej. Od tej pory zawsze śpiewamy na koncertach właśnie „Agnieszkę” i mnie się przypomina to wesele.
A.M.-S.: Z Orkiestrą poznaliśmy się w klubie turystycznym Dreptaczek. Chodziłam na próby, śpiewałam, był rozbudowany chór. Szybko zostałam oddelegowana do działań organizacyjnych. Po pewnym czasie, chyba w 1992 roku zrezygnowałam z działań artystycznych na rzecz menedżerskich.
Jak trafiliście do „Chatki Żaka”?
B.B.: Zapukaliśmy do niej jako studenci, mówiąc, że fajnie gramy, ludzie nas słuchają i potrzebujemy sali do prób, miejsca, żeby się rozwijać. Prorektorem UMCS do spraw studenckich był wówczas profesor Jerzy Bartmiński, etnolingwista, więc nasze działania były mu bardzo bliskie. Od tej pory muzyka Orkiestry ewoluowała i z pewnością nie jest to etap zamknięty. Każdy z muzyków wnosił do brzmienia kapeli swój bagaż muzycznych doświadczeń i swoje wizje. Są one zapisane w trzynastu albumach inspirowanych głównie polskim, łemkowskim i huculskim folklorem muzycznym.
Jak zrodziły się Mikołajki Folkowe?
A.M.-S.: Festiwale, na których początkowo występowała Orkiestra, były spotkaniami piosenki turystycznej, studenckiej. Wykonując repertuar tradycyjny, dostawaliśmy najwyżej wyróżnienia, ale byliśmy zawsze obok głównego nurtu.
B.B.: Stwierdziliśmy, że trzeba stworzyć swój festiwal i wymyśliliśmy Mikołajki Folkowe. Pierwszą nazwą były Mikołajki u Mikołajów, a „zerowa” edycja odbyła się jeszcze w akademiku Manhattan na Felinie w 1990 roku. Zerowa, bo nie ujmujemy jej w oficjalnej statystyce. Zaprosiliśmy wtedy wszystkie znane młode lubelskie zespoły folkowe. Pierwszy, liczony oficjalnie festiwal odbył się w 1991 roku. Był to pojedynczy koncert całonocny. Wtedy organizowało się występy „do pierwszego porannego autobusu”, żeby publiczność jakoś mogła wrócić do domów. Wystąpiły wtedy prawie wszystkie polskie zespoły folkowe. Obok Orkiestry św. Mikołaja zagrała Varsovia Manta, Ognie św. Januarego, Jejante, Trio Księżyc oraz Kapela Oleszczaków, czyli kapela ludowa w tradycyjnym składzie na skrzypce i bębenek. Były filmy, wystawa… Było to jednodniowe wydarzenie, które odniosło wielki sukces. Na Sali Widowiskowej „Chatki Żaka” zmieściło się aż sześćset osób. To zainteresowanie przyczyniło się do tego, że postanowiliśmy dalej organizować ten festiwal. Program oczywiście ewoluował. Obserwując naszą publiczność, dodawaliśmy albo odejmowaliśmy poszczególne punkty. W pierwszych latach działał klub filmowy, do którego w końcu przestali przychodzić ludzie, więc skończyliśmy go organizować. Kiedyś festiwal zaczynał się w czwartek. Były wtedy koncerty „Folk Nocą”, bo publiczności nie wystarczały wieczorne występy. W międzyczasie dodaliśmy cykl warsztatów czy ostatnio konkurs fotograficzny „Tradycja w obiektywie”. Cały czas staramy się dostosować program do widzów. W ostatnich latach zaobserwowaliśmy, że publiczność nie może już tyle czasu poświęcić na festiwal i skupiliśmy się na głównych koncertach. Mikołajkom Folkowym zawsze towarzyszył jarmark, który nazwaliśmy Jarmarkiem Cudów. Przez wiele edycji w ogóle się nim nie zajmowaliśmy, nie próbowaliśmy w niego ingerować. Po prostu udostępnialiśmy hol Chatki Żaka na te działania, ale po kilkunastu latach chętnych było tak dużo, że musieliśmy wprowadzić zapisy. Pojawiają się tam głównie rzemieślnicy, ludzie, którzy amatorsko zajmują się sztuką inspirowaną kulturą ludową.
A.M.-S.: Mikołajki Folkowe to też Scena Otwarta. Powołaliśmy ją do istnienia, żeby ruch folkowców w Polsce mógł się rozwijać. Kiedy na pierwszym festiwalu zorientowaliśmy się, że mamy w kraju dosłownie kilka zespołów folkowych, w tym ze trzy inspirujące się polską tradycją, to stwierdziliśmy, iż musimy coś zrobić, aby powstało ich więcej. Wzorując się trochę na festiwalach innych nurtów, zorganizowaliśmy konkurs dla młodych wykonawców. Na pierwszy nikt się nie zgłosił, na drugim wystąpiło pięciu artystów. Wtedy był to jeszcze przegląd. W końcu udało się zorganizować konkurs z miejscami i nagrodami. Na Mikołajkach zrodził się pomysł na Folkowy Fonogram Roku, którego dwie pierwsze edycje odbyły się w Lublinie.
A termin festiwalu?
A.M.-S.: Festiwal organizowaliśmy w grudniu z przekory, bo wszystkie imprezy są w lecie. Tworzymy jedno z niewielu spotkań folkowych, które nie odbywa się pod gołym niebem, dzięki czemu uczestnicy przez trzy dni żyją w takiej festiwalowej bańce. Zdecydowaliśmy się na grudzień głównie dlatego, że latem nie ma w Lublinie studentów. Żartem mówimy, że Mikołajki Folkowe są naszym świętem patronalnym, świętem Orkiestry św. Mikołaja.
Kolejne działanie środowiska Orkiestry św. Mikołaja to „Gadki z Chatki”, dziś funkcjonujące jako „Pismo Folkowe”, które otrzymało właśnie Nagrodę im. Oskara Kolberga za upowszechnianie kultury ludowej.
A.M.-S.: Istnieje taki pogląd, że kultura rodzi się z braku… Nie mieliśmy gdzie grać – zorganizowaliśmy festiwal. Nikt o nas nie pisał – założyliśmy pismo, które na początku, a była to era przedinternetowa, pełniło funkcję informacyjną, dokumentacyjną i integracyjną. Jego tytuł nawiązywał do „Chatki Żaka” jako siedziby redakcji i do „chatki” w globalnym świecie Marshalla McLuhana. Pierwszy numer ukazał się w maju 1996 roku. Miał objętość szesnastu stron, był miesięcznikiem. Jednak później okazało się że wydawanie pisma co miesiąc to duże przedsięwzięcie – zarówno organizacyjne, jak i finansowe. Zwiększyliśmy objętość, a zmniejszyliśmy częstotliwość. Uczyliśmy się organizować festiwal od jednego koncertu do dużego przedsięwzięcia. Podobnie na naszym piśmie uczyliśmy się dziennikarstwa: od biuletynu po czasopismo, które można określić jako „branżowe”. Pierwszym redaktorem był Radek Zaleski, obecnie profesor fizyki UMCS. Oczywiście parę osób miało epizod redaktorski. Przez jakiś czas redaktorem naczelnym był Marcin Skrzypek, a później ja. Przez wiele lat tę funkcję pełniła Agnieszka Kościuk (obecnie adiunkt w Instytucie Nauk o Kulturze UMCS), która zbudowała podwaliny tego czasopisma, wprowadzając działy, layout, zasady redagowania czy korekty. Redakcja czasem wraca do mnie, redaktorem była też Małgorzata Kacprzak-Kamińska. Swoich sił próbowali Monika Sulima i Marcin Czyż. W 2013 roku pojawiła się kolejna osoba, która stała się, można powiedzieć, mężem opatrznościowym pisma – dr Agata Kusto z Instytutu Nauk o Kulturze UMCS, która wprowadziła w większym stopniu element naukowy. Wraz z doktorantem polonistyki, Damianem Gocołem, tworzą zgrany team. Pismo od kilkunastu lat jest podzielone na szereg stałych działów. Oczywiście one są wprowadzane w zależności od zainteresowania czytelników. Mamy działy Z Teorii, Z Tradycji, Rozmowa, Folk i okolice. Ostatnio coraz większą popularność zdobywają Podróże czy Od kuchni. Są informacje o nowościach książkowych i płytowych, recenzje czy działy autorskie, np. EtnoLektura, Za-chwycenia. Myślę, że mocną stroną pisma jest ogólnopolska redakcja zrzeszająca osoby, które chcą się dzielić swoim dorobkiem, spostrzeżeniami, twórczością. Ta grupa działa od 1996 roku w zasadzie honorowo. Pasja, która tworzy to pismo, jest jego siłą.
To trzy sztandarowe działania Orkiestry św. Mikołaja, ale było też wiele pomniejszych.
B.B.: Mniejszych, ale to nie znaczy, że mniej ważnych. Każde z nich miało dla nas i ich uczestników duże znaczenie. W latach 90. XX wieku odbyła się cała seria wyjazdów na pogranicze polsko-ukraińskie, na Huculszczyznę. Ostatecznie zaowocowało to płytą „Huculskie muzyki” nagraną z kapelą Romana Kumłyka. Całą dekadę działaliśmy w Jaworniku na styku Bieszczadów i Beskidu Niskiego, organizując warsztaty, koncerty, projekty edukacyjne. Te działania też pozostawiły swój muzyczny ślad w postaci albumu „Lem-Agination”. Była Kapela Łem, Dziwny Chór Ence Pence. Od kilku lat prowadzimy cykl wydarzeń pod wspólnym hasłem Laboratorium Obrzędu Miejskiego, w ramach których przenosimy sprawdzone na wiejskim gruncie formy spotkań do miasta.
Dziękuję za rozmowę.
Sugerowane cytowanie: A. Matecka-Skrzypek, B. Bracha, Repertuar urozmaicony..., rozm. A. Góra-Stępień, "Pismo Folkowe" 2020, nr 148 (3), s. 28-30.
Orkiestra św. Mikołaja to oczywiście jeden z najważniejszych polskich zespołów folkowych. Pod tą nazwą kryje się jednak kilkadziesiąt osób, całe środowisko, które nie zawsze widać na scenie. Krążą wokół siedziby zespołu w lubelskiej „Chatce Żaka” jak elektrony wokół jądra. Jedni pojawiają się w bieszczadzkim Jaworniku, drudzy przy okazji warsztatów, inna ekipa organizuje festiwal Mikołajki Folkowe. Swoim trybem pracuje redakcja „Pisma Folkowego”. Nad tymi działaniami czuwają Agnieszka Matecka-Skrzypek i Bogdan Bracha.
fot. Lubelska Szkoła Sztuki i Projektowania