Tadek u Antka, Antek u Tadka

Antoni Kania

Antoni Kania to ostatni polski klezmer (w starym tego słowa znaczeniu); z niejednego pieca chleb jadł. Któż, nawet spoza folkowego środowiska, nie zna wylansowanej przez niego "Lipki"? Niezwykły gawędziarz, kolekcjoner i twórca instrumentów. Tylko część jego bogatego życia artystycznego udało się zmieścić w rozmowie przeprowadzonej przez Tadeusza Konadora.


Tadeusz Konador: Antoś, ty jesteś wielki muzyk, wszyscy o tym wiedzą. Powiedz, jak ta wielkość zaczęła się od maleńkości.

Antoni Kania: Urodziłem się w Rzochowie, dziesięć kilometrów od Kolbuszowej, dziesięć kilometrów od skrzypka Władka Pogody. Rzochów według legendy składa się z osadników pozostałych po potopie szwedzkim. Teraz włączony jest do Mielca. I to wszystko. Dalej grałem.


Jaki był Twój pierwszy instrument?

Oj, to była gitara chyba i na pewno czterostrunowe banjo.


Ile miałeś wtedy lat? Pięć? Siedem?

Bodajże piętnaście, ale dokładnie już nie pamiętam. Ja się w Rzeszowskiem w zasadzie tylko urodziłem, a potem spędzałem wakacje. Tam jest cała masa patentów na instrumenty, masa wynalazków, które mam teraz w swoim muzeum.


Twoja pierwsza kapela. Co wtedy grałeś?

Jazz tradycyjny - długo, długo. Potem Shadowsów - tak jak wszyscy. Grałem takie tam klimaty gitarowe, a potem w klezmerkę wszedłem. Za mojej młodości terminem "klezmer" określano muzyków knajpowych. Ja otarłem się o pokolenie przedwojennych klezmerów, także pochodzenia żydowskiego - tych, co grali na przedwojennym Batorym [polski transatlantyk pływający w latach 1936-1971 - przyp. red.] i tych, co grali w kawiarni "Stolica" w Warszawie, kiedy odbywały się transmitowane przez radio "Podwieczorki przy mikrofonie". Były to czasy, kiedy pierwsze mikrofony dopiero co wprowadzono do knajp i wchodziła nowoczesna muzyka, która jednocześnie trącała o stare klimaty. Grały wtedy duże składy, sześcio-, siedmioosobowe, bo nie było nagłośnienia, więc musiały trzy pary skrzypiec, dwie gitary grać.

W "Stolicy" grał na przykład taki Mroczek. Wielu klezmerów prosiło, żeby opowiadał, jak tam było na tym Batorym: A co ja wam będę tam opowiadał. - Panie Mroczek, opowiedz pan. - A co tam - płyniemy, wpływamy do Nowego Jorku, a tam tłum ludzi na wybrzeżu i cisza... Tylko słychać szept: Mroczek przyjechał. Grał też Gabrych ze słynnej muzycznej familii. To był specyficzny światek. Grał też w tym czasie (był gwiazdą) zespół Wesołowskiego. Dla mnie to pierwszy zespół folkowy polski. Znałem i grałem z muzykami tej formacji. Grałem też z muzykami Orkiestry Cajmera.


Jak doszło do tego, że zainteresowałeś się muzyką ludową?

W latach 1968-1971 wyjechałem na kontrakt PAGART-u na Bałkany, a dokładnie do Bułgarii i dawnej Jugosławii. Tam nas wtedy potrzebowali, bo tworzyła się turystyka. Grałem między innymi na promie kursującym na trasie Burgas-Istambuł. Występowaliśmy też w Rodopach na przejściu między Grecją a Turcją, tam gdzie urzędował Orfeusz.... Poznałem Pomaków... My graliśmy zakazany jazz. Oni się uczyli od nas, a my od nich folkloru. I tam, bracie, szczególnie w Bułgarii, poznałem folklor, ten prawdziwy - z kawałem [bułgarski ludowy drewniany flet krawędziowy - przyp. red.], gajdami i tak dalej. To było pierwsze uderzenie. Wróciłem do Polski i znów klezmerka, objazdy estradowe...

Termin "folk" nie istniał, słowo "folklor" było wstydliwe. Zresztą istniało takie klezmerskie powiedzenie: "Zagrajmy oberka, zobaczymy kto ze wsi". W ramach tejże klezmerki pojechałem w polskie góry, na Cyrhlę i grałem w sławnej wtedy knajpie "Siedem Kotów". Obcowałem wtedy, jako swojak, pół roku z góralami. Wszyscy mieszkańcy o nazwisku Topór to byli koledzy, najlepsi. Oficjalnie zajmowali się usługami turystycznymi, rzeźbą ludową, a tak naprawdę - przemytem i handlem walutą.

Grałem też wesela z najznakomitszymi muzykami z Nowego Sącza; dwa wesela góralskie, ze trzy lachowskie z drużbą i całym ceremoniałem. Grałem z Józkiem Bartusiakiem, głównym muzykologiem z Wojewódzkiego Ośrodka Kultury w Nowym Sączu, Staszkiem Strączkiem - obecnie dyrygentem Orkiestry Reprezentacyjnej WOP. Pierwsze wesele było najkrótsze, bo tylko dwudniowe. To był szok. Myślałem, że weselnicy w niedzielę rano pójdą spać, ale gdzie tam! Trochę się przespali, a po południu zaczęło się i tak do poniedziałku rano. I jak tu nie pić? Do dziś pamiętam wesele w Trzetrzewinie i polki lachowskie, i wymyślane na miejscu przez gości przyśpiewki na zadany temat. Czy to był folk, czy folklor?

Potem wróciłem na Mazowsze do klezmerki, a równolegle pracowałem w domach kultury. Nawet zdarzyło mi się być dyrektorem administracyjnym Domu Kultury Z.M. "Ursus", kierownikiem Domu Kultury "Kolorowa" itp.


Kiedy zaistnieli Syrbacy?

Cały czas mi chodziło po głowie, jaką receptę znaleźć na polski folklor - ale w wersji rozrywkowej, eksportowej i strawnej dla przeciętnego, zmęczonego PRL-owskim folkloryzmem, ucha. Mój ojciec pochodził z Rzochowa, a druga część rodziny wywodzi się ze Lwowa, gdzie są silne tradycje polskie, patriotyczne i muzyczne. To już miałem 50 procent wkładu. Syrbacy powstali chyba w połowie lat 70., dokładnie nie pamiętam. Doszedłem do wniosku, że na pierwszym planie powinny być instrumenty (strona wizualna też jest ważna). Muzyka także musi być strawna, przystosowana do współczesnego ucha.


Kto grał w pierwszym składzie Syrbaków?

Tadeusz Konador...


No nie, to nie w pierwszym...

Witold Żuk i Adam Gzyra.


Jak to się potoczyło, że zjeździliście cały świat?

Tak, wtedy właściwie zjeździliśmy wszystkie największe festiwale - Nantes, Lazurowe Wybrzeże, Montpellier. Potem były Niemcy, Belgia i Luksemburg, cała Europa. Graliśmy na jednych deskach z Ravim Shankarem i Demisem Roussosem, jako zespół akompaniujący ze szkockim pieśniarzem Jimi Craigiem (wspólna płyta - singiel wydany przez "Tonpress") i wspólne koncerty, także za granicą z polskimi zespołami rockowymi.


Skąd brałeś instrumenty dla Syrbaków?

Robiłem i kupowałem instrumenty, którymi nikt się nie interesował. Teraz pracujemy z zięciem nad instrumentem polskich Żydów - harmoniką słomianą i historią wirtuoza tego instrumentu - Michała Guzikowa. Pomimo że od lat opowiadam głośno i daleko o Guzikowie, nikt nie podjął tego wątku. Przyjrzyj się dobrze starym obrazom cymbalistów, zobaczysz nie tylko cymbały strunowe, ale też sylwetkę Żyda-muzykanta uderzającego pałeczkami w drewniane płytki, czyli grającego na harmonice słomianej. To jest mój temat eksploracji numer jeden, ale potrzebny jest jeszcze kapitał i ciut wyobraźni.


Wiem, że sam wymyślałeś instrumenty...

Dużo. Właśnie sam, bo uważam, że folklor jest wiecznie żywy i jeżeli teraz na nowo nie będzie się go tworzyć, uwzględniając te współczesne bajery, to zemrze. W postaci kopiowanej nie przetrwa.


Wydałeś nawet książkę o budowie instrumentów ludowych...

Tylko małą broszurkę, na książkę mnie nie było stać.


Stworzyłeś w Grodzisku Mazowieckim niesamowitą Galerię Instrumentów Folkowych...

Galeria jest podporządkowana kulturze polskiej. Nie chodzi tu o stare, tradycyjne instrumenty - od tego są muzea. Galeria to pomysł na folk, na samoróbki. Folk jest terminem luźno traktowanym - w odróżnieniu od folkloru, od etnografii. To są często instrumenty tworzone ad hoc; instrumentem stają się dwa patyki.

Jakie instrumenty tam masz?

Zebrałem około tysiąca instrumentów. Niektóre można zobaczyć na okładce mojej płyty - "Antek Kania oraz polskie instrumenta jako Syrbacy". Takich nie ma cała Europa i świat. Dlatego Syrbacy mogli egzystować na poziomie (finansowym) równym wykonawcom popowym. Furorę zrobiły instrumenty z serii "new folk". Wpadały mi też w ręce instrumenty "etnograficzne". Redaktor Marian Domański [z Redakcji Muzyki Ludowej Polskiego Radia - przyp. red.] znalazł przed laty pod Koninem piękny instrument - basy dłubane. Niestety, za życia nie udało mu się ich kupić. A ja je zdobyłem i to jest perełka, pomnik w mojej kolekcji.

Galerię [więcej informacji: www.galeria-folk.bool.pl - przyp. red.] można zwiedzać, można też sobie pograć. To jedyne miejsce, gdzie te instrumenty leżą w zasięgu ręki i nosa. Można spróbować pomuzykować - i to jest główne jej przesłanie - proste muzykowanie na prostych instrumentach. W ciągu tygodnia da się stworzyć z przeciętnie uzdolnionymi dziećmi zespół muzykujący w oparciu o polski folklor. Takie jest przesłanie tej całej "firmy", którą prowadzę ja-tata, mama, córka i zięć.


Ostatnio ogłosiłeś "upadek" Galerii...

Personel to, jak mówiłem, czteroosobowa rodzina. Dotychczas była to firma utrzymywana przez wyżej wymienioną czwórkę. Teraz nasz budżet to wyłącznie pensja mojej żony, nauczycielki - "za mało, żeby wyżyć, za mało, żeby umrzeć - bo to też kosztowne".

Opowiadał mi jeden pan, że zwiedzał muzeum w Australii, a nazywało się to "Świątynia narodowej kultury", gdzie wisiało 15 didjeridoo. Zwiedzanie zaś obowiązkowo trwało godzinę. Dopóki "etatowi fachowcy" od kultury nie zrozumieją, że jedynym polskim towarem eksportowym jest kultura, a puby i kabarety to za mało - tak będzie. My zaś wrócimy w rytm techno do pozycji "na czworakach".


Jakich niespotykanych instrumentów używasz?

Wielu. Na przykład podków. Z podkowami to było tak: Zastanawiałem się, co tu wymyślić. Dzwonki już wszyscy mają, znają i grają, a podkowy... jeszcze wtedy były w wiejskich sklepach. Kupiłem, nastroiłem i powstał instrument - cymbały kowalskie. Jest jeszcze wiele instrumentów, które nawet nazwy nie mają. Bo jak nazwać trąbę skręconą ze stu metrów rurek hydraulicznych? Jest i łyżka, i brzmiący basowo "łuk elektryczny" (i eklektyczny), pompka od roweru. Mówię ludziom: kupiłem i jest tam amerykański napis "śpiew słowika". Pompkę widziałem po raz pierwszy u "Ibisa" Wróblewskiego. W swoim czasie myślałem, że to on jest wynalazcą. Burczybas? Wiem, że jest to instrument duński, i amerykański, i kubański. Jest za to krzywuła - robiona na Mazowszu krzywa trąba. Tylko na Mazowszu rosną krzywe sosny o powichrowanych gałęziach. Drewniane trąby spotkasz w Bawarii, Szwajcarii, a krzywuły tylko w Polsce. Tak jak pierdziele, pierdziawki i jeszcze bardziej nieprzyzwoite trąbki.


Nie tak dawno, bo w październiku, zorganizowałeś w Grodzisku Mazowieckim zwany z angielska "Hurdy-gurdy Festival", czyli koncerty i konkurs gry na lirze korbowej.

Z angielska - żeby nazwa była zrozumiała za granicą. Cały czas jednak chodzi o lirę w wersji i wydaniu polskim, ewentualnie słowiańskim. Przekonałem się, że lirników ci u nas dostatek. Zwołałem komitet organizacyjny w postaci czteroosobowej rodziny i z pomocą finansową burmistrza zrobiliśmy pierwszą, próbną wersję imprezy. Jak zawsze przy braku zainteresowania mediów i "czynników", ale przy dużym zainteresowaniu publiki. Poprawimy w czerwcu Mistrzostwami Świata w Rozciąganiu Harmonii - czyli konkursem gry na harmoniach różnych.


Plany na przyszłość mistrza Antoniego?

Plany? Współpraca z firmą fonograficzną "Konador". Bo Pan Tadeusz jest moim najlepszym towarzyszem, bo do tej pory nie chciałem z nikim nagrywać (propozycji też nie było). Mam w planie "Old Happy Jazz, czyli Polska Folkowa Orkiestra Autostradowa i lira korbowa" - od ballad dziadowskich po bluesa. Nie chcę do końca zdradzać pomysłów. Może zaproszę Maćka Cierlińskiego ze Starej Lipy, bo on na folkowych emerytów był zawsze otwarty.


Powodzenia!

Opracowali V. Ziutek i Agnieszka Matecka
Skrót artykułu: 

Antoni Kania to ostatni polski klezmer (w starym tego słowa znaczeniu); z niejednego pieca chleb jadł. Któż, nawet spoza folkowego środowiska, nie zna wylansowanej przez niego "Lipki"? Niezwykły gawędziarz, kolekcjoner i twórca instrumentów. Tylko część jego bogatego życia artystycznego udało się zmieścić w rozmowie przeprowadzonej przez Tadeusza Konadora.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!