Szwecja:last minute!

Będąc muzykiem folkowym odwiedza się wiele ciekawych i dziwnych miejsc, ale rzadko ma się czas by się nimi nasycić. Nużący dojazd, rozpakowywanie gratów, strojenie, często kłopotliwa próba mikrofonowa, sterczenie do późna w nocy w oczekiwaniu na swoją kolejkę - a potem zwijanie się i znowu do auta. Człowiek tak się do tego przyzwyczaja, że nie wyobraża sobie, iż mogłoby być inaczej. Jakież więc było nasze zdziwienie, kiedy...

... pod koniec lipca zeszłego roku wysiedliśmy z promu na szwedzki ląd, mając przed sobą pięć dni czasu i tylko 2 koncerty. Zapamiętałem je jako miejsca. Miejsca, które chętnie bym jeszcze kiedyś odwiedził, i które proponuję na cele wakacyjnej włóczęgi, bo tak na mnie podziałały, że czuję misję, aby kogoś tam zaprosić.

Szwecja kojarzy mi się z niedzielą. Ludzie wyluzowani, uśmiechnięci. Porządek większy niż w Niemczech. Drogi świetne, krajobrazy naturalne, architektura wczasowa. Tylko niestety, wszystko dwa razy droższe niż w Polsce, ale głód wyostrza zmysły. Pierwszym miejscem, gdzie zmysły się przydadzą, jest Backafestival, czyli Festiwal Pagórka w Rörum, nadmorskim miasteczku około godziny jazdy samochodem z Ystad w kierunku Karlskrony. O specyfice tej imprezy może świadczyć fakt, że organizatorzy nie piszą o niej w Internecie nic po angielsku. Czyli nie zależy im na rozgłosie.

Organizowany w tym roku po raz trzeci Festiwal Pagórka zapoczątkowały kameralne koncerty w szklarni na ekologicznej farmie Gustava Mandelmanna, miejscu rzeczywiście uroczym. Jej właściciel wraz z organizatorką Lisą Kjellsoni gra lokalną muzykę w niezobowiązującym, domowym zespole Äpplet i Lomman (Jabłko w Kieszeni). Podczas tego muzykowania, powstała idea, żeby wspólnie z grupą okolicznych folkowców zorganizować coś większego. Kapitałem początkowym były morenowe pastwiska rodziny Mandelmann. Na pagórku z najpiękniejszym widokiem i charakterystycznym drzewem na wierzchołku spotkali się okoliczni muzycy i kilka gwiazd ze szwedzkiego świecznika. Festiwalowi towarzyszyły warsztaty i jedzenie z ekologicznych farm w sąsiedztwie.

Kluczowe słowa, którymi organizatorzy opisywali to wydarzenie, zaczynają się po szwedzku na M: musik - miljö - mat - möte czyli muzyka, środowisko, jedzenie, spotkanie.

Festiwal miał świetne recenzje, a publiczność dodała swoje własne "M": magia, świadomość, wielopokoleniowość, życzliwość i - MORE. Lisa napisała mi, że interesuje ich oczywiście różnorodność muzyki samej w sobie, ale kładą nacisk na lokalny kontekst i nawiązywanie kontaktów interbałtyckich (stąd nasza obecność w Rörum). Poza tym promują kontakty między regionami, wsią i miastem, między ludźmi z różnych grup wiekowych, kultur i tradycji. Jednym słowem, jest to festiwal o bardzo integracyjnym charakterze, dla którego muzyka jest w dużo większym stopniu środkiem niż celem. W organizację i planowanie imprezy włączają się ludzie młodzi, często pomagają całe rodziny, a dla najmłodszych organizuje się specjalne koncerty.

W zeszłym roku na festiwalu działały trzy sceny, z czego jedna - w stojącym na szczycie pagórka namiocie cyrkowym. Festiwal odbywał się w weekend, by jak najmniej przeszkadzać w pracach na farmie, co jednak nie zapobiegło przenosinom. W tym roku bowiem festiwal przeprowadza się kilka kilometrów na południe, blisko morza. Impreza będzie nieco mniejsza, by wypróbować nowe miejsce: pagórek na tyłach starej farmy używanej przez stowarzyszenie miejscowych artystów. Jeden z nich zaprojektował nowy plakat: drzewo na czubku pagórka pozostało jako symbol, ale zostało dodane morze.

Tegoroczny program skupia się na regionie Sk?ne, którego muzykę zagrają cztery młode grupy. Poza nimi wystąpią: Habbadam (muzyka duńskiego Bornholmu), zespół grecki z Aten, duńscy klezmerzy Klezmofobia, dwie grupy zachodnioafrykańskie (Awaa Adoo z korą i Djembé Folá - dżemba i inne bębny) i folkreggaeowy Kultiration (nowe, popularne brzmienie). Dla rodzin: muzyka andyjska i grupa Cirkusresan specjalnie dla dzieci. Plus warsztaty tańców szwedzkich, śpiewu, didu-ridu i dżemby.

Żegnamy słoneczne, zielone pagóry, z których widać błękitny ogrom Bałtyku i ruszamy do Korrö w połowie drogi między Karlskroną i Jonköping (południowy brzeg jeziora Vettern). To zupełnie inna bajka: wioska-muzeum, zamieszkana, ale pod ochroną państwa, położona w lasach z dala od cywilizacji na wysepce oblanej czystą, lecz czarną od próchnicy, rzeczką - jak to często w Szwecji bywa. Organizatorem festiwalu jest Magnus Gustavson, muzyk (skrzypce norweskie) i działacz organizacji zajmującej się archiwizacją, opracowywaniem i popularyzacją szwedzkiej muzyki ludowej. Podobnie jak w Rörum, genius loci tego miejsca są cotygodniowe spotkania ludowych muzykantów w starej, zabytkowej stodole, w której i my graliśmy. Magnus pamięta te spotkania jeszcze ze swego dzieciństwa, a teraz od wielu już lat kultywuje i rozwija tradycję tego miejsca zapraszając muzykantów "drugiego bytu folkloru". Ale ci od "pierwszego" też przychodzą. Niestety, do zamknięcia numeru nie udało mi się z nim skontaktować, więc nie wiem, co szykuje w tym roku. Chętnych odsyłam do Internetu. Rok temu organizatorzy planowali wrzucić angielską wersję stron. Aby narobić wam smaku, skupię się na wspomnieniach.

Rok temu występował między innymi zespół Väsen i kwartet wokalny Kraja strojący jak żyletka. Koncerty odbywały się w kameralnym młynie, otwartym, składanym pawilonie i wspomnianej stodole. Ale równie ważne jak koncerty były warsztaty: skrzypcowe, wokalne i taneczne. Na skrzypcach uczył adept Szwedzkiej Akademii Folkowej, a wokalne polegały na dzieleniu się melodiami śpiewanymi lub nuconymi na dźwięcznych sylabach do muzyki skrzypiec: polski (melodie polskie) i szotisy (schottis - melodie szkockie). Byliśmy świadkami, jak miejsce zaludnia się muzykantami i widzami, pomiędzy którymi granica jest bardzo płynna. Wszędzie osoby z plecaczkami i futerałami. Festiwal również rozpoczął się płynnie. Po prostu ludzie zaczęli grupować się we wszystkich dogodnych kątach, wyjmując instrumenty (skrzypce, gitary, akordeony, nyckelharpy, czasem flety) i grali. W międzyczasie były koncerty i warsztaty. Po nich, późnym wieczorem, zaczęła się potańcówka, która trwała do rana. I dalej muzykowanie indywidualne klasa enduro. I tak 24 h na dobę.

Ilość "punktów" dźwiękowych i zapamiętanie, z jakim wszyscy muzykowali, były wręcz szokujące. Miałem wrażenie, że przez przypadek znalazłem się na sabacie jakiejś sekty, której członkowie wpadają w muzyczno-towarzysko-edukacyjny trans, jakąś zbiorową orgię opartą na fascynacji skandynawskimi melodyjkami w nieskończonej liczbie interpretacji i wariantów. A jeśli ktoś miał dość muzyki, mógł wybrać się na spacer do lasu lub kajakiem na jezioro. A szwedzka natura ma również w sobie coś transowego. W pewnym sensie jest nudna - lasy, woda, skały, pagórki - ale jest to ten sam rodzaj nudy, jaki odczuwa się w spotkaniu z morzem: ogrom żywiołu. Jakby mały człowieczek doszedł do wielkiego palca u stopy Matki-Natury.

Skrót artykułu: 

Będąc muzykiem folkowym odwiedza się wiele ciekawych i dziwnych miejsc, ale rzadko ma się czas by się nimi nasycić. Nużący dojazd, rozpakowywanie gratów, strojenie, często kłopotliwa próba mikrofonowa, sterczenie do późna w nocy w oczekiwaniu na swoją kolejkę - a potem zwijanie się i znowu do auta. Człowiek tak się do tego przyzwyczaja, że nie wyobraża sobie, iż mogłoby być inaczej. Jakież więc było nasze zdziwienie, kiedy...

Dział: 

Dodaj komentarz!