Święta, święta i… znów święta

Jak trafiliśmy na Dashain i Tihar w Nepalu

Fot. w tekście J. Zarzecka: 1) Święto Tihar. Sypanie mandali w Pokharze; 2) Święto Dashain w Katmandu. Sypanie błogoslawieństw na czoła; 3) Święto Psa; 4) Kompleks świątynny w Swayambutanth (źródło: www.libertas.pl).

Pies jest „ubrany” w wianek z pomarańczowych aksamitek, na głowie ma nalepioną łatę ze świętych mazideł (tika). Znosi te dekoracje i zainteresowanie publiczności z godnością. Właśnie zeszliśmy z grupą przyjaciół z gór po wielodniowym trekkingu dookoła Manaslu (na ośmiotysięcznik wprawdzie się nie wspinaliśmy, ale oglądaliśmy go bardzo dokładnie z każdej strony), a tu takie widoki. Inne psy biegające po wiosce z kamienia również mają wianki na szyjach i wylegują się syte na progach domostw.

Okazuje się, że to drugi dzień świąt Tihar, który poświęcony jest psom. Z tej okazji zwierzęta te dekorowane są girlandami kwiatów, znakiem tika i karmione dobrym jedzeniem. W zamian Nepalczycy proszą je, aby strzegły ich domów oraz chroniły je przed zniszczeniem tak, jak bronią wrót królestwa boga Jamy.
Ale po kolei. W czasie ubiegłorocznej, jesiennej wyprawy do Nepalu trafiliśmy na pasmo świąt. Najpierw Dashain – najważniejsze święto nepalskie, przypadające zawsze na jesień. „Dashain nadchodzi tuż po zbiorach, gdy chaty przepełnione są ryżem, a mrok i ciemność przegnane zostają, ustępując miejsca spokojowi i światłości. Dashain to upamiętnienie wielkiej walki między dobrem a złem, między Durgą stającą do boju w imię pokrzywdzonych bogów a szalejącymi zastępami złowrogich, demonicznych asurów”1. To święto wielodniowe i bardzo rodzinne – wszyscy podróżują, by odwiedzić bliskich, nawet w najtrudniej dostępnych zakątkach górskiego kraju. Odpowiadałoby to chyba w naszej rzeczywistości połączonej migracji na Wszystkich Świętych i Boże Narodzenie. Jednym z głównych elementów święta jest krwawa ofiara z bawołu (na cześć bogini Durgi), ale może być też z owcy czy kurczaka. Krwią zwierząt skrapia się lub maże figurki bóstw w świątyniach i ulicznych „kapliczkach”, a mięso zjada – co jest również elementem niecodziennym w bardzo wegetariańskim menu Nepalczyków.
Wycieczkę po Nepalu rozpoczynamy od zwiedzania Katmandu. Idziemy na wzgórze świątynne Swayambhunath, zwane też „świątynią małp”, mieszczące wiele budynków i figur hinduizmu i buddyzmu. W tym kraju te dwie wielkie religie przenikają się na każdym kroku. Do świątyń trzeba się wspiąć po wysokich, stromych schodach, w otoczeniu licznych pielgrzymów (przynajmniej tego dnia) oraz jeszcze liczniejszych małp, które bawią się zgodnie z miejskimi psami na świątynnych tarasach. Czujnie patrzą, czy któryś z turystów niebacznie nie wyjmie jakiegoś batonika. Wówczas w ułamku sekundy frykas przechodzi w ręce małpy. Zdziwiony Japończyk zostaje z resztką papierka w dłoni. W każdym razie – z punktu widzenia zwierzaków – przy turystach można się wyżywić, a i pobawić jakąś niepotrzebną reklamówką lub poleżeć leniwie w cieniu drzew. Patrząc na psio-małpią sielankę, można odnieść wrażenie, że zwierzęta te mają tu istne „kocie życie”.
Na wzgórzu w czasie świąt jest bardzo wielu ludzi – jedni się modlą, wprawiając w ruch młynki modlitewne wokół pozłacanej stupy (zawsze idąc w prawą stronę), inni dekorują aksamitkami różne figurki, sypią kolorowe proszki i mazidełka na posążki. Niektóre budowle zostały zniszczone w czasie trzęsienia ziemi, ale większość wzgórza trzyma się dobrze. Największe wrażenie robi zakątek z niesamowitą ilością powiewających flag modlitewnych, rozpiętych między drzewami – ileż to modłów naraz tańczy tu na wietrze!
Przenosimy się na centralny plac miasta, Durbar. Wznosi się tu wiele budynków – to najcenniejsze pałace i świątynie miasta – niektóre w stanie ruiny po trzęsieniu ziemi w 2015 roku, dwa zawalone do szczętu, część podparta drewnianymi drągami lub otoczona rusztowaniami. Wstęp na plac dla Nepalczyków kosztuje 150 rupii, natomiast obcokrajowiec płaci haracz 1000 rupii (odpowiednik 10 dolarów), mając nadzieję, że może chociaż część tych pieniędzy trafi do kasy na naprawę zniszczeń... Na szczęście można przedłużyć taki bilet wstępu na cały pobyt w Nepalu. W ramach opłaty zwiedza się plac, bo do żadnej ze świątyń nie można wejść – a przynajmniej nie wolno tego obcokrajowcom. Przed jedną z nich przez cały dzień wije się gigantyczna kolejka wiernych (na oko ze 2 km), którzy chcą złożyć pokłon świętej dziewczynce – wcieleniu bogini Kumari. Stoją cierpliwie, pogodnie, czasem kilka godzin, ale wstęp możliwy jest tylko tego jednego dnia w roku. Po drodze mijają „okienko” w jednej ze świątyń, gdzie pod posągiem zębatego bóstwa siedzą dwie staruszki i znaczą czoła chętnych świętymi kolorkami (dość obficie). Architektura drewniana mistrzów nepalskich zachwyca mnogością detali i delikatnością wzorów, w podobnym stylu rzeźbione są również pałace i świątynie w pobliskich Patanie i Bakhtapurze. Wyróżniają się szczególnie kunsztowne podpory dachowe oraz zdobienia ram okiennych i drzwi. Pod jedną ze świątyń znajdują się pozostałości porannej ofiary – resztki wnętrzności i krwi z zasieczonego tu zwierzęcia. Jeden z ochroniarzy próbuje nas wkręcić (z własnej inicjatywy!) w kolejkę oczekujących do świątyni, ale jego pobratymcy niweczą ten plan, mówiąc, że niestety wstęp tylko dla Nepalczyków.
Spacer świątecznymi ulicami Katmandu nie jest pozbawiony adrenaliny, bo mimo że część ludzi z miasta wyjechała, to zostało ich wystarczająco dużo, by pędzić swymi skuterami i samochodzikami na złamanie karku pomiędzy pieszymi, trąbiąc i kurząc na potęgę. Po świętach okazuje się, że ten ruch był połowiczny w stosunku do jazgotu codziennego. Ze względu na święta i rozmyte po monsunie drogi musimy nieco zmodyfikować plan trekkingu oraz wyruszyć dzień później w góry, przeto kolejnego dnia nadal zwiedzamy miasto – tym razem Patan, taką tutejszą Górę Kalwarię, gdzie mieści się kilkadziesiąt świątyń – również pięknie wyrzeźbionych w drewnie i też w znacznej części skrytych w rusztowaniach, podtrzymujących je po trzęsieniu ziemi. Trudno powiedzieć, czy i kiedy nastąpi jakiś użytek z tych rusztowań i czy rozpocznie się naprawa zniszczeń. Pod jedną ze świątyń, w podcieniach grupka starszych panów ucztuje sobie wesoło z okazji święta. Wszędzie kręci się dużo pięknie ubranych ludzi – szczególnie stroje kobiet zachwycają bogactwem barw i złoceń, ale i panowie w białych koszulach prezentują się odświętnie. Jak się później okaże, strój świąteczny niewiele różni się od codziennego i zwłaszcza panie chodzą pięknie odziane na co dzień. Kolorowe sari powiewają jak skrzydła motyla, kiedy taka pani jedzie na skuterku, wczepiona w siedzenie i poprzednika jako trzeci lub czwarty pasażer – tu motorki i skutery to środki transportu rodzinnego, przy czym obowiązek jeżdżenia w kasku dotyczy tylko kierowcy.
Kolejnego dnia ruszyliśmy na trekking, doświadczając w autobusie przeżyć ekstremalnych, związanych z migracją świąteczną. Właściwie opisać się tej podróży nie da, bo jak opisać upał, tłok, pot, dzikie wyboje i hałaśliwą muzykę disco-hindi umilającą całą podróż; spontaniczne sytuacje, kiedy ktoś ci wlepia dziecko na kolana, bo ty siedzisz, a dziecko jest małe i nie ma pieluchy – za to nie płacze, bo jest przyzwyczajone do podobnych wydarzeń; albo jesteś przywalony cudzymi bagażami, a na twojej głowie opierają się dwie osoby, gdy tymczasem pasażerka stojąca obok zaczyna wymiotować? Albo jak wytłumaczyć, że miejsce na dachu pojazdu, tuż obok kozy, wydaje się atrakcyjniejsze od dusznego wnętrza, przynajmniej do momentu, kiedy trzeba unieść kable z prądem, które zwieszają się na tenże autobus lub też opuścić samochód z powodu oberwanej drogi i przenieść swoje bagaże na skróty przez górę, gdzie czeka już drugi pojazd? Tego opisać się nie da, za to w całym tym szaleństwie ludzie są dla siebie życzliwi i pomocni – i to jest zachwycające. A za oknem góry, kaniony, wodospady, pająki wielkości dłoni, motyle jak szpaki i gdzieniegdzie małpy…
Po kilkunastu dniach w górach zeszliśmy do miejscowości Dharapani, skąd mieliśmy umówiony transport jeepem w dół do cywilizacji. Oczekując na samochód, napotkaliśmy umajonego psa – opisanego na samym początku – i tak oto wdepnęliśmy w sam środek kolejnego święta – Tihar. Odpowiada ono indyjskiemu świętu Diwali, nazywane jest też Świętem Świateł i przez 5 dni kolejno czczone i honorowane są: kruki, psy, krowy, bawoły i relacje siostrzano-braterskie.
Transport jeepem z Dharapani do Besisahar to folklor sam w sobie i jazda bez trzymanki – a właściwie z trzymaniem się czego się da. Jest nas dwanaścioro łącznie z przewodnikiem, a jeep jeden, więc do środka wciska się sześć osób (cztery z tyłu, a dwie obok kierowcy), a pozostałe sześć na plecaki na pace. Do tego kierowca dobiera jeszcze dwóch czy trzech miejscowych pasażerów, którzy chcą skorzystać z darmowej podwózki do miasta, a że miejsca już naprawdę nie ma, stoją oni nad głowami tych na pace, na plecakach i trzymają się jedną ręką relingu. Ci w środku mają ciasno, ale wesoło, bo z głośników chrypi muzyczka, zaś ci na pace mają wciskający się wszędzie pył, kurz i rury relingów wbite w plecy, a nogi wykrzywione w karkołomnych pozycjach, bo inaczej by się wszyscy nie zmieścili – jednak sześciu wypasionych Europejczyków zajmuje więcej miejsca niż sześciu niskopiennych górali nepalskich. Dlatego w połowie drogi wymieniamy się miejscami w samochodzie. Droga na mapie oznaczona jako „gminna” w Europie mogłaby robić co najwyżej za szlak pieszy, tymczasem tutaj funkcjonuje komunikacja jeepowa – przez skały, wodospady, potoki, nad przepaściami, pod nawisami, pełna uskoków i ostrych zakrętów, po których miejscowi kierowcy jeżdżą z fantazją iście ułańską i dopiero bezpośrednie spotkanie z drugim autem nos w nos powoduje, że się zwalnia i jeden z użytkowników drogi wycofuje się do miejsca, w którym może przepuścić tego drugiego. Kierowca – tleniony i wąsaty – nie ma więcej niż 20 lat i balansuje nonszalancko nad urwiskami, czasem jednocześnie rozmawiając przez telefon. Dotychczasowe offroady, jakich doświadczyłam w Gruzji czy na Syberii, wydają się dziecinną igraszką przy tej podróży. Jeep co i rusz się zatrzymuje – nie tylko z powodu przeszkód terenowych, ale dziś także z powodu święta. Klasyczne bramy! Drogę zagradzają grupki rozśpiewanych i roztańczonych mieszkańców wsi, przez które przejeżdżamy i tak kolędując, zbierają datki za przepuszczenie w dalszą drogę. Na początku nawet nam się podoba, bo dziewczyny ładnie tańczą, ktoś gra na bębenkach, grupka starszych pań śpiewa, przy kolejnej bramie rozdają kwiatki i farbki na czoło, ale bram jest niezliczona ilość i już w połowie drogi wyskakujemy ze wszystkich drobnych rupii, jakie posiadamy!– włącznie z kierowcą i przewodnikiem.
Jakoś jednak docieramy do Pokhary i zostajemy tu na 2 dni, by odpocząć po górach, najeść się, zrobić zakupy i uczestniczyć w ogólnej fieście.
Obrzędy Tihar są bardzo rozbudowane, różne symbole mają znaczenie religijne lub obyczajowe, łączą tradycje hinduistyczne z buddyjskimi, a nad wszystkim dominuje muzyka i taniec.
Pierwszego dnia czci się kruki – co polega na dokarmianiu (na czym oczywiście korzystają też i inne ptaki) – i to ma zapewnić kruczą przychylność, przez którą odsunie się smutek, żal oraz wszelkie przykrości. Psa czy krowę można już dorwać na lądzie, więc prócz podtykania smakołyków przyozdabia się je – jak już pisałam – tiką i girlandami kwiatów. W dniu krowy niektóre psy jeszcze paradowały w przywiędłych wiankach, wyciągając jedzenie z cudzych misek, bo nie tak łatwo na jednym dniu świąt poprzestać...
W dniu poświęconym krowom czci się też boginię Lakszmi, która powstała z oceanu i symbolizuje jego bogactwa, więc to na jej pamiątkę maluje się ślady małych stóp prowadzące do mieszkania, hotelu czy w głąb sklepu (które zresztą często łączy się z mieszkaniem). Zgodnie z wierzeniem stopy prowadzą do miejsca, gdzie trzyma się pieniądze „na czarną godzinę”, by bogini bez trudu tam trafiła, a pieniądze trzymały się domostwa. Domy i podwórka są wysprzątane na glans, ulice pozamiatane (przynajmniej w Pokharze, nie wyobrażam sobie, czy jest to możliwe w Katmandu), by godnie przyjąć bóstwa. Tego dnia też rozświetlają się nepalskie miasta, bo wszystkie ścieżki bogini Lakszmi, wszystkie murki, ogrodzenia i dróżki oświetlane są za pomocą małych świeczek. Przed domami gospodynie lub gospodarze usypują wzorzyste mandale z różnokolorowych ziaren zbóż, soli czy piasku – ponoć mandalą się to nie nazywa, ale na ogół bardzo przypomina wpisane w koło wzory.
Nie ma jasności co do czwartego dnia Tihar – nam mówiono, że wtedy świętuje bawół. W internecie przeczytałam, że w każdej wsi właściwie świętuje się inaczej, a w niektórych przedmiotem atencji zostają krowie placki. „Według lunarnego kalendarza Newarów zwanego Nepal Sambat, który wyznacza również rytm życia religijnego w kraju, tego dnia rozpoczyna się dla Nepalczyków nowy rok”2.
Apogeum święta przypada na dzień piąty – święto Braci i Sióstr. Bracia jadą niekiedy przez pół kraju, by obdarować jakimś upominkiem swe siostry, a one w zamian częstują ich domowymi słodyczami i przyklejają na czole specjalne, świąteczne mazidło – tikę i wieszają na szyi naszyjnik z kwiatków. Jeśli ktoś tego dnia nie ma akurat przy sobie brata lub siostry – lub też nie ma w ogóle – może sobie kogoś przysposobić ad hoc i się zbratać. Mnie i Monikę pani Tybetanka już połączyła w rodzeństwo w górach, więc możemy świętować na luzie. Akurat tego dnia kupowałam płyty z muzyką nepalską i jak się okazuje, po trafieniu na właściwy sklepik wybór jest ogromny (od muzyki medytacyjnej z klasztorów, przez poszukiwane disco-Bollywood z autobusów po muzykę filmową i jazz etniczny), a sprzedawca okazuje się przesympatycznym, otwartym człowiekiem. Opowiada o muzyce, o zwyczajach świątecznych, dyskutujemy o gustach, zdziwieniach i preferencjach. Wpada jego siostra z frykasami i pan radośnie dzieli się ze mną różnymi rodzajami tłustych i bardzo słodkich ciastek ryżowych i bakaliowych, żebym mogła poczuć święta. Spędzam w tym sklepiku dobrą godzinę, bo kiedy już, już mam wychodzić, dołączają dwie dziewczyny z naszej ekipy i wciągają się w dyskusję, zadając na nowo pytania o świętowanie, wierzenia, właściwości poszczególnych bogów i obrzędów. Rozstajemy się z trudem jak po cioci imieninach.
Wyjście na ulicę oznacza wciągniecie w nieustający hałas. Pomijając zgiełk uliczny, ruch samochodów itd., teraz wszystko zalewa muzyka. Na niemal każdej ulicy (bo chodniki są mikroskopijne, nawet jeśli są) odbywają się małe konkursy lub występy taneczne. Przyjeżdża samochód i na nim albo bezpośrednio na ulicy ustawia się kolumny, włącza jakiegoś boomboxa i zaczynają się popisy! Tańczą głównie młodzi, ale nie tylko – pary, soliści, całe grupki z układami choreograficznymi, profesjonaliści i amatorzy. Zgromadzona wokół publiczność entuzjastycznie kibicuje i dopinguje swoich faworytów. W konkursach chyba można wygrać to, co udało się zebrać grupie do kapelusza. Same tańce są nawet fajne, upiorna jest tylko muzyka, bez skrępowania wypełniająca ulice za pośrednictwem przenośnych głośników. W każdym z takich miejsc w zasadzie na okrągło lecą te same trzy czy cztery melodie – prawdopodobnie są to specjalne kawałki festiwalowe, napisane na ten rok, bo widziałam potem płytę z hitami z różnych lat.
Obraz święta uzupełniają dzieci w grupach dziewczęcych lub chłopięcych, wpadające do sklepów i restauracji z namolną przyśpiewką życzącą: parę rytmicznych fraz zakończonych gromkim „Baailo!” – znów parę rytmicznych okrzyków i znów: „Baailo!”. Pod wieczór poznaliśmy jeszcze i drugą wersję z końcówką „Kasiure!” – śpiewać przestają, gdy do kapelusza czy specjalnie przygotowanej przenośnej kapliczki wpadnie kilka rupii.
Wędruje się po mieście wśród światełek, świeczek, miseczek ofiarnych przed posążkami bóstw, przy mandalach, wśród rozkrzyczanego i roztańczonego tłumu – jest klimatycznie, choć pomału marzy mi się koniec tych świąt. Człowiek z Zachodu, który w górach szuka spokoju, w tych okolicznościach nie ma łatwego życia – muzyka jest wszędzie! – natomiast miło popatrzeć na młodzież, która aranżuje sobie rozrywki bez nakładów finansowych i wyzwań organizacyjnych, bez programów i wielkiej publiczności. Nepalczycy świętują razem z rodziną, przyjaciółmi, sąsiadami – i to jest chyba najfajniejsze podejście do świąt w ogóle.

Joanna Zarzecka

1 Za blogiem: http://blog.bluesky.pl [online] [dostęp: 9 kwietnia 2017].
2 Za stroną: http://www.libertas.pl/tihar_swieto_swiatel_nepal_przewodnik.html [online] [dostęp: 9 kwietnia 2017] – świetnie przybliżającą również hinduistyczne i buddyjskie konotacje świąt.

Skrót artykułu: 

Fot. J. Zarzecka: Święto Tihar. Sypanie mandali w Pokharze

Pies jest „ubrany” w wianek z pomarańczowych aksamitek, na głowie ma nalepioną łatę ze świętych mazideł (tika). Znosi te dekoracje i zainteresowanie publiczności z godnością. Właśnie zeszliśmy z grupą przyjaciół z gór po wielodniowym trekkingu dookoła Manaslu (na ośmiotysięcznik wprawdzie się nie wspinaliśmy, ale oglądaliśmy go bardzo dokładnie z każdej strony), a tu takie widoki. Inne psy biegające po wiosce z kamienia również mają wianki na szyjach i wylegują się syte na progach domostw.

Dział: 

Dodaj komentarz!