Świat w pomarańczowym lustrze

Wspomnienia. Wojciech Naja

Fot. „Kurier Lubelski”: Wojciech Naja, Lublin, 1 maja 1989

Wojciech Naja (ur. 1967) wspomina, jak z perspektywy lubelskich studentów wyglądał przełomowy okres lat 80. XX wieku. Opowiada o dorastaniu pod Włodawą, lubelskich teatrach alternatywnych, Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, Pomarańczowej Alternatywie, lubelskich strajkach i barwnych happeningach.

Pochodzę ze wsi Kołacze pod Włodawą. Moi rodzice zajmowali się myślistwem, więc w weekendy często przyjeżdżała do nas rodzina albo inni myśliwi. Nieraz byli to goście z zagranicy. Kiedyś np. przyjechał na polowanie profesor z Japonii, który opowiadał o swoim kraju. Mówił o życiu w dwupokojowym mieszkanku, pracy po szesnaście godzin na dobę czy o tym, że szkolono go na pilota-kamikaze, ale w dzień jego planowanego wylotu uratowało go zakończenie wojny. Mimo że wychowałem się wśród myśliwych, to dziś wolę polować na zwierzęta z aparatem. Atmosfera, jaka panowała w moim domu rodzinnym, była źródłem otwartości na innych ludzi. To wpłynęło też na moje późniejsze włączenie się w działania ruchu studenckiego. Właściwie od podstawówki interesowałem się polityką i czytałem prasę. To było jeszcze za komuny, więc były właściwie dwie gazety – „Trybuna Ludu” i lokalny „Sztandar Ludu” oraz tygodniki, satyryczne „Szpilki”, „Karuzela” i ciekawy „Przegląd Techniczny”. Gdy miałem jakieś dwanaście lat, zaczynały się strajki „Solidarności”. Mimo że mieszkałem w małej wiosce, to od dziadków dowiedziałem się o Radiu Wolna Europa. Właściwie wszyscy słuchali tego, co akurat można było złapać z szumami – jedni z Waszyngtonu Głos Ameryki, inni Radio France Internationale. Niewiele z tego rozumiałem, ale chłonąłem informacje. Z czasem w domu zaczęła się pojawiać bibuła. Ciotka działała w „Solidarności” nauczycielskiej, więc przynosiła biuletyny. Zaczęliśmy się dowiadywać o różnych sprawach historycznych – Katyniu, ucieczce Józefa Światły na Zachód itp.
Gdy w 1982 roku poszedłem do liceum we Włodawie, ktoś przyniósł do szkoły Rok 1984 Orwella. Ta lektura zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Kiedy byłem w drugiej klasie, na godzinę wychowawczą przyszła młoda psycholog po studiach na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej. W Lublinie poznała Niezależne Zrzeszenie Studentów i lubelskie środowisko teatralne. Po wolnościowym doświadczeniu trafiła do zapyziałego miasteczka nad Bugiem. Chciała się tym z nami podzielić. Na końcu lekcji zapytała nas, czy ktoś chciałby uczestniczyć w zajęciach teatralnych? Utworzyła się grupa, a przy okazji zaczęliśmy słuchać jej opowieści z czasów lubelskich strajków studenckich w 1981 roku.
Po skończeniu liceum poszedłem na studia do Lublina. Pierwsze kroki skierowałem na Grodzką, gdzie wtedy przeniosły się wyrzucone z Chatki Żaka teatry. Tam były m.in. Grupa Chwilowa czy Provisorium. Oprócz tego, że pokazywały swoje spektakle, prowadziły działalność impresaryjną. Zapraszały teatry z całego świata, więc miałem przyjemność zobaczyć naprawdę sporo ciekawych przedstawień. Po drugiej stronie Grodzkiej działały Gardzienice. Trafiłem tam jeszcze jesienią. Po zobaczeniu „Żywota protopopa Awwakuma” przez tydzień byłem w ciężkim szoku. Zrobiło to na mnie takie wrażenie, że teatr zupełnie mnie wciągnął. Wtedy akurat założyciel Gardzienic Włodzimierz Staniewski wymyślił semestry teatralne. Zgłosiłem akces i dostałem się na dwuletni cykl weekendowych praktyk. W międzyczasie uczestniczyłem też w warsztatach, które były prowadzone na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a potem w Chatce Żaka. Tworzył je Waldek Sidor, który był kiedyś w Grupie Chwilowej, a wcześniej w Gardzienicach.
Około 1988 roku przez Polskę przechodziła fala strajków, a ruch studencki mocno się ożywił. Na schodach KUL-u od strony Alei Racławickich codzienne odbywały się sitingi, czyli siedzące protesty. My, studenci z UMCS-u, chodziliśmy tam posiedzieć z kolegami z KUL-u. Niektórzy wykładowcy dawali zielone światło, puszczali nas z zajęć. Jesienią 1988 roku w auli Wydziału Ekonomicznego było duże zebranie studenckie, podczas którego ujawniła się podziemna komisja NZS-u. Okazało się, że mieszkałem w pokoju w akademiku z dwoma jej członkami. Byli tak zakonspirowani, że nawet o tym nie wiedziałem. Wtedy mnie wciągnęli do NZS-u. Zacząłem chodzić na wiece, które były wtedy co parę dni.
We Wrocławiu istniała Pomarańczowa Alternatywa. Środowisko gdańskie, łódzkie, warszawskie robiły happeningi. Cała akcja zaczęła się od tego, że „Major”, Waldemar Fydrych zaczął je robić we Wrocławiu. Organizowali je głównie artyści. Chodziło o to, żeby ośmieszyć władzę, pokazać jej lustro – zobaczcie, jacy jesteście. 24 lutego 1989 roku pojechaliśmy z kolegą do Warszawy na słynny happening „Pollock Potrafi”. Warszawską Pomarańczową Alternatywę organizował niejaki „Sobol”, czyli Wojciech Sobolewski, student Akademii Sztuk Pięknych. Nazwa happeningu to była gra słów nazwiskiem Jacksona Pollocka i hasłem „Polak potrafi”. Wydarzenie polegało na malowaniu pasażu przy Domach Centrum. Tam zostały spuszczone takie wielkie płótna, po których ludzie mogli malować. Ktoś oczywiście posprejował fasadę Domów Centrum i od razu wkroczyła milicja. Wtedy zostałem pierwszy raz zatrzymany. Kolegi nie zatrzymali, bo stał na miejscu. Ja zacząłem biec, to mnie złapali. Trafiłem na posterunek z grupą kilkunastu osób. Przesłuchanie było śmieszne. Widać było, że komuna dogorywa. W grupie czuliśmy się silniejsi, więc każdy rżnął głupa. Kuriozalności tej sytuacji dodało to, że w miejscu, gdzie czekaliśmy na przesłuchania, stał telefon. Było zamieszanie i jeden z kolegów próbował dzwonić. Ktoś pamiętał numer i z tego telefonu zadzwoniliśmy do Wolnej Europy. Jak wyszliśmy, to się dowiedzieliśmy, że poszła na antenę wiadomość o zatrzymaniu grupy kilkunastu osób i nagrany głos któregoś z tych chłopaków.
W związku z tą przygodą zaangażowałem się w organizowanie happeningów w Lublinie. Z grupą osób, którą zmontowaliśmy, zaczęliśmy wymyślać akcje. Z Pomarańczową Alternatywą zrobiliśmy chyba sześć happeningów.
Było kilka środowisk, które organizowały różne wydarzenia. Przede wszystkim działała „Solidarność”. Bardzo ważną siłą na Lubelszczyźnie była Konfederacja Polski Niepodległej. Były jakieś niezależne ugrupowania lewicowe. Żartowaliśmy, że powinna powstać rada programowa placu Litewskiego, żeby ustalać grafik, kto kiedy robi zadymę. Bywało tak, że codziennie albo co drugi dzień była jakaś manifestacja. Ja nie byłem zaangażowany w KPN, ale ówczesny szef komendy wojewódzkiej chyba ich nie lubił, bo były rozbijane głównie ich manifestacje. Natomiast akcje NZS-u tylko obserwowali. Raz jak szliśmy na happenig, to jechał koło nas polonez. Innym razem jednego kolegę zatrzymali i po dwóch godzinach wypuścili. Natomiast KPN-owców regularnie zatrzymywali. NZS bardziej prześladowali, kiedy był zakonspirowany. Oczywiście byli kapusie wśród nas. Jak doszło do SB, że tam się zbiera jakiś zjazd podziemny NZS-u, to bywały takie sytuacje, że przed wyjazdem na dworcu czekali na chłopaków i zwijali ich.
Pierwszy happening, jaki zrobiliśmy w Lublinie w marcu 1989 roku, to była „Wojna Guzików z Pętelkami”. Mieliśmy skromne fundusze przekazywane przez ludzi z Warszawy. Dostaliśmy kilkanaście czy kilkadziesiąt dolarów. Kupiliśmy za to w garnizonowym sklepie wojskowym takie śmieszne, pomarańczowe bereciki. Zorganizowaliśmy dziecinny sprzęt militarny, taki zabawkowy. Wtedy z jednej strony była „Solidarność”, z drugiej strony władza i my zorganizowaliśmy taką alegorię tego w postaci dziecięcej wojny na placu Litewskim. To był happening słabo rozpropagowany, więc dużo ludzi nie przyszło.
Następny zrobiliśmy na pierwszy dzień wiosny. To było 16 marca pod nazwą „Idzie Postęp”. Sadziliśmy wtedy cebulę w Ogrodzie Saskim pod hasłem „Smalec i Cebula to nasza Kultura”. Takie wymyślaliśmy cuda.
Największy happening, jaki pamiętam, zorganizowaliśmy 1 maja. Porozwieszaliśmy na mieście trochę plakatów, zrobiliśmy ulotki. Przyszło jakieś parę tysięcy ludzi. Zaczęliśmy na placu Litewskim. To był taki pochód nazwany „Wiążemy nić porozumienia”. Wznosiliśmy hasła typu „Młodzież z Partią”. Przeszliśmy pod Komitet, obecnie rektorat Uniwersytetu Medycznego przy Ogrodzie Saskim. Nawet tam nie podchodziliśmy, tylko staliśmy z drugiej strony ulicy, tu, gdzie teraz jest plac przy Centrum Spotkania Kultur. Wtedy tam straszył taki niedobudowany szkieletor. Po drodze śpiewaliśmy. Mieliśmy skopiowane stare socrealistyczne piosenki, żeby było śmiesznie. Ci urzędnicy z Komitetu się bali, że my zechcemy tam wejść i okupację zrobić. W ogóle nie rozumieli tego, czym była Pomarańczowa Alternatywa. Zamknęli się w budynku, a kiedy jakiś przestraszony dziennikarz reżimowy ze „Sztandaru Ludu” chciał wejść do środka, to go ze strachu nie wpuścili. Bali się, że jak otworzą drzwi, to im tam tłum wpadnie.
1 czerwca 1989 roku zrobiliśmy na placu Litewskim prześmiewczy wiec związany z wyborami. To się nazywało „Meeting wyborczy Gargamela”. Przebraliśmy się za postaci z dziecięcych bajek i się przekomarzaliśmy. Gargamel czy Kubuś Puchatek mieli śmieszne przemowy wyborcze. Koziołek Matołek rozdawał ludziom kapustę, której kupiliśmy kilka główek. Oczywiście, to była taka alegoria głupoty, bo „kapusta to głowa pusta”. Chodziło o to, żeby obśmiać tę całą sytuację związaną z wyborami. Wszystko skończyło się rzucaniem w siebie pociętej kapusty.
Dzień przed wyborami, 3 czerwca, była cisza wyborcza, ale zrobiliśmy takie wydarzenie niepolityczne. Zorganizowaliśmy happening z małą grupą. Dzisiaj to by się nazywało performance czy flash mob. Happeningi były planowane i rozpowszechnianie. Natomiast ta akcja była zupełnie niezaplanowana i obliczona na zaskoczenie ludzi. Na placu Litewskim rozłożyliśmy kocyki. Panowie przyszli w garniturach, dziewczyny w odświętnych sukienkach. Przynieśliśmy białe obrusy, kosze z jedzeniem, termosiki i jedliśmy po prostu śniadanie na płycie placu Litewskiego. Ludzie byli zaskoczeni, zebrali się, nie wiedzieli, o co chodzi. Wszyscy w amoku politycznym, a tu nagle jakaś grupa w garniturach siada sobie na kocyku, biały obrus, rzodkieweczki, śniadanko, chlebek, termosiki, filiżanki. Różnie ludzie reagowali, ktoś nawet nam proponował kupno narkotyków.
Jeszcze przed wyborami w 1989 roku zmontowaliśmy strajk na UMCS-owskiej polonistyce. Słyszało się z jakichś szeptanek albo z reżimowych mediów, że są rozruchy studenckie. Trwała wtedy walka o rejestrację NZS-u, więc zorganizowaliśmy strajk na Humaniku [potoczna nazwa budynku Wydziału Humanistycznego UMCS – przyp. red.]. W organizacji pomógł nam człowiek, który był współzałożycielem pierwszego NZS-u na UMCS, pan Jacek Janas. Miałem z nim wcześniej zajęcia z logiki. Zaprosiliśmy go i był jedynym pracownikiem naukowym UMCS-u, który był z nami na strajku. Miał swój pokoik i spał tam sobie przez trzy noce. Na strajku była sekcja rozrywkowa, która organizowała wydarzenia, koncerty, zapraszała gości. Ja byłem odpowiedzialny za sekcję porządkową. Po odebraniu budynku pan dziekan Jan Gurba powiedział, że nigdy nie widział tak porządnie zorganizowanego strajku. Dzięki radom pana Janasa tylko pokoje dydaktyczne były do naszego użytku. Odsunęliśmy ławki i tam spaliśmy. Natomiast pokoje pracowników naukowych zostały zapieczętowane. Mieliśmy sekcję aprowizacyjną, czyli najładniejsze dziewczyny szły do akademików, przynosiły puszki, konserwy, dżemy. Kiedy ludzie dowiedzieli się o strajku, to ciągle podjeżdżały syrenki czy nyski. Piekarnia przywiozła chleb, jakiś wędliniarz dał nam wędliny. Mieliśmy naprawdę silne wsparcie z Lublina. Zakończyliśmy ten strajk parę dni przed wyborami.
Na przełomie 1988 i 1989 roku uruchomiliśmy na holu Humanika punkt kolportażowy drugoobiegowej literatury. Mój kolega był jedną z odnóg kolporterskich bibuły. Jeździliśmy co tydzień do Warszawy z dwoma plecakami na stelażu i przywoziliśmy książki, które sprzedawaliśmy na Humaniku. Tam były jakieś dzieła Odojewskiego, „Zeszyty Literackie”, „Kultura” paryska. Działo się to półlegalnie przy akceptacji władz uczelnianych. Nikt nas o to nie pytał, nie rozliczał. Przynosiliśmy plecaczek, rozstawialiśmy się na ławce i sprzedawaliśmy po kosztach, byle nam się na pociąg zebrało. To też kawałek takiej wolnościowej działalności, której doświadczyliśmy.

Opracowanie na podstawie materiałów projektu „W rytmie wolności…”, organizowanego przez Akademickie Centrum Kultury UMCS „Chatka Żaka”: Damian Gocół

Skrót artykułu: 

Wojciech Naja (ur. 1967) wspomina, jak z perspektywy lubelskich studentów wyglądał przełomowy okres lat 80. XX wieku. Opowiada o dorastaniu pod Włodawą, lubelskich teatrach alternatywnych, Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, Pomarańczowej Alternatywie, lubelskich strajkach i barwnych happeningach.

Fot. „Kurier Lubelski”: Wojciech Naja, Lublin, 1 maja 1989

Dział: 

Dodaj komentarz!