Suczka, czyli noc w leśniczówce

Suczka zgubiła się w Zwierzyńcu. Potem biegła za grupą turystów jakieś 18 kilometrów. Suczka, czyli Zuzia - rasa mieszana, trochę przypomina jamnika. Śliczna, zadbana i ułożona. Tułów ciemny, rudawe łapki i łepek. - Biegła za nami tyle kilometrów. Nie miałam wyjścia, przygarnęłam ją - mówi Mysza siedząca za kierownicą swojego auta, kiedy wracamy listopadem 2011 z Leśniczówki. Zuzia na tylnym siedzeniu.

Minęły dwa lata od chwili, kiedy Zuzia biegła te kilometry. Dwa lata temu Mysza zabrała suczkę, później puściła do lubelskich mediów ogłoszenie o zaginionej psinie. Na początku - zero odzewu. Potem mówiła już młoda nauczycielka - To moja Zuzia.

Zuzię, co tyle biegła, Mysza straciła. Kiedy lekarz powiedział - "Zalecam spacery" - zaczęła szukać nowej. Może takiej, żeby miała ciemny tułów i łapki w odcieniach rudości. Albo chociaż rudawy łebek. Miała przypominać jamnika. Nie, nie jamnika, miała przypominać Zuzię, choćby z oczu czy uszu. Mysza szukała po schroniskach. Śledziła w internecie i znalazła zdjęcie, z którego spoglądała psina podobna do Zuzi. Wybrała zamieszczony na stronie numer. Telefon nie odpowiadał, zaczęła pisać maila. Nie zdążyła dokończyć, kiedy zadzwonił telefon. Numer nieznany. - Słucham? - odebrała. Odezwała się młoda kobieta: - Czy pani mnie pamięta? - pytała. - Jestem właścicielką Zuzi. Pamiętała. Nie mogła nie pamiętać. - Pozmieniało się trochę i musiałam wrócić w rodzinne strony, do Grudziądza. Wie pani, nie mam warunków, żeby zabrać ze sobą Zuzię. Pomyślałam: "czy pani by jej nie chciała?" Nauczycielka rozwiodła się z mężem, dlatego wracała. Zuzię chciała zostawić.

Mysza maila nie skończyła. Teraz Zuzia siedzi na tylnym siedzeniu. Nawet nie szczeka.


Leśniczówka

Zuzia siedzi spokojnie i nie szczeka, bo wcześniej biegała wokół Leśniczówki. Leśniczówka koło Górecka Kościelnego na Roztoczu, budynek prawdopodobnie z lat 30. Pomieszczenie duże, dwuizbowe. Brak prądu czy centralnego albo toalet i łazienek w pokoju. Brak, bo tak lepiej. Za to wewnątrz, w pierwszej izbie, piec kaflowy z kuchnią na węgiel czy drzewo, niezliczona ilość kubków i talerzy, garnków i garneczków. W pokoju drugi piec. Też kaflowy. No i bale drewniane, kilkanaście leżanek, nawet łóżka piętrowe. Obok budynku studzienka, drewniana altana, stodoła, wygódka malowana na biało. Łazienki w pomieszczeniach nie było, ale jest ta na zewnątrz, w dodatku podzielona na damską i męską.

Mimo, że tyle tu kubków i naczyń, na co dzień zwykle nikogo tu nie ma. Tylko pan Miecio, który mieszka w drugiej części budynku. Pan Miecio, syn Leśniczyny. Kiedyś mieszkał z matką. Teraz sam. Jest sam więc pilnuje dobytku. I swojego i tego za ścianą, po sąsiedzku. Pewnie zwykle wstaje o świcie, latem ze słońcem, pije poranną kawę zalaną wrzątkiem z pieca kuchennego, potem obchodzi Leśniczówkę (jesienią jeszcze podmiata liście), je obiad i dalej chodzi wokół Leśniczówki. Może sprawdza czy jest drewno. Bo o drewno dba, musi być. Pali w piecu. Zwykle w swojej izbie, a w tej po sąsiedzku wtedy jak mają się zjechać.

Za schroniskiem jest ścieżka. Prowadzi nad Szum. Szum to rzeka, prawy dopływ Tanwi z początkiem w Roztoczańskim Parku Narodowym w uroczysku Międzyrzeki. Nad Szumem leży m.in. Górecko Stare i Sigla, Górecko Kościelne. No i Leśniczówka. Zanim Szum, najpierw "brama" z napisem: "Gajówka Dąbrowa". Tak, Leśniczówka nazywa się "Gajówką Dąbrową".

- Tak tu jest napisane? - pyta z lekkim zaskoczeniem Mały. - To coś świeżego, chyba z tego roku. Po piśmie widzę, że to dzieło Murzyna - dodaje, by po chwili pokazać na Szum i mostek. Bo też nowy, tak jak napis "Gajówka Dąbrowa". - W tym roku wiosną była duża woda, to trochę podmyło - tłumaczy i dalej mówi o Szumie: - Nawet jak człowiek się w lesie zgubił, to idąc wzdłuż Szumu, zawsze do Leśniczówki trafił. Woda czyściutka, choć trochę brązowa, bo występują tu różne żelaziska - wyjaśnia. Pamięta jak kiedyś kompas zgłupiał zmylony złożami rud. Tak było nad rzeką Zieloną. Niedaleko, choć i nad Szumem tak zdarzyć się mogło.

Tak mówił Mały, czyli Jerzy Liśkiewicz z Krasnegostawu. Murzyn, o którym wspomniał, to Krzysztof Miazek, mąż Małej - Haliny Miazek. Mieszkają niedaleko Leśniczówki. Ojciec Łukasza Miazka. Tego samego, który jeszcze niedawno zapraszał na XXV Epidemię Piosenki Turystycznej Bakcynalia 2011.

Do Leśniczówki przyjeżdżają od 1982: Murzyn i Mała, małżeństwo: Basia z Tadziem, Mały ze swoją, Mysza, Marabutowie, Latosy i inni. - Tadziu, ile nas tu jest stałych bywalców? - pyta Mały. Tadzio, czyli Tadeusz Nieoczym. Wysoki i szczupły. Tadzio z Basią z Lublina. Na to Tadzio: - Jak to, tutaj? - Tak. Nie sposób nas policzyć - mówi Jerzy Liśkiewicz. - Z czterdziestu klubowiczów by się zebrało. Zdarzało się, że na tutejszych weselach było nawet po 60 a nawet 100 osób. Latem namioty się rozstawia. - Czekaj czekaj… Tu w porywach po trzydzieści osób spało w samej Leśniczówce - wtrąca Tadzio. Oprócz izby, zaraz za kuchnią, tej z leżankami, piętrowymi łóżkami i piecem, jest strych z materacami i kominkiem, gdzie może spać kilkanaście osób ekstra.

Kiedy Mały z Tadziem rozmawiają przy wejściu do budynku, w środku jest już Murzyn, który chwilę wcześniej przywiózł pudło i powiedział - Masz, Młoda! W środku księgi i kroniki, z pożółkniętymi stronami, rysunkami, notatkami.


Z księgi pamiątkowej: historia Mimochodka

Najpierw nagłówek: Historia Mimochodka. Potem:
Uczelniany Klub Turystyczny "Mimochodek" przy RU ZSP UMCS został utworzony w dniu 21.XI.1969 roku w ramach Komisji Turystyki i Sportu RU ZSP UMCS w Lublinie. Początki były trudne, brak było członków z uprawnieniami turystycznymi, klub w oparciu o nielicznych, ale oddanych studenckiej turystyce ludzi musiał sam wypracować własne formy działania, zdobywać sympatyków i działaczy, borykał się z wieloma trudnościami, a także spotykał się z niechęcią niektórych organizacji. Wkrótce jednak "Obuwik", bo taka była pierwsza nazwa klubu, udanymi imprezami turystycznymi zdobył sobie sympatyków, częściowo zneutralizował niechęć oraz zyskał poparcie władz ZSP.

Minęło trochę czasu od kiedy UKT "Mimochodek" mógł już poszczycić się osiągnięciami i imprezami. Były "Mikołajki", "Tradycyjny Dzień Kobiet", "Powitanie wiosny" czy "Turystyczne Andrzejki".

Dalej w kronice:

Klub nasz jest też już od dwóch lat organizatorem "Rajdu UMCS po Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim". Rajd ten zainaugurowali działacze "Mimochodka". Jest on kontynuacją Rajdów Chemików i Elektryków. Drugą sztandarową imprezą organizowaną przez klub nocny jest "Rajd Księżycowy". Oprócz imprez czysto turystycznych, "Mimochodek" zajmuje się także propagandą turystyki oraz spełnia w pewnym stopniu funkcję szkoleniową. Organizujemy wystawy, takie jak: wystawa znaczka rajdowego plakatu turystycznego, czy wystawa fotograficzna tematycznie związaną z działalnością naszego klubu.

Mały pamięta, że zbierał znaczki rajdowe.


Czwórka

Mała wspomina, że do czwórki zaczęła przychodzić w latach 70., jeśli dobrze pamięta od 1977. - A ty Basiu? - pyta Halina Miazek. Basia: - Rok czy dwa wcześniej. Mała chodziła do czwórki, bo pod tym numerem sali Akademickiego Centrum Kultury UMCS Chatka Żaka miał siedzibę Mimochodek. Mysza trafiła tu zaraz po tym, jak rozpoczęła studia. Mysza, czyli Elżbieta Stanek. Polonistka z Lublina. Miała nawet zadanie w klubie - malowanie plakatów na rajdy. Ręcznie, nie było drukowanych afiszy. Plakatówkami, bo i flamastrów nie miała. Też pamięta spotkania w czwórce na piętrze. Gitarę i śpiew. Mała: - Były w czwartki. Podczas spotkań planowanie imprez, każda miała mieć swojego kierownika, każdy dostawał zadanie, oceniało się poprzednie…

Tak było.


Z księgi pamiątkowej: księżycową nocą i ze wschodzącym słońcem

Basi i Małej jeszcze z Mimochodkiem nie było, kiedy miał odbyć się Rajd Mikołajki 70. Ale jest zapis w księdze, tej którą przyniósł Murzyn. W księdze jest napisane, że rajd był w dniach 5-6 grudnia 1970 na trasie Kijany, Zawieprzyce, Bystrzyca. I to, że miał na celu propagowanie turystykę i krajoznawstwo wśród studentów.

Dalej jest regulamin. Regulamin IV Rajdu Księżycowego (6 V 1972) z informacją o tym, że organizatorem Rajdu jest UKT ZSP UMCS, że odbędzie się piękną, księżycową nocą z 20. na 21 maja 1972 i że organizatorzy, spodziewając się dużej ilości uczestników, utworzyli dwie trasy. Pierwsza: Góra Puławska - Adamówka - Sedłowiec - Nasiłów - Janów n/Wisłą, druga: Góra Puławska - Nowa Góra - Trzecianka-Obłasy Dworskie - Janowiec n/Wisłą. Jest też o wpisowym, które trzeba wpłacać do Chatki Żaka. No i to, że za wpisowe uczestnicy otrzymują: znaczek rajdowy, punkty na OTP, nagrody dla zwycięzców konkursów, miłą panią, pana do towarzystwa na trasie, pełnię księżyca, kąpiel podczas przeprawy przez Wisłę. Pod informacją jest też podpis: kierownictwo Rajdu.

Rok później Mimochodek wymyślił święto pieczonego ziemniaka. 21 października, niedzielnym rankiem, w promieniach wschodzącego słońca, przy akompaniamencie szczękających zębów uczestnicy rajdu stali w przedziale II klasy pociągu relacji Lublin-Przeworsk. Wysiedli w Krężnicy Jarej. Najpierw szli przez las. Potem była rzeka, Krężniczanka, bez kładki i mostu. Mieli już mokro w butach, kiedy dalej maszerowali przez bagienka, by potem w kniei leśnej zaliczyć gwóźdź programu, wcześniej głośno reklamowany mecz w rugby.

Potem była już tylko relacja:

Dzień dobry państwu! - z leśnego stadionu witał sprawozdawca. - Oto pierwsze spotkanie dwóch dzikich drużyn w meczu rugby. Początek pasjonujący. Co za walka! Piłka przechodzi z ręki do ręki. Bardzo często jej nie widać. "Im strzelać nie kazano", a tu same bramki (jak z rogu obfitości). Zawodnicy padają, spodnie pękają, a grać trzeba do końca. Wszystkie chwyty dozwolone. O wspaniałej, sportowej (nie zawsze) świadczyć może jej dwucyfrowy wynik." - mówił dalej, by później pożegnać się do następnego rajdowego meczu.

Wracali zmęczeni. No i szczęśliwi, mimo że musieli pokonać kolejną rzekę, tym razem Bystrzycę, większą, szerszą i głębszą. Krężniczanka była mniejsza, węższa i dużo płytsza. Ale iść było po co, bo czekało na nich ognisko z kiełbaskami nadzianymi na kije i ziemniaczkami. Jak zaczęło padać, zwinęli majdan, potem ruszyli do Zemborzyc i dalej do Majdanu Wrotkowskiego, stąd do domów autobusem linii nr 2.

"Księżycowy" i na "święto ziemniaka", to tylko dwa z wielu rajdów. Był na przykład ten "śródsesyjny", kiedy mówiąc: "Spotykamy się o godz. 4.30 na dworcu PKP", potencjalnych jeszcze uczestników żegnał kierownik. Rajd z tabliczką "uwaga na wściekłe lisy", zakazem palenia, jakimiś piętnastoma tysiącami oddechów kryształowym powietrzem, zapachem skarpet już w miłej szkółce rolniczej w Krasnobrodzie.

Przy innym rajdzie z księgi jest i o Myszy, jeszcze Eli Dzierzkowskiej: BEBA 74, 25-26 luty:

Jeszcze śnieg gdzieniegdzie na polach, a już nasze turystyczne nosy węszą bliską wiosnę. Już nam duszno w domach. Początkowo nazwa BEBA-74 jako że lubimy tradycję. W zeszłym roku bowiem kierowniczką naszego mini rajdziku była nasza koleżanka Bożena Skuła, zwana Bebą. Ale, jako że lubimy nowości - już na trasie uczestnicy zmienili nazwę imprezy: "Mizerna Mysz 74". Tegorocznemu rajdowi kierownikują bowiem Jerzy Kuna vel Mizerny (chłop jak dąb) i Ela Dzierzkowska vel Mysza (chyba by się zmieściła w mysiej norce). Po kilku kilometrach żołądki przypomniały o swoim istnieniu. Przystanek w lasku i rzucenie się na zapasy. Potem Mizerny uderzył w struny gitary. Po chwili znów na trasie. Byli zmęczeni, kiedy dotarli do Gościeradowa, celu naszego rajdu. Przywitał nas tu kierownik szkoły, który przygarnął nas pod swój dach. Wieczorem ognisko, kiełbaska i ogniskowe konkursy. Śmiech. Np. konkurs jak to zawodnicy próbowali uderzeniami kija przebić balonik przywiązany na nitce poniżej pleców przeciwka.

Polana

- Na Roztocze jeździliśmy na obozy, rajdy, wycieczki… - wylicza pan Tadeusz. Na rajdach się poznawali, potem żenili np. Tadzio z Basią, innym razem Murzyn z Małą. Tadeusz: - Przyszedł pomysł na bazę klubową Mimochodka. Najpierw na polanie. Wspomina to miejsce: - Szczęścia nie miała. Paliła się i Krzysiek wypatrzył Leśniczówkę. A że miał ojca leśnika, było łatwiej. Potem już zaczęli z Piotrkiem Leśniczówkę wyposażać.

Piotr, ten od Myszy. Piotra Mysza poznała w 1974 na rajdzie, inaczej być nie mogło. Mysza pamięta, że wtedy musiała wybrać: jechać z SKPB w Bieszczady czy z Mimochodkiem na Pogórze. SKPB to Studenckie Koło Przewodników Bieszczadzkich. Pamięta i to, że Piotr znał się z Krzyśkiem Miazkiem i Tadziem Nieoczym. Stali na dworcu. - Jedź! Z Mimochodkiem nie pojedziesz? - usłyszała. Wsiadła w pociąg na Pogórze. - Kto to jest? - pytała, patrząc na Piotra. - Kogo przywlekliście? - Kolega ze szkoły - mówił Krzysiek. Znali się jeszcze z technikum budowlanego. Potem kiedy Krzysiek z Tadziem poszli na wychowanie techniczne na UMCS, Piotr wybrał na budownictwo. - Kolega ze szkoły - powtarzał Krzysiek.

Mysza wyszła za Piotra. Miał rację. Historię uzupełnia Mysza. Bo wcześniej, według Myszy, miało być tak: Jak jeździli na polanę, musieli po mleko chodzić, bo zaczęły rodzić się dzieci. Myszy i Piotra - Michał, potem Dorotka. Małej i Murzynowi Agata, później Łukasz. Krowy pasła Leśniczyna.

Skrzydło Leśniczówki jest niezamieszkane. Piotr z Krzyśkiem dowiedzieli się, że aby przejąć skrzydło schroniska, trzeba założyć Koło Ligi Ochrony Przyrody. Najpierw dostali Leśniczówkę w dzierżawie na trzy lata. Z początku jeździły tam cztery rodziny. Potem zaczęli inni.

Podobnie jak Mysza mówi i Mała: - Chodziła kobita - mówi o Leśniczynie. - Mówiliśmy jej, że dzieci już mamy, a co za tym idzie inne potrzeby niż studenci. Na to Leśniczyna miała powiedzieć: - U mnie ta druga połowa wolna. - Mieszkała w drugiej części z synem - Mała uzupełnia to, co mówiła Mysza. I dalej powtarza, że trzeba było Ligę założyć.

Mysza powtarza to, co mówił pan Tadeusz: - Piotr z Krzyśkiem Leśniczówkę urządzili. Piotr zabudował kuchnię. Jak weszli, były gołe ściany. Teraz - bale drewniane, leżanki, lampy, świeczki… Piotr pracował na budowie, zwoził materiały, np. trwałe blaty do kuchni. Zrobili prycze, łóżka piętrowe, wyremontowali schody. Potem strych, razem z kominkiem. No i piecyk do pieczenia ciast. Mysza też miała swoje zasługi: kociołek z wodą do mycia rąk. Na niego ma patent. Zanim się pojawił, najpierw mówiła do męża: - Trzeba zorganizować taki kociołek z wodą jak był w domu rodzinnym - radziła, bo wychowała się w lubelskiej kamienicy z trzonami kuchennymi i kociołkiem, o którym lubi mówić: Jak się grzało pod kuchnią, to razem z wodą. - Trzeba taki kociołek zbudować - powtarzała do męża. - Naleje się wody… - tłumaczyła, bo tak było w jej domu rodzinnym. Na to mąż: - Zrobimy z kranikiem. Można zlutować i zespawać. Potem już tylko mierzył i spawał.

Mieli samochód, jako jedni z pierwszych. Nie mieli wyjścia. Syrenka była to i całe zaopatrzenie zwozili. Nawet drewno.


Fajerwerki

Dzierżawę najpierw dostali na trzy lata. Kiedy te minęły, dostali na następne trzy. Potem kolejne. Kiedy walił się dach, zainwestowali. A że za remont zapłacili, dostali Leśniczówkę w dzierżawie na kolejnych 10 lat.

Na początku bywało inaczej. Bez tylu samochodów i telefonów. Kiedyś jak Mysza sama w głuszy siedziała, pisała na kartce czego brakuje. Jak mąż odwiedzał ją niedzielą, zabierał spis i przywoził wszystko za tydzień. Teraz mają telefony. Nawet zasięg jest w lesie. Każdy ma też samochód. Teraz rozmawiają, jadąc do Lesniczówki. Na przykład tak: - Jedziesz? - Jadę? - Ja na miejscu: kup zapałki, może flaszkę.

Tylko mleko było od zawsze, a raczej od Leśniczyny. Były też jagody i jeżyny. Nie było jeszcze butli gazowej jak Mysza gotowała jeżyny na prymusie benzynowym. Dzieci biegały do lasu. Teraz ich dzieci już mają własne dzieci, a oni wnuki. Ale dalej jeżdżą do Leśniczówki wiosną i latem, jesienią i zimą. Na grzyby i jeżyny. Ale nie tylko.

Było tak, że Basia na śniegu robiła orła ubrana w biustonosz. Albo inaczej, ale też zimą, robili sylwestra. Jedni już przyjechali, inni mieli dojechać. Któraś z kobiet robiła jeszcze sałatkę, inna kanapki, a Tadzio co jakiś czas wychodził na dwór i odpalał petardy. Jedną po drugiej. - Widzieliście?! - pytał. Kobiety kręciły głowami. Przecież kanapki robiły, sałatkę… - No i co, tym razem słyszeliście? - mówił dalej. - Nie, niestety. Dojechała Mała z koleżanką. - Słuchajcie, mam mocniejszą petardę. Na cześć dziewczyn, które przyjechały - ucieszył się pan Tadeusz: - Pójdę i odpalę, żebyście już słyszeli. Zostali, rozmawiali, witali się. Było głośno. Potem jeszcze głośniej. Bummm… - Słyszeliście? - przekornie dopytywał Tadzio. - Słyszeliśmy. Nie mogli nie słyszeć, skoro okno wysadziło. Potem Murzyn z Tadziem do szklarza musieli w Nowy Rok jeździć.


Z kroniki pamiątkowej: Bakcynalia

Dużo dalej za BEBĽ w kronice zaproszenie dla Krzysztofa Miazka z osobą towarzyszącą na XX Epidemię Piosenki Turystycznej Bakcynalia 1991.

- Kobieto, powiedziałbym ci jak było na Bakcynaliach 20 lat temu - mówi Murzyn. - Jak ludzie siedzieli na korytarzu pod czwórką, czyli obecnym 26, zaraz za Orkiestrą św. Mikołaja, dzisiejszym 24. Była kolejka, zapisy. Bakcynalia trwały 3 dni. To było święto. Sala widowiskowa Chatki Żaka mieściła nawet 500 osób. Byli wszędzie. Na scenie, na schodkach… - ożywia się, wspominając tamte Bakcynalia, by potem powiedzieć, że wszystko padło. Padły rajdy, wyprawy i Bakcynalia. A to była impreza! Miała korzenie. Mała: - Najpierw w Medyku. Murzyn tylko przytakuje: - Tak, Akademia Medyczna. Mimochodek podłączył się później.

Murzyn mówi, że Bakcynalia padły. Może tak mówi, bo zmienił się klimat i czasy. Nie ma już zapisów, ale Bakcynalia dalej są w Chatce Żaka. Ostatnie, już XXV, jakiś tydzień temu (pierwszy weekend listopada 2011). Była pełna sala, nawet Murzyn z Małą i inni z Leśniczówki. (Wtedy poznałam Jerzego Liśkiewicza i dzięki niemu jestem teraz w Leśniczówce. Co więcej, dowiaduję się, że Jerzy Liśkiewicz urodził się jak ja 13 grudnia i także w piątek, może w innym roku, ale w piątek, a piątków 13 grudnia niewiele było w całym ostatnim stuleciu.)

Na XXV Bakcynalia zapraszał syn Murzyna i Małej - Łukasz Miazek. Wtedy mówił, na przykład tak, dla internetowej telewizji itvl.pl:

"Epidemia Piosenki Turystycznej, nazwa wzięła się stąd, że przygotowywali ją studenci Akademii Medycznej, no więc tak po swojemu ją nazwali "epidemia" i "bakcynalia". Jest to festiwal piosenki turystycznej, przyjeżdżają tutaj wybitni wykonawcy tego nurtu, no i przez dwa dni będziemy mieli w Lublinie takie święto piosenki turystycznej i poezji śpiewanej, troszeczkę piosenki żeglarskiej, także wszyscy miłośnicy piosenki turystycznej nie mogą ominąć tego wydarzenia. Samą piosenkę turystyczną trudno jest zdefiniować, wiele osób próbowało to robić, ale nikomu jeszcze to nie wyszło. Generalnie można powiedzieć, że jest to taka piosenka, taka muzyka, którą wykonują turyści, którzy po prostu chodzą po górach, towarzyszy im muzyka czy śpiew…"

- Jak byłaś w piątek, to koncert zaczynali Wątli Kołodzieje - mówi Murzyn. - Józek Kołodziejczyk ma się tak do Mimochodka, że człowiek, który grał w jego zespole, należał do klubu. Nazywał się Jurek Kuna, już świętej pamięci.

Dalej już mówi Mysza, bo Kunę dobrze pamięta z rajdów: - Na Kunę mówili Mizerny. Przy tuszy był. Razem z Mizernym na rajdach uczyła się muzyki. Mysza miała śpiewać, Kuna grał. Pamięta jak na obozie w Jasieniu uczył się chwytów. Ale pamięta i to, że miał chore serce, dlatego nosili mu plecak.

- Inny z Wątłych przypomina Cugowskiego - dalej rozmawiam z Murzynem i wtrącam bezmyślnie, bo na koncercie na XXV Bakcynaliach byłam, ale na Wątłych Kołodziejach się nie znam, choć zdążyłam przeczytać tyle, że Wątli Kołodzieje to laureaci Bakcynaliów z 1976. - Cugowskiego - mówię, bo nie bardzo wiem, co więcej powiedzieć.

- Jureczek - uzupełnia Murzyn, by dalej mówić swoje. - Jak Józek Kołodziejczyk do nas na Roztocze przyjechał, zaczęliśmy grać jego piosenki. Potem stwierdził, że lepiej gramy i śpiewamy niż jego zespół.

Mała: - A kiedyś to śpiewaliśmy jeszcze z podań. Murzyn: - Nie z kaset czy płyt. Bo jak się spotkały przy ognisku chociaż dwie grupy z różnych krańców Polski, to jedni grali w takim tempie, drudzy w innym. Śpiewało się ze śpiewników. Mała: - Potem były kasety. Murzyn: - Dalej płyty. Mała: I jednako śpiewaliśmy. Murzyn: - Teraz jak się spotykają ludzie ze Szczecina czy Lublina z tymi na przykład z Poznania, siadamy i równo gramy.


Wiatr po lesie

Murzyn siedzi w fotelu bujanym przy piecu, Basia robi kolejną herbatę. Może podaje kanapkę. Bo Basia dba o wszystkich. Taka opiekunka ogniska domowego Leśniczówki.

- Masz tu koc i drugi śpiwór - jeszcze dobrze nie weszłam, a już mówiła do mnie. O wszystkich dba. Choć ma problem z ręką, to nie ustępuje i robi wszystkim i te kanapki i tę herbatę. - Tam jest moja torebka, bo nie pamiętam jak ćwiczenia idą po kolei - następnego dnia mówić będzie do męża. Mąż poda torebkę, a Basia będzie ćwiczyć. Wcześniej i przy śniadaniu pomoże, przy kanapkach i herbacie, nawet tej zielonej zamiast kawy dla Małego.

Teraz jest wieczór, zalewa herbatę. Murzyn w bujanym, a Mały przy gitarze. Zaczyna brzdąkać na gitarze. Najpierw Majstra Biedę. Najgłośniej śpiewa Mała z Murzynem. Potem zaczyna Mały:

Przy piwie w karczmie w Limanowej, Zapatrzeni w siwe mgły jesienne…
Śpiewają one: A po lesie wiatr, a po polu wiatr…

Oni, Murzyn, Mały, Tadzio powtarzają, że po lesie wiatr, że po polu wiatr.Dalej jeszcze tak, już razem, i oni, i one: Kiedy niebo do morza przytula się z płaczem
Licho sosny garbate do reszty wykrzywia
Brzegiem morza wędrują bezdomni tułacze
I nikt nie wie skąd idą, jak wiatr ich przywiał.
Do tawerny "Pod Pijaną Zgrają"
Do tańczących rozhukanych ścian
I do dziewczyn, które serca
Za złamany grosz oddają
Nie pytając czyś ty kiep czy drań…

Mały na chwilę odkłada gitarę, bo chce wyjąć zeszyt. Zeszyt ma pożółknięte karki, bo liczy już kilkadziesiąt lat, ma też teksty i chwyty. Murzyn: - Jest kilkaset piosenek, możemy śpiewać całą noc. Śpiewają. Robi się coraz później. Rudzik, pies Małej i Murzyna, już szczeka pod drzwiami.

- Mała, to co, chcesz iść do domu? - pyta Murzyn. Ktoś się odzywa: - Gasić kuchnię? Basia: - Nie, a kto twarz umyje, zęby. Basia przecież o wszystko musi zadbać. Tadzio: - A kolacja? Przed chwilą stół był zastawiony. Obok malinówki czy czystej, kanapki. Basia: - Tadzio, to nawet jak wraca z wesela czy innej suto zastawionej imprezy wchodzi do domu i jest głody. A Mała z Murzynem już się żegnają: - Jutro rano przyjdziemy. Na grabienie.

Basia z Tadziem zaraz się położą do łóżka. Najpierw ona umyje jeszcze twarz i zęby. Potem już zostanie tylko lampka, Mały ze swoją kobietą i gitara.

Opadły mgły i miasto ze snu się budzi…
A ziemia toczy, toczy swój garb uroczy
Toczy, toczy się los!
(…)
Bo nowy dzień wstaje,
Bo nowy dzień wstaje,
Nowy dzień!

Ciasto z jabłkami

Pani Barbara wstała najwcześniej. Pewnie już umyła twarz i zęby, bo już wstawiła czajnik. Zaraz będzie ćwiczyć, wtedy Tadzio poda jej torebkę, gdzie trzyma instrukcję. Murzyn obiecał, że przyjdzie. Pojawia się z Małą. Razem niosą ciasto z jabłkami, jeszcze ciepłe.

Murzyn najpierw zarządza grabienie. Potem noszenie pniaków znad Szumu. Dalej już lżej i przyjemniej. Mężczyźni palą ognisko, kobiety biegną do kuchni. Po tym jak już kolejno zajęły palniki na kuchence gazowej i na piecu, zaczynają rozmawiać. Robi się coraz głośniej. Któraś mówi, że przywiozła trochę kapusty. Inna, że kaszę. Basia ma karczek. Będą dania. Na przykład karczek z kapustą i kaszą.

Jest coraz gwarniej. - Agatka, policz ile nas jest? - mówi Mała do córki. Już dorosłej, właściwie Agaty, dziś jest w Leśniczówce z synem, a wnukiem Małej i Murzyna . - … siedem, dziewięć, dziesięć i jeszcze ciocia… Dwanaście! Dwanaście kucharek wynosi półmiski. Do ogniska już wcześniej Murzyn wrzucił ziemniaki. Wszyscy razem, przy ognisku, z ziemniaki z masełkiem albo kapustą. Za nami budynek Leśniczówki. I tylko leśniczy się zmieniają, bo oni cały czas tu są: przy ognisku czy w izbach. Razem z drzewami dorastali i wydorośleli. Wypuszczali nowe gałęzie, bo teraz z dziećmi, a nawet wnukami tu zjeżdżają. Czasem tylko ktoś z leśnictwa się oburzy, że za dużo samochodów zjeżdża. Dziś stoją trzy. Ale bywa, że może być ich nawet piętnaście.

- Kiedyś to było tak - uśmiecha się Mały - najbliższa stacja - Krasnobród. Wsiadało się o 4:30 w Lublinie, dojeżdżało koło 7 i jakąś godzinkę, może półtorej na piechotę się szło do Leśniczówki.

Było jeszcze inaczej - nie do Krasnobrodu, a najpierw do Biłgoraja i potem z przesiadką na Józefów. Autobus stawał przy szosie, tuż przy lesie.

Teraz są samochody. Nawet z miejscem dla Zuzi. Zjemy jeszcze ziemniaki i razem z suczką odjedziemy. Nawet szczekać nie będzie.


Ps. Epidemia Piosenki Turystycznej BAKCYNALIA
była niegdyś jedną z najpopularniejszych w Polsce imprez kulturalnych promujących piosenkę turystyczną. Występowały tu wszystkie najpopularniejsze zespoły wykonujące piosenkę turystyczną w końcu latach 70., 80. i początku lat 90. Jednakże Bakcynalia nie przetrwały przełomu polityczno - gospodarczego na początku lat 90., w związku z czym przestały się odbywać.

Festiwal został reaktywowany w 2007 r. po kilkunastu latach przerwy. Lubelski Festiwal Piosenki Studenckiej i Turystycznej BAKCYNALIA odbywa się w nowej formule w ACK UMCS Chatka Żaka.

Skrót artykułu: 

Suczka zgubiła się w Zwierzyńcu. Potem biegła za grupą turystów jakieś 18 kilometrów. Suczka, czyli Zuzia - rasa mieszana, trochę przypomina jamnika. Śliczna, zadbana i ułożona. Tułów ciemny, rudawe łapki i łepek. - Biegła za nami tyle kilometrów. Nie miałam wyjścia, przygarnęłam ją – mówi Mysza siedząca za kierownicą swojego auta, kiedy wracamy listopadem 2011 z Leśniczówki. Zuzia na tylnym siedzeniu.Minęły dwa lata od chwili, kiedy Zuzia biegła te kilometry. Dwa lata temu Mysza zabrała suczkę, później puściła do lubelskich mediów ogłoszenie o zaginionej psinie. Na początku - zero odzewu. Potem mówiła już młoda nauczycielka – To moja Zuzia.

Dodaj komentarz!