„Jakie dźwięki można z niego wydobyć? Raczej te starsze?” – zapytała dziennikarka jednej z lokalnych poznańskich telewizji Ewelinę Grygier o flet, na którym artystka gra. Oczywiście, możemy próbować domyślić się, co dziennikarka miała na myśli, i wytłumaczyć ją: to jedynie niezgrabne sformułowanie, które w istocie kryło świadomą myśl. Być może. Mam jednak wrażenie, że owo pytanie mimowolnie pokazuje, jaki jest stosunek – i jakie zrozumienie – do istoty kultywowania muzycznych tradycji, typowy dla wielu tak zwanych statystycznych obywateli.
Oczywiście, czepiam się pewnie i nieco przesadzam – zwłaszcza że przecież bez problemu można znaleźć dużo bardziej radykalne przykłady „nierozumienia” artystów zajmujących się kulturą tradycyjną. Kilka tygodni temu głośna była w mediach (niestety nie w Polsce) sprawa uszkodzenia przez amerykańskich celników afrykańskiej kory należącej do Ballakego Sissoko. Po podróży samolotowej z USA odebrał on swój cenny instrument zniszczony, porozkręcany na kawałki.
Sissoko to wspaniały artysta, ambasador malijskiej kultury, jeden z najwybitniejszych muzyków grających na korze i w ogóle współczesnych wykonawców afrykańskich. Ten świetny twórca dobrze jest też znany polskiej publiczności i – jak uważam – bardzo tu lubiany, jak wolno sądzić po reakcjach publiczności podczas jego tutejszych koncertów. Choćby podczas Ethno Portu: z fantastycznym triem 3MA i w trakcie rewelacyjnego solowego występu przed paroma laty, podczas Skrzyżowania Kultur w „magicznym” duecie z Vincentem Segalem, na Nowej Tradycji znów z 3MA oraz jako jeden z muzyków zespołu, którego liderem był wokalista Kasse Mady Diabate (choć nie wiem, czy to nie właśnie Sissoko ogniskował największe zainteresowanie publiczności). Artysta skromny, pełen uroku, niezwykle wrażliwy.
Oczywiście, powiedzieć można, że to, co się wydarzyło, to wybryk kilku nierozgarniętych/nadgorliwych/bezmyślnych urzędników – celników. Może to jednak jakiś okropny symbol? Może jednak neokolonializm albo „po prostu” stosunek wielu przedstawicieli zachodnich społeczeństw do tradycji, kultury, dziedzictwa, które niesie z sobą twórczość „egzotycznych” (bo nie zachodnich) artystów? Nie opuszcza mnie myśl o tej historii już od paru tygodni. I nie ma dla mnie znaczenia, czy ów instrument Ballakego Sissoko udało się od nowa „złożyć”, przywrócić mu brzmienie – i duszę. To przecież nie jest tu istotne.
Wróćmy jednak do przyjaźniejszych tematów – i do muzyki. Skoro wspomniałem o Ewelinie Grygier, to z prawdziwą przyjemnością polecam jej pierwszą solową płytę „Szplin”. Płytę pełną radości muzykowania, szczerości, pasji – no i wykonawczej klasy.
Zresztą w naszej krajowej fonografii ostatnie miesiące roku 2019 i początek roku bieżącego były czasem ukazania się przynajmniej paru zdecydowanie niebanalnych płyt. Szczególnym przypadkiem jest tu album formacji Radical Polish Ansambl. „Nie da się być letnim, trzeba być radykalnym” – mówi jej lider Maciej Filipczuk w wypowiedzi dla portalu Culture.pl. A sama płyta jest wspaniałą podróżą pomiędzy estetyką ludową i współczesną awangardą.
Zawsze bliska mi była taka ścieżka nieco nieoczywista. Penetrowanie przez artystów okolic muzyki kontemplatywnej, medytacyjnej, „awangardyzującej”, z pogranicza undergroundu albo i rozwiązań typowych dla muzyki współczesnej. Ścieżka, która bynajmniej nie unieważnia naturalnego, ludycznego charakteru folkowej twórczości, ale stanowi dla niego niezbędne dopełnienie. Nie przypadkiem za patronów takiego myślenia można uznać zespoły Osjan, Kwartet Jorgi, Atman.
Ukazał się też rewelacyjny krążek zespołu Wędrowiec, oczekiwany przeze mnie od kilkunastu lat, choć przecież już jakiś czas temu zwątpiłem w to, czy kiedykolwiek się pojawi. Polecam go, tak jak i jeszcze jedno fantastyczne wydawnictwo – nowy album tria Bastarda, „Nigunim”. Polecam też, jeśli będzie gdzieś taka możliwość, koncerty Macieja Rychłego i jego syna Mateusza z nowym programem „Muzyka Świętych Jezior”, który w sensie estetycznym jest niezwykle ciekawą kontynuacją ich poprzedniego przedsięwzięcia/projektu i płyty „Uwolnione dźwięki”.
Wszystko to jawi mi się momentami jako rodzaj intuicyjnego, odruchowego wręcz sprzeciwu wobec tanecznej tandety dominującej w mediach, również (szczególnie) publicznych. Ale może przesadzam, zwłaszcza że nie warto tak pięknej, wysublimowanej i naprawdę zachwycającej muzyki, o której tu ledwie wspominam, zniżać do kategorii bycia jedynie opozycją wobec szmiry.
I tak? Ani słowa o koronawirusie? Nie, słowo warto powiedzieć. Choćby takie, że muzyka, o której tu mowa, ma szczególną moc poruszania, a może i leczenia duszy. W trudny czas jak znalazł! A wtedy przekonamy się, że nawet jeśli dźwięki na pozór wydają nam się „starsze”, w istocie okażą się całkiem współczesne, dzisiejsze, aktualne.
Tomasz Janas
Sugerowane cytowanie: T. Janas, Starsze dźwięki..., "Pismo Folkowe" 2020, nr 146-147 (1-2), s. 21.
„Jakie dźwięki można z niego wydobyć? Raczej te starsze?” – zapytała dziennikarka jednej z lokalnych poznańskich telewizji Ewelinę Grygier o flet, na którym artystka gra. Oczywiście, możemy próbować domyślić się, co dziennikarka miała na myśli, i wytłumaczyć ją: to jedynie niezgrabne sformułowanie, które w istocie kryło świadomą myśl. Być może. Mam jednak wrażenie, że owo pytanie mimowolnie pokazuje, jaki jest stosunek – i jakie zrozumienie – do istoty kultywowania muzycznych tradycji, typowy dla wielu tak zwanych statystycznych obywateli.