Stan obcości

„Gdy podnoszą wzrok, widzą neony”

Pewnego razu jechałem sobie, jak zwykle, autobusem MPK w stronę centrum Lublina. Razem ze mną wsiadł pewien pan, jeden ze znajomych (aż za bardzo nawet) panów spod sklepu – z tych nagabujących o każdej porze doby. Zapytał mnie, czy dojedzie tym autobusem pod KUL. Potwierdziłem, nie widząc w pytaniu tym niczego nadzwyczajnego. Jechaliśmy „czwórkami”, jednym z najbardziej popularnych i „opatrzonych” w Lublinie autobusów. Po chwili dotarło do mnie – jak to? Jak to możliwe: mieszkać w mieście na tym samym osiedlu „od zawsze” i nie wiedzieć, nie potrzebować pamiętać takich podstawowych – wydawałoby się – informacji? Czy dałbym radę, na moment chociaż, wczuć się w taki stan umysłu, sposób bycia i funkcjonowania w świecie?

Wspomnienie tej sytuacji sprowokowała lektura „cygańskich” reportaży Lidii Ostałowskiej. Już otwierający książkę, pierwszy z nich, funduje podobny, ale z pewnością wartościowszy wstrząs poznawczy. Tekst „Limalo szuka prawdziwych Cyganów” opiera się właściwie na jednym, genialnie prostym pytaniu, przenoszącym czytelnika od razu „na drugą stronę”, do głów i serc cygańskich. Czy ten, którego mijając na ulicy ze wzruszeniem ramion, określamy „Rumunem”, jest „Rumunem” u siebie? Czy jest tam taki sam? Jak i gdzie mieszka? A jeśli istnieje różnica, to właściwie jaki jest?

Tych kilka dziwnych pytań prowadzi do następnych. Jak to jest? Wyzbyć się ciepłego, moszczonego przez lata (ale i pokolenia) kokonu przyzwyczajeń kulturowych i – powiedzmy to pomimo wszystko – także finansowych? Tej symbolicznej bułeczki na śniadanie i porannej kawy ze śmietanką? Nie dla ciekawości i adrenaliny wyjazdu, na krótki okres niewygody, ale – w ogóle nie potrzebować, nie znać tutejszych i ogólnocywilizacyjnych kalendarzy, umów i szyfrów. Całkowity stan obcości: cygańskie przeznaczenie – ucieczka. Kiedyś przed banicją, szubienicą, stosem, dziś przed głodem. Do Bukaresztu, ale to jeszcze za blisko. Do granicy. Przez Ukrainę, Węgry, Czechy, Słowację, Polskę do Niemiec. Do Francji, Włoch. Do Skandynawii i Szwajcarii. Jak wtedy po zniesieniu niewolnictwa, hordy rumuńskich Cyganów opanowują Europę. W Berlinie runął mur, w Warszawie i Pradze wybory, Związek Radziecki nie istnieje. Ale oni nic o tym nie wiedzą, drżą w szmatach na wielkomiejskich chodnikach. A gdy podnoszą wzrok, widzą neony.

Każdy z reportaży zbioru opowiada o krokach Lidii Ostałowskiej – śladem stanu obcości. W pierwszym tekście autorka podróżuje z Limalo – bogatym podwarszawskim Cyganem, powiernikiem i rzecznikiem (z własnego nadania) najuboższych i „złych” Cyganów, na Wyżynę Transylwańską, do Comana de Jos, rodzinnej wioski. Tu właśnie stoją opuszczone, z oknami zabitymi deskami, domy tych, którzy zarabiają na żebrach w Polsce. Tylko w niektórych tętni życie – rodziny właśnie przyjechały. Toczy się dialog, podpatrzony i opowiedziany z fascynacją i – ostrością, okrucieństwem zbyt wiernego obrazu. Prawda o żebraniu, pieniądzach, kradzieżach, cygańskim sądzie. O sprzedawaniu córek do burdeli, biedzie i brudzie. Zaś opisom i dialogom towarzyszy coś jeszcze – nurt ściszonej i skupionej refleksji o dyskryminacji z wielkimi tradycjami – organicznej w każdym kraju Europy. Stałe poszukiwanie prawdy o tym narodzie, jego miejscu w historii i współczesności - w słowach, rozmowach, opowieściach, historiach rodzin i rodów. Pomiędzy opisami spotkań, świąt, kłótni – dyskretne podpowiedzi, fakty rzucone na możliwie jak najszerszy plan czasu i przestrzeni. Gdzie przyczyna zła? Czy w odstępstwie od nakazów starego prawa? Kiedy właściwie zaczęło się „źle dziać” i czy widać jakąkolwiek chociażby zapowiedź zmian?


Twarze, losy i romanipen

Książka Lidii Ostałowskiej, owoc podróży po prawie wszystkich krajach na południe od Polski, jest – paradoksalnie – jak najdalsza od stylistyki reportażu drogi. Nie ma tu nawet wzmianki o przygodach autorki w egzotycznym i obcym środowisku, trudno domyślić się jej obycia i „samopoczucia”. Co więcej prawie wcale tu „się nie jeździ”! Każdy tekst, w czystym, eleganckim (chirurgicznym chciałoby się rzec) stylu prowadzi poprzez „wczucie” i precyzję obserwacji do poznania i zrozumienia ludzi, i ich wielkiego, lokalnego świata. Reportaże – czytane w książkowej kolejności – składają się na dziwnie piękną i prawdziwą panoramę. Narratorka dokonała sztuki całkowitego prawie zniknięcia za opisywanym światem. Świat ów mieści się najpełniej w słowach bohaterów.

W siedmiu historiach (przeplecionych krótkimi anegdotami – opowiastkami) przewija się prawdziwa galeria typów ludzkich, chyba wszystkich możliwych w świecie postaw i zachowań. W nieprzeniknione cygańskie twarze spojrzeć zresztą można za sprawą fotografii Piotra Wójcika, zamieszczonych w albumie „Cyganie z obu stron Karpat”. Wydany razem z reportażami, jest ich doskonałym uzupełnieniem. Piękno – tego towaru Cyganom nigdy nie brakowało, czego dowodem czarno-białe portrety dzieci, kobiet, mężczyzn i starszych. I w albumie, i w książce wiele jest także obrazów archaicznego obyczaju, w którym ślady najstarsze zrosły się z ludowym katolicyzmem w jedyny, całkowicie osobny i swoisty twór. W centrum tego systemu – cygańskie, niepisane prawo, „romanipen” – złożone ze starotestamentowych niemal przykazów (np. dokładnie określone pojęcie skalania, regulacje sposobu ubierania – zakaz krótkich spódnic i obcisłych spodni). I język – gwarancja tożsamości rodu, z pietyzmem przekazywany z pokolenia na pokolenie. Jeden z najstarszych z rodziny indoeuropejskiej, z wieloma dialektami, podkreślającymi szlachetność i zróżnicowanie starożytnych rodzin. Całą tę wiedzę podaje nam Ostałowska na praktycznym przykładzie, z całym szacunkiem dla życiowych przypadków. Skomplikowane sprawy rodowo-językowe najpełniej oddaje krótka, jakże sugestywna anegdota, ze wspomnień jednego z bohaterów: Do Krzeszowic przyjeżdżali i Klederasze, i Lowara, i oczywiście Polska Roma. Kupili beczkę wódki, wypatroszyli kury i biesiada. Sintowie mają inny dialekt, domówiliby się z tamtymi po polsku, ale jak to: Cygan z Cyganem po polsku będzie gadał? Więc wychodziło tak. Baro Władek mówi: tu byłem i tu byłem. A mój dziadek rozumie: tu się wysrałem i tu się wysrałem. Śmiech.

Stałość fascynująca: niezmienne sposoby świętowania („Ederlezi”), zawierania małżeństw, chowania zmarłych, rozsądzania sporów. Tradycja z każdym rokiem szybciej ulegająca postępującej erozji. Świat już legendarny dla samych starszych dziś Cyganów, przymusowo osiedlanych w latach sześdziesiątych (w Polsce w roku 1964): Żyło się w swoim świecie. Starsi pamiętali wojnę. W oczach jeich wszystko, co niecygańskie, było groźne, a wszystko, co cygańskie – dobre. Moje pokolenie uczyło się zasad jak dziecko uczy się mówić. Z powietrzem wdychaliśmy romanipen. Nie wolno ujawniać gadziom spraw cygańskich. Nie wolno zakapować innego Cygana. Cygan z Cyganem ma rozmawiać po cygańsku. Starszym trzeba dać szacunek, bo przekazują nam język i prawo. To, co gadziowskie, jest nieczyste. Nie byłoby tej rozmowy, gdyby tu siedział jakiś stary.

Ostałowska jest sojusznikiem Cyganów. Skutecznym zresztą i znakomitym. Przy tym, co ważne, subiektywizm zdaje się nie przeszkadzać autorce w wyważaniu proporcji i poszukiwaniu złożonych przyczyn trudnej (od zawsze) sytuacji tego narodu. Sprytnie poukrywane dygresje – rzuty problemu na szerokie perspektywy historii, socjologii, geopolityki, itd., dalekie od naukowego zadzierania nosa ujawniają rzadką mądrość. Wszystko razem – zaraża fascynacją tym, najdziwniejszym może z narodów Europy.

Jako aneks polecam bardzo dobry tekst Mariusza Szczygła, który ukazał się w zeszłym roku w 43 numerze „Wysokich Obcasów”. Mógłby on (tekst, a nie Mariusz Szczygieł) być ósmym reportażem w książce Lidii Ostałowskiej, może zwiastunem niemożliwego (póki co) happy endu?


Piotr Wójcik Cyganie z obu stron Karpat, Warszawa 2000;
Lidia Ostałowska Cygan to Cygan, Warszawa 2000.
Skrót artykułu: 

Pewnego razu jechałem sobie, jak zwykle, autobusem MPK w stronę centrum Lublina. Razem ze mną wsiadł pewien pan, jeden ze znajomych (aż za bardzo nawet) panów spod sklepu – z tych nagabujących o każdej porze doby. Zapytał mnie, czy dojedzie tym autobusem pod KUL. Potwierdziłem, nie widząc w pytaniu tym niczego nadzwyczajnego. Jechaliśmy „czwórkami”, jednym z najbardziej popularnych i „opatrzonych” w Lublinie autobusów. Po chwili dotarło do mnie – jak to? Jak to możliwe: mieszkać w mieście na tym samym osiedlu „od zawsze” i nie wiedzieć, nie potrzebować pamiętać takich podstawowych – wydawałoby się – informacji? Czy dałbym radę, na moment chociaż, wczuć się w taki stan umysłu, sposób bycia i funkcjonowania w świecie?

Dział: 

Dodaj komentarz!