Skrzyżowanie Kultur - w samym środku miasta

Warszawski festiwal "Skrzyżowanie Kultur" odbył się już po raz czwarty i przyciągnął tłumy wielbicieli etnicznych klimatów. Większość wydarzeń miała miejsce w rozstawionym pod Pałacem Kultury i Nauki ogrzewanym namiocie, który wprawdzie był duży i wygodny, jednak ze względu na ograniczoną liczbę miejsc siedzących i wejściówki na koncerty, nie pomieścił wszystkich chętnych. Codziennie w foyer festiwalu kłębił się tłum zawiedzionych melomanów, którym nie udało się zdobyć biletów na koncerty i w nadziei czekali pod kasą na zwolnienie rezerwacji. Nic dziwnego wobec faktu, że na tegoroczny festiwal zaproszono gwiazdy światowej sławy. Należy podkreślić, że w przeciwieństwie do "Nowej Tradycji", zarówno obsługa, jak i ochrona festiwalu były bardzo życzliwe, jednak niewystarczająca liczba biletów i wejściówek pozostawiła niedosyt u wielu amatorów folku.

Festiwal trwał od soboty 13 września do niedzieli 21 września i codziennie oferował koncerty, spektakle teatralne, filmy (filmy w cyklu "młode kino austriackie"), warsztaty dla dorosłych i dla dzieci. Przy takim natłoku atrakcji nie było możliwe obejrzenie i wysłuchanie wszystkiego, jednak udało nam się uczestniczyć w większości wydarzeń muzycznych.

15 września. W poniedziałek, trzeciego dnia festiwalu, wystąpił żeński Tercet Wokalny z Salento (Włochy). Występ Tercetu nie był zwykłym przedstawieniem tradycji muzycznej regionu Puglia. Mogliśmy dowiedzieć się z zapowiedzi koncertu, że śpiewaczki stworzyły swojego rodzaju scenografię, która pomogła widzom przenieść się do domostwa na południu Włoch. Sznur z bielizną, stare krzesła, stół i żelazko, miotła, czy służące za instrumenty tarka i blaszane kubki, były doskonałym tłem dla pieśni śpiewanych przy pracy na charakterystycznych dla regionu plantacjach tytoniu i oliwek, utworów wyrażających silne stany emocjonalne, takie jak miłość, gniew, złość czy wreszcie pieśni pogrzebowych, dziecięcych rymowanek i kołysanek. Ubrane na czarno śpiewaczki, akompaniując sobie akordeonem i tamburynem, zaprezentowały się w ponadgodzinnym występie, z dużym upodobaniem używając swoich ciekawych, czasami - można powiedzieć - zadziornych i wibrujących w głowach głosów. Wprawdzie poza samotną tancerką nie zachęciło to publiczności do żywiołowych zachowań, niemniej co żywsze pieśni wywoływały spontaniczne reakcje, z gwałtownym domaganiem się bisów włącznie.

Jako że język włoski występuje w wielu lokalnych dialektach, a jego znajomość w kraju nad Wisłą nie jest powszechna, chwała artystkom za to, że opowiadały o genezie pieśni, ich tematyce, znaczeniu i - tak jak na przykład w przypadku zawodowych płaczek - obyczajach z nimi związanych.

Zakończenie koncertu wpisało się w konwencję występu: przygaszone, niebieskie światła, rozpalanie świeczek i coraz cichsze głosy dały do zrozumienia, że minął już kolejny dzień pracy, pora na wyciszenie i sen.

Drugi z koncertów tego dnia nie był porywający. Spokojne, nastrojowe pieśni greckiej pieśniarki Saviny Yannatou, którą inspiruje głównie muzyka basenu Morza Śródziemnego (choć zaprezentowała także utwór ormiański) nadają się bardziej do wysłuchania w oświetlonej lampami, romantycznej restauracji na jednej z wysp Morza Egejskiego, niż w namiocie, akurat tego dnia nie chroniącym słuchaczy przed przenikliwym zimnem. Sala powoli, acz systematycznie pustoszała podczas występu, ale trudno się dziwić, skoro liderka i muzycy z Południa nie przekazali energii, której tego dnia bardzo potrzebowaliśmy, by zostać do końca.

16 września. Wtorek zabrzmiał orientalnie. Koncert rozpoczął Nidaa Abou Mrad - libański wirtuoz skrzypiec, który wykonał tylko jeden utwór, za to 20-minutowy! Spóźniłam się chwilkę na koncert i byłam niezwykle zaskoczona, że to, co słyszę to dźwięk skrzypiec! Że pojedynczy artysta jest w stanie wydobyć z europejskiego instrumentu tak przejmującą, egzotyczną muzykę. Zabiegana warszawska publiczność została uraczona potężną dawką delikatnej poezji dźwięków. Pożegnany brawami skrzypek ustąpił sceny grupie Naguilla - ze składem francusko-marokańskim. Grupa ta łączy w muzyce motywy żydowskie (pieśni liturgiczne) z muzułmańskimi (popularne pieśni Maghrebu) - politycznie połączenie tych dwóch światów wydaje się odważne, zaś muzycznie okazuje się idealne. Dwa nurty przeplatają się niepostrzeżenie i w efekcie powstaje przepiękna, wielobarwna i nastrojowa muzyka. Wśród instrumentów zespołu znalazł się flet, ney, cymbały quanun, orientalne instrumenty perkusyjne i strunowe. Nie potrafię rozróżnić poszczególnych motywów, dla mnie koncert stał się jedną spójną podróżą przez dźwięki - zbyt krótką tego wieczoru.

Ostatnim tego dnia wydarzeniem muzycznym był Burcan Öçal z Istanbul Oriental Ensamble z Turcji, który od pierwszego utworu "wyrwał z kopyta" z pełnym instrumentarium, którym dysponował. Program informował, iż Burcan interesuje się łączeniem muzyki tureckiej z innymi gatunkami i tradycjami, jak jazz i muzyka klasyczna. Połączenia te były dość masowe i intensywne. Przyznaję, że nie wytrzymałam długo na tym koncercie - było głośno i szybko i właściwie wśród ogólnego jazgotu nie widziałam wielkiej różnicy między poszczególnymi piosenkami; ludziom jednak się podobało - może byli złaknieni czegoś w rytmach... ognistych.

17 września. Środa należała do Cyganów. Na scenie festiwalowej zagościł projekt "The Gypsy Queens and Kings", który został uprzednio sfilmowany jako "Opowieści cygańskiego taboru"(oryginalnie: "Gypsy Caravan"). Film był wyświetlany rok czy dwa lata temu w kinach studyjnych i cieszył się dużym zainteresowaniem; koncert przyciągnął tłumy, które ów film widziały, jak i tłumy zupełnie niezależne. Skutek był taki, że bilety skończyły się grubo przed koncertem, a dziki tłum zawiedzionych przewalał się w gęstej kolejce w foyer. Bo też i gwiazdy tego wieczoru zgromadzone na scenie nadzwyczaj warte były obejrzenia. Fanfare Ciociarlia, Jony Iljev, Esma Redzepova, a także francuska grupa Kaloome, grająca flamenco. Zabrakło tylko Taraf de Ha?douks i kilku osób, których głosy występują na płycie "Gypsy Caravan". Było głośno i kolorowo, a także bardzo radośnie - obok dominujących trąb Fanfare najbardziej w pamięci utkwiły popisy bosonogich tancerek cygańskich - panowie wzroku oderwać nie mogli od sceny. Trąby, trąby, trąby - ale kiedy połączy się je z flamenco to dopiero jest mieszanka! Najmocniejszym punktem koncertu był chyba śpiew bułgarskiego Elvisa, czyli biało odzianego Iljeva. Oklaskiwana i sławna Redzepova niespecjalnie przypadła mi do gustu ze względu na manierę sceniczną, zbyt mocno kojarzącą się z narodnymi festiwalami sowieckimi - choć uczciwie przyznać trzeba, że głos potężny kobieta ma i potrafi nim manewrować. W wielkim finale wszyscy wykonawcy zapełnili scenę i zatańczyli lub zaśpiewali ostatni utwór przy gromkich owacjach. Jednak po takim zakończeniu publiczność ani myślała udać się do domów! Owacje trwały, kiedy muzycy z Fanfare wyszli ze swoimi trąbami i ... grając zaczęli kierować się do wyjścia z sali. Ludzie za nimi, jak owce za pasterską fujarką, i nagle wywiązała się impreza muzyczna w foyer! Minikoncert w kuluarach potrwał dobre 20 minut, po czym zachwycona publika oraz docenieni artyści mogli udać się na zasłużony wypoczynek.

18 września. We czwartek zagrało węgierskie Fonó Folk Band oraz Yasmin Levy. Koncert zapowiadał niejaki Filip Łobodziński, który najpierw popisał się sformułowaniem: Teraz wystąpi przed państwem nikomu nieznany zespół węgierski Fonó (podczas gdy to gwiazda pierwszego formatu z węgierskiej sceny folkowej!), a po nim znakomita śpiewaczka, na której występ wszyscy czekamy - Yasmin Levy, a potem jeszcze dodał, że owo Fonó gra taką muzykę, którą się na Węgrzech tańczy, i jest to coś w rodzaju takiego Domu Tańca. Tu ludzie z warszawskiego Domu Tańca pękli ze śmiechu, ale szybko się pozbierali, bo trzeba było ruszyć w tany. Fonó zagrali piękną przeglądówkę czardaszy okraszonych lirycznymi piosenkami w wykonaniu wokalistki. Można było potańczyć, posłuchać karpackich klimatów, pośpiewać, jeśli tylko ktoś zna węgierski - generalnie bardzo udany koncert. Po Fonó wystąpiła szumnie zapowiadana Yasmin Levy i na szczęście nie zawiodła oczekiwań. Yasmin jest piosenkarką izraelską, która wykonuje muzykę sefardyjską inspirowaną flamenco, w języku ladino - zapomnianym języku hiszpańskich Żydów. Głos ma piękny, ciepły i czysty, pieśni sefardyjskie same w sobie niosą spory ładunek nostalgii i orientu, do tego delikatny akompaniament - całość pięknie się zgrywa i porywa słuchaczy. Do tego Yasmin okazała się osobą bardzo sympatyczną, bez problemu dogadała się z publicznością i pod koniec wszyscy nucili bisy razem z artystką.

19 września. Piątek poświęcony był muzyce iberyjskiej. Zamiast oczekiwanej Raquel Tavares, która dwa dni przed festiwalem uległa wypadkowi, wystąpił młody artysta również z Portugalii, Marco Oliveira. Publiczność życzliwie przyjęła informację o zmianie, ale już po pierwszych dwóch piosenkach grzecznościowa życzliwość zamieniła się w autentyczny zachwyt. Marco śpiewał tzw. "wesołe fado", co czasem trudno zrozumieć programowym wielbicielom smutku. Obok lekkich, przepełnionych słońcem piosenek były też tęskne ballady, delikatne melodie, które "pachną Portugalią". W finale cała sala śpiewała z Markiem wcale niełatwą melodię. Ten dopiero dwudziestoletni wykonawca nagrał już płytę i zaczyna być znany nie tylko w swoim kraju - chyba i u nas będzie miał wielbicieli.

Po nim na scenie wystąpił kontrabasista z Hiszpanii, Renaud Garcia-Fons. To co on wyprawiał z kontrabasem zasługuje na miano wirtuozerii bez dwóch zdań! Jednak sam klimat koncertu przeszedł bardziej w kierunku jazzu i muzyki współczesnej. Poddałam się po trzech utworach - to była zbyt wymagająca muzyka, jak na długi piątkowy wieczór.

21 września. Na zakończenie festiwalu, w niedzielę, zagrał zespół Zurgo z Węgier. Dziwny to koncert, kiedy publiczność reaguje niewspółmiernie entuzjastycznie w stosunku do stonowanego temperamentu muzyków, ale być może wytłumaczyć to zjawisko można tradycyjną sympatią, jaką obdarza się w Polsce węgierskich krewniaków, zwłaszcza tych, którzy zapowiadają swoje utwory w naszym języku. A może publiczność zachęciły pokrzykiwania kilku dziewczyn, które szybko zabrały się do tańcowania z boku sceny? Trudno rozstrzygnąć.

Z występu Zurgo dowiedzieliśmy się, że muzyka Mołdawii i Siedmiogrodu jest spokojna i raczej smutna, nawet jeśli pieśń niesie optymistyczny przekaz (bo jakże pasterz ma się nie cieszyć, jeśli znalazł zgubioną owcę?). Mimo pewnej pasywności, młodzi artyści zaprezentowali się jednak korzystnie, a mocnym punktem był moim zdaniem czystej barwy, piękny głos wokalistki, która zazwyczaj towarzyszyła pojawiającemu się na scenie tancerzowi. I właśnie popisy tej pary zasługiwały na uwagę. A gdy tancerze wraz z muzykami przyspieszali pod koniec utworów, także widownia się ożywiała. Charakterystyczne, że dynamizm ten szedł w parze z przeniesieniem się w nowsze epoki muzyczne, bowiem zaprezentowane w pierwszej kolejności utwory średniowieczne i renesansowe, choć piękne (jak na przykład pieśni miłosne czy zaśpiewane a` cappella "Kyrie Elejson"), energią wielką się nie odznaczały. Tu maleńka uwaga dla zdumionych relacją - na tym koncercie był Marcin, ja jako wielbicielka muzyki węgierskiej pewnie nieco inne wrażenia bym wyniosła - wszak Zurgo gra muzykę czango - czyli wspaniałe korowodowe moldvy do tańca! Dopiero w tańcu można zrozumieć energię tej muzyki. JZ

Pisząc o jasnych stronach koncertu nie można pominąć jednego z utworów, w którym dźwięki pozostałych instrumentów były doskonałym tłem dla solowego popisu skrzypaczki, nagrodzonej rzęsistymi brawami. Atmosfera, jaka wytworzyła się w namiocie koncertowym, do tego stopnia odpowiadała artystom, że nie tylko wyznali, że czują się, jak u siebie w domu, ale podczas następnego koncertu stanęli z drugiej strony, by słuchać dźwięków płynących ze sceny.

Występ radżasthańskiego Dhoad Gypsy był wspaniałym zakończeniem Festiwalu "Skrzyżowanie Kultur". Aby wprowadzić Czytelnika w klimat koncertu, wspomnieć należy, że Radżasthan jest mocno wysuniętym na zachód, graniczącym z Pakistanem stanem Indii, w którym zamieszkuje zarówno dużo muzułmanów, jak i Cyganów, którzy prawdopodobnie stąd wywędrowali w bliższe nam rejony świata. I właśnie taką hindusko-pakistańsko-cygańską, pełną gorącego temperamentu mieszankę tworzy zespół Dhoad Gypsy, który przedstawił niepowtarzalne widowisko. Występ ten był bowiem nie tylko zaprezentowaniem wspaniałych umiejętności muzycznych i wokalnych, ale kto wie, czy nie w większym stopniu tanecznych, akrobatycznych i fakirskich!

Wypełniony do ostatniego miejsca namiot żywiołowo reagował na pieśni wyśpiewywane przez kilku mężczyzn, wspomaganych muzyką tabli czy specyficznych, indyjskich kastanietów. Trudno zresztą było spokojnie usiedzieć na krześle, kiedy barwnie ubrani muzycy i śpiewacy do poziomu sztuki podnosili rozbudowaną i pełną wariacji pieśń na cześć cytryny (niburla, jeśli dobrze zrozumiałem). Doskonale oddała ona charakter kultury i cywilizacji indyjskiej, w której chyba nic nie może być krótkie i nieskomplikowane - poczynając od umówienia się w konkretnym miejscu i na konkretną godzinę, poprzez sposób konstruowania wypowiedzi (czy wszyscy widzieli choć jeden film rodem z Bollywood?).

To była jednak dopiero przygrywka do wydarzeń, które na dobre rozgrzały salę, a to za sprawą tancerki i młodziutkiego fakira, który dokonywał doprawdy niesamowitych rzeczy. Przyznać muszę, że stawanie na desce z wbitymi gwoździami, czy na trzech szablach nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak utrzymywanie równowagi i poruszanie się po scenie w rytm muzyki z glinianym, wypełnionym po brzegi wodą dzbanem ustawionym najpierw na jednej, potem na dwóch, aż wreszcie na piramidzie czterech szklanek znajdujących się na głowie akrobaty. Ale żeby nie umniejszać jego fakirskich zasług, chciałbym Czytelników uświadomić, że gwoździ i szabli używał on wyłącznie wówczas, gdy rekwizyty te znajdowały się na czubku głowy. Wobec takich popisów zianie ogniem w rytm muzyki, czy omiatanie nagiego torsu płomieniami doprawdy nie robiły już wielkiego wrażenia.

Z kolei tancerka, ubrana w tradycyjny radżasthański, kolorowy i zwiewny strój, poza oczywistym ilustrowaniem muzycznych popisów, pokazała publiczności, w jakim stopniu pokonać można ograniczenia ciała. Podniesie zębami - szepnęła do mnie koleżanka, kiedy Laxmi zdjęła i położyła na scenie w niewielkiej odległości od siebie dwa pierścionki. Gdy jednak artystka zaczęła wyginać coraz bardziej do tyłu swoją gibką sylwetkę, uwierzyliśmy, że pierścionki można podnosić nie tylko zębami, ale i oczami, a precyzyjnie rzecz ujmując - oczodołami. Wyjaśnienie to nie jest bynajmniej od rzeczy, ponieważ gdy opisywałem tę scenę w rozmowach ze znajomymi, dziwnym trafem pojawiało się pytanie o telekinezę.

Laxmi jednak, jak i pozostali członkowie zespołu radzą sobie doskonale bez takich dodatkowych efektów, a najlepszym dowodem na to były tłumy, które przez długie chwile nie pozwalały artystom zejść ze sceny i wyśpiewywały z nimi na różne sposoby, jak wspaniałym owocem jest cytryna.

Festiwal wypełnił kolorowo cały szaro-bury jesienny tydzień, zgromadził wspaniałych muzyków, ciekawą publiczność, przyniósł godziny muzyki i... nie wiadomo, kiedy przeszedł do historii. Na pociechę zostały barwne wspomnienia i kilka nowych płyt na półeczce przy odtwarzaczu.

Skrót artykułu: 

Warszawski festiwal "Skrzyżowanie Kultur" odbył się już po raz czwarty i przyciągnął tłumy wielbicieli etnicznych klimatów. Większość wydarzeń miała miejsce w rozstawionym pod Pałacem Kultury i Nauki ogrzewanym namiocie, który wprawdzie był duży i wygodny, jednak ze względu na ograniczoną liczbę miejsc siedzących i wejściówki na koncerty, nie pomieścił wszystkich chętnych. Codziennie w foyer festiwalu kłębił się tłum zawiedzionych melomanów, którym nie udało się zdobyć biletów na koncerty i w nadziei czekali pod kasą na zwolnienie rezerwacji. Nic dziwnego wobec faktu, że na tegoroczny festiwal zaproszono gwiazdy światowej sławy. Należy podkreślić, że w przeciwieństwie do "Nowej Tradycji", zarówno obsługa, jak i ochrona festiwalu były bardzo życzliwe, jednak niewystarczająca liczba biletów i wejściówek pozostawiła niedosyt u wielu amatorów folku.

Dział: 

Dodaj komentarz!