Skrzyżowanie Kultur 2011

Z końcem września po raz siódmy zabrzmiały pod Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie dźwięki muzyki z całego świata. Znakomity festiwal nurtu world music, Skrzyżowanie Kultur, na dobre wpisał się w kalendarz kulturalny i pejzaż Warszawy.

Na tegorocznym koncercie inauguracyjnym w Sali Kongresowej wystąpiła Urszula Dudziak z zespołem w nowym programie o charakterze folkowym. Dudziak ujęła publiczność lekką, zabawną konferansjerką oraz całkiem sympatycznym projektem. Znawczynią jazzu nie jestem, ale słuchałam koncertu z przyjemnością. Był to na pewno mocniejszy akcent tego wieczoru niż sławny zespół afrobeatowy Femi Kuti z Nigerii. Wprawdzie wraz z wkroczeniem Nigeryjczyków na scenie zadziało się wiele, bo i było mnóstwo ludzi, i trąby, i egzotyczne tancerki, i muzyka żwawa, wpadająca w ucho, ale jednak pomiędzy piosenkami za dużo było prospołecznych pogadanek, które hamowały impet imprezy i jej spontaniczność. Koncert inauguracyjny prowadził Mama Diudiuf i była to postać stanowiąca przyjemny kontrapunkt dla nieco zbyt dostojnej atmosfery Sali Kongresowej.

A potem Warszawa wypełniła się na tydzień muzyką najlepszych wykonawców muzyki świata. Koncerty odbywały się w wygodnym, obszernym namiocie festiwalowym pod Pałacem Kultury i Nauki, pokazy filmów w Kinotece - po drugiej stronie Pałacu, a warsztaty muzyczne w Stołecznym Centrum Edukacji Kulturalnej na Starym Mieście - wszystko blisko, łatwo dostępne. W namiocie festiwalowym działał mały barek z kawą i przekąskami, a rozochoceni atmosferą festiwalowicze mogli wymieniać wrażenia po koncertach w klubie festiwalowym pobliskiej kafejki Bratnia Szatnia, gdzie również odbywały się "dżemy" muzyczne.

Tym festiwalem się żyje, trudno go opasać słowem, w głowie migoce kalejdoskop złożony z obrazów i dźwięków, z którego wyławiam poszczególne "naj".

Najsilniejszym kontrastem okazał się poniedziałkowy "dzień kobiet" na Skrzyżowaniu. Po spokojniutkim występie fińskiej akordeonistki, Marii Kalaniemi (której towarzyszyło dwóch muzyków), scenę wypełniła jednoosobowa orkiestra Mercedes Peón. Fińska muzyka jest taka jak nastroje w Finlandii - jesienna - i nawet zapowiadana polka, którą zapraszano do tańca, nabrała polkowego rytmu dopiero w siódmej minucie trwania. Natomiast Hiszpanka Peón to żywioł, człowiek - orkiestra. Zaczarowała publiczność głosem, ekspresją, pięknymi melodiami oraz polirytmiczną pantomimą na perkusję i komputer. Pałeczkami perkusji zmieniała różne nagrania własnego głosu, instrumentów, dośpiewując "ze sobą" dwugłosy, okrzyki, wzmacniając brzmienie. Przy takim talencie do improwizacji trudno jest znaleźć doskonałe brzmienie z innymi muzykami i chyba tylko z samym sobą można się zgrać idealnie. Mimo porządnej dawki elektroniki, słychać było w tej muzyce jej korzenie. Zawsze boje się, kiedy zapowiada się artystę jako "wybitnego i zjawiskowego" - tym razem wszystkie zapowiadane zachwyty okazały się prawdą.

Najbardziej spektakularny był chyba występ Psarnatnonisa, mistrza kreteńskiej liry smyczkowej. "Szaman z Grecji", jak go zapowiedział Maciej Szajkowski, już po chwili śpiewu przywołał deszcz i pioruny z jasnego nieba oraz ściągnął front atmosferyczny, który zmienił złote lato w chłodną jesień. Po sali przeleciał szmer chichotów, a po udanym koncercie, kraszonym bardzo miarowo i niemal intencjonalnie grzmotami, Maciej Szajkowski podsumował: "Mówiłem, że to wysłaniec Apollina i muz, ale myliłem się - to był wysłannik Zeusa!". Odmiana pogody trwała aż do południa dnia następnego, kiedy to chmury ustąpiły jak nożem uciął - widocznie samolot do Aten wystartował.

Największym moim osobistym rozczarowaniem był koncert niemieckiej grupy Corvus Corax. Zespół znany jest z tego, że gra muzykę średniowieczną na pograniczu metalu i gotyku. Na ten koncert usunięto z sali większość krzeseł, by było miejsce do skakania, zjechali fani z całej Polski, nie tylko folkowi i spodziewano się pełnego szaleństwa, jednak ostatecznie wielkich tłumów i wielkiego skakania nie było. Corvus Corax doskonale wystylizowany w skóry, futerka, malowidła na twarzach i pomponiki przy instrumentach, łomoczący na dudach i bębnach (trzeba przyznać, że wszystko akustycznie) kojarzył mi się raczej z jakąś kapelą z Hogwartu Harrego Pottera. Dużo fajniej wypadli wcześniej Szwedzi z Hoven-Droven, którzy swoim radosnym country rockiem porwali publiczność do tańca.

Do piątku myślałam, że osobistym "Oskarem" obdarowuję Mercedes Peón- za maestrię - ale okazało się, że są jeszcze lepsi "mechanicy" ludzkich wzruszeń budowanych za pomocą dźwięków. Największym czarodziejem Skrzyżowania okazał się Idan Raichel z Izraela, który okrasił finał festiwalu. Wystąpił z sześcioosobową orkiestrą złożoną z fantastycznych muzyków, śpiewaków, z których każdy mógłby wystąpić solo, a suma ich działań dała rzeczywiście to, co obiecywał program: "zachwycająca muzyczna mieszanka wpływów etiopskich i bliskowschodnich połączonych z wyrafinowanymi technikami produkcyjnymi i spektakularnymi występami na żywo". Idan za fortepianem wstawał i tańczył, "uruchamiał" kolejnych artystów, kolejne dźwięki, włączał w zabawę publiczność, miksował i mieszał jak wytrawny kucharz w wielkiej kuchni muzycznej. Owacje na stojąco, bisy długie, "rozczochrana" wokalistka o niezwykłym chropawym głosie i śpiewak-bitboxer dośpiewywali improwizowane wokalizy w rytm oklasków.

Po Raichelu łatwo nie miała długo oczekiwana Sara Tavares. W poprzednich latach jej występ odwołano z powodu wypadku i kłopotów zdrowotnych, teraz już na miesiąc przed festiwalem zabrakło biletów na piątek. Na szczęście oczekiwania nie zostały zawiedzione. Wprawdzie rytmy Zielonego Przylądka nieco wyhamowały tempo po koncercie izraelskim, ale piękna muzyka i głos Sary, jej bezpośredni kontakt z publicznością, obroniły się same, stworzyły wspaniałą atmosferę, tak, że nie chciano na koniec wypuścić zespołu ze sceny.

Idan Raichel i Sara Tavares ze swoimi zespołami rozkręcili również zabawę po koncercie i wielki jam-session w klubie festiwalowym - szaleństwa trwały ponoć do piątej rano.

Nie można też nie wspomnieć o pozostałych zespołach, które może zrobiły mniejsze "show", ale za to dały pokaźną dawkę najlepszej muzyki. Środę festiwalową zatytułowano "Złote głosy na Skrzyżowaniu Kultur" i zestawiono koncert Barbara Furtuna, męskiego kwartetu wokalnego z Korsyki, z występem śpiewaczki Flamenco, Carmen Linares. Śpiewy korsykańskie są dla koneserów, polifonia wysublimowana i precyzyjna, ale trochę brakło w niej ducha. Natomiast pani Carmen swym chrapliwym, mocnym głosem zawładnęła publicznością od pierwszych dźwięków. Artystce towarzyszyli doskonali gitarzyści oraz wsparcie wokalno - klaszczące. Wisienką na torcie okazał się tancerz, który kilka razy w czasie występu zatańczył na scenie ogniste flamenco. Zarówno śpiew, jak i taniec w najlepszym wydaniu.

Koncert kurdyjskiej piosenkarki Aynur Dogan poprzedził dzień wcześniej film o muzyce Istambułu ("Życie jest muzyką"), co razem pozwoliło dostrzec pełnię tej muzyki, zrozumieć jej kontekst. Aynur o przepięknym, delikatnym i zarazem mocnym głosie jest chyba jednym z artystów tego festiwalu, którego najchętniej posłucha się w domu na płycie.


Festiwal zakończył się w sobotę, 24. września koncertem dzieci z Egiptu, a wieczorem występem uczestników warsztatów i potem ich mistrzów. Warsztaty odbywały się w kilku klasach mistrzowskich - perkusji, tradycyjnego śpiewu polskiego, muzyki szwedzkiej, gry na drumli, ekspresji scenicznej, śpiewu joiku, bliskowschodnich instrumentów perkusyjnych, słowiańskich fletów i piszczałek i tarantelli. Uczestnicy z zapałem uczęszczali na zajęcia, a potem z lekką tremą pokazali efekty swej pracy na scenie. Koncert mistrzów polegał na mini-prezentacji każdego z nich solo lub w duetach, z wyjątkiem Macieja Rychłego, który z całym Kwartetem Jorgi nieco zmonopolizował scenę. Jednak koncert był różnorodny i zawarł bardzo urozmaicone smaczki. Zachwycił mistrz drumli, Áron Szilágyi z Wegier, wydobywając bogactwo dźwięków z malutkiego instrumentu, chwilami brzmiącego niemal jak wiolonczela. Jego warsztatowicze zagrali na drumlach całkiem ładnego czardasza.

Świetnie wypadła tarantella warsztatowa oraz występ Giovanniego Amatiego - w jednej piosence na bęben i śpiew było wszystko, co trzeba, uczucie i autentyczność. Ciekawie wypadł połączony popis Agaty Harz z Kouame Serebą, gdzie ona zaśpiewała lubelską pieśń weselną, a on jej akompaniował na zrekonstruowanym przez siebie afrykańskim łuku dodo i też śpiewał. Istnieje teoria, że Słowianie grali dawniej na łuku, więc to połączenie było rekonstrukcją i powrotem do korzeni. Po wielkim finale znów zabawa przeniosła się do klubu festiwalowego, gdzie mimo braku miejsca tańczono, grano i bawiono się do rana.

Na festiwalu pokazano 6 filmów dotyczących muzyki, obejrzałam prawie wszystkie i była to doskonała baza intelektualna dla wieczornych koncertów. Świetny film "Gucza. Pojedynek na trąbki" nie miał wprawdzie przełożenia na muzykę bałkańsko - cygańska na scenie, ale pokazywał żywioł i przenosił w klimaty flamenco. Kiedy następnego dnia wystąpiła Carmen Linares, okazało się, że jej powolne pieśni "el cante" są niezmiernie podobne do cygańskich lamentów pokazanych na filmie w dniu poprzednim. Z kolei film "Flamenco" Carlosa Saury wypadł blado wobec występu Carmen.

Z wrażeń technicznych, mam lekki niedosyt fotograficzny - niestety, nie dało się zrobić dobrych zdjęć na festiwalu. Akredytacja obejmowała tylko fotografowanie na pierwszych dwóch utworach poszczególnych koncertów, kiedy tak naprawdę artyści dopiero się "rozkręcają". Efektowny finał, bis, pełen skład zespołu Idana Raichela czy np. niesamowitego tancerza flamenco można było tylko zapamiętać. Innych wad festiwalu nie zauważyłam - świetna impreza.

I na koniec dorzucam dwa kamyczki międzykulturowe festiwalu, które uświadomiły, że konteksty tradycyjne z różnych stron świata nie są zawsze tak odległe jakby się mogło zdawać.

W czasie koncertu Hoven-Droven, w ramach pogadanki z publicznością sąsiedzi ze Szwecji, nawykli do surowych klimatów, podali sprawdzone sposoby na to jak się schować przed górskim niedźwiedziem, który charakteryzuje się tym, że ma łapy z jednej strony, od stoku góry, krótsze. To natychmiast skojarzyło mi się z opowieściami o górskich krowach na Huculszczyźnie, które też mają rzekomo z jednej strony nogi krótsze, by wczepiać się łatwiej w pochyłość terenu. Ciekawe czy inne zwierzęta górskie też tak mają?

Drugą niespodzianką był tekst ballady flamenco w filmie Carlosa Saury, ballady o tym, jak to dziewczyna prała apaszkę i płakała z powodu śladów krwi swego brata na tejże chusteczce, zabitego przez rozbójnika - toć to nasze "Pod Jaworkiem" - tyle, ze jeszcze dramatyczniej brzmiące jako el cante!


O festiwalu więcej na: www.estrada.com.pl
Skrót artykułu: 

Z końcem września po raz siódmy zabrzmiały pod Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie dźwięki muzyki z całego świata. Znakomity festiwal nurtu world music, Skrzyżowanie Kultur, na dobre wpisał się w kalendarz kulturalny i pejzaż Warszawy.

Dział: 

Dodaj komentarz!