Sierra Manta

Bez tego zespołu prawdopodobnie nie byłoby "Folk Fiesty", która kilka lat temu z kameralnej "Andyjskiej Fiesty" przerodziła się w festiwal o iście europejskim rozmachu. Z Robertem Tubkiem, wokalistą i muzykiem grającym na andyjskich instrumentach dętych rozmawia Agnieszka Kościuk.

Kiedy zagraliście swój pierwszy koncert?


Wszyscy pochodzimy z Ząbkowic Śląskich i tam właśnie mieliśmy pierwszy koncert, to było przy okazji jakiegoś festynu w 1987 roku. Wtedy nazywaliśmy się jeszcze "Popularne i Zapałki". W następnym roku zmieniliśmy nazwę na "Synowie Słońca", był to okres, kiedy mieliśmy już kompletnego świra na punkcie muzyki z Ameryki Południowej. Jako Sierra Manta zagraliśmy koncert w Łodzi w 1988 roku.


"Popularne i Zapałki" chyba jeszcze nie były południowoamerykańskie?


Zgadza się, to było tak: wcześniej graliśmy w ząbkowickiej kapeli punkowej, która nazywała się "Kara Śmierci". To była bardzo ostra czadowa muzyka, myślę, że do tej pory dużo ludzi słucha czegoś takiego. Podobnych formacji punkowych było wtedy w Polsce mnóstwo i chyba głównie z tego powodu chcieliśmy zrobić coś nowego, innego. Szefem zespołu był w tamtym czasie Krzysiek Śliwka, za jego namową zaczęliśmy się przeobrażać, każdy wziął sobie jakiś instrument akustyczny i uczyliśmy się od podstaw. Dzięki pierwszej płycie Kwartetu Jorgi zainteresowaliśmy się muzyką bałkańską, celtycką i polską. Po jakimś czasie zagraliśmy na żywo muzykę (punk psychodelik folk) do dwóch spektakli według Krzyśka "Śliwy". To były ważne wydarzenia na skalę Ząbkowic, miały też niezły odbiór. Naszemu zespołowi otworzyły furtkę do robienia ciekawych rzeczy i tą drogą poszliśmy. Traf chciał, że wpadły nam w ręce kasety z muzyką człowieka z Peru - Dario Domingueza, tak zaczęła się Sierra Manta. Skład kapeli się zmieniał. Od początku jest Irek Wójcicki i ja, potem pojawił się Maciek Flank, grający na gitarze. W następnych latach przewijało się przez zespół jeszcze kilka osób, między innymi moja żona Ela, Piotrek Gawryjołek, Wojtek Niezgoda, Artur Wójcik. Cały czas myślimy o powiększeniu składu.


Pamiętasz pierwszą Folk Fiestę w Ząbkowicach Śląskich? Podobno mieliście duży wpływ na zorganizowanie tego festiwalu.


W tamtym czasie dużo koncertowaliśmy w całej Polsce. To był dobry okres dla muzyki andyjskiej, ludzie chętnie słuchali takich dźwięków. Wtedy nie było jeszcze kapel grających folk polski, "Orkiestra p.w. Św. Mikołaja" dopiero raczkowała, nie było "Chudoby" i jakoś brakowało zapaleńców wierzących, że czymś takim można ludzi zainteresować. Chyba nawet puszczane w radiu kawałki góralskie nieco nudziły. A okazało się, że muzyka indiańska - proste, ładne melodie na zasadzie zwrotka, refren, wchodziła ludziom jak masełko. I to z korzyścią dla nas, bo dzięki temu się odnaleźliśmy i utwierdziliśmy w tym, co gramy. Nie mogę powiedzieć jednak, że graliśmy pod publikę, nie, zależało nam na docieraniu do samej istoty tej muzyki, dokładnym poznawaniu jej źródła, korzeni. To chyba nam się udało. Zaczęliśmy od prostych melodii, a z czasem dokopaliśmy się do sedna muzyki indiańskiej, do sicuri (muzyka wykonywana wyłącznie na fletniach z towarzyszeniem bębnów), melodii, których normalny człowiek chyba nie jest w stanie słuchać. Byliśmy związani z zespołem "Varsovia Manta", który grał wtedy to samo co my, a my to samo co oni, miewaliśmy wspólne koncerty. To jest istotne, jeśli mamy mówić o początkach ząbkowickiego festiwalu.

Pierwsza Folk Fiesta? Przede wszystkim nie było jeszcze nazwy samej Fiesty, ona pojawiła się później. Inne było miejsce akcji, zamek, na którym festiwal odbywa się teraz, w ogóle nie wchodził jeszcze w rachubę. Na pierwszym spotkaniu w marcu 1989 roku w Ząbkowickim Ośrodku Kultury zagrały trzy zespoły: "Varsovia Manta", "Sierra Manta" i "Kurakas" - studencki kwartet z Łodzi (latynosi) też grający muzykę indiańską. To był zwykły koncert. Następny odbył się już kilka miesięcy później z udziałem "Varsovii Manty", "Sierry Manty" i boliwijskiego kwintetu "SEQUIA" i został uznany za pierwszą edycję festiwalu Andyjska Fiesta. Następne koncerty odbywały się już na ząbkowickim rynku i od tego momentu impreza nabierała większego rozmachu. Przyjeżdżało więcej zespołów, przychodziło więcej ludzi, a sam festiwal - przeniesiony później na teren ruin zamku - zyskał formułę trzydniową. Organizowaliśmy też warsztaty muzyczne. Pamiętam, że ludzie przyjeżdżali tutaj z własnymi piszczałkami i tworzyliśmy z nimi kilkudziesięcioosobowe zespoły na czas festiwalu.


A jednak po pewnym czasie zaczęliście grać na nutę słowiańską.


Tak, ale stało się tak nie dlatego, że się znudziliśmy muzyką andyjską, nie to było powodem. W pewnym stopniu stało się to za sprawą zespołu Varsovia Manta i Wojtka Ossoskiego, który zachęcił nas do sięgnięcia po melodie polskie czy ukraińskie. Zaczęliśmy stopniowo dołączać do naszego repertuaru kawałki swojskie - polskie, morawskie, łemkowskie. I dobrze się z tym czuliśmy, jakbyśmy nagle zaczęli grać i śpiewać językiem dla wszystkich zrozumiałym. Doszło do tego, że teraz gramy przede wszystkim melodie słowiańskie. Wiele zespołów sięga po słowiańską muzykę, ludzie zaczęli to czuć, bawić się na koncertach, tańczyć. To dobra droga.


Sporo mówi się teraz o komercji w muzyce folkowej...


Wiem, chcesz nawiązać do "Brathanków". Słusznie, komercja rozpanoszyła się. Jednak mówiąc o folku mam na myśli zespoły grające z potrzeby, tak jak "Mikołaje", "Chudoba", "Kapela ze Wsi", "Muzykanci" i inne. Te zespoły mają swoją publiczność i będą ją miały, niezależnie od tego, ile wydadzą płyt. Natomiast to, że pojawiło się coś takiego jak "Brathanki", nie powinno zbytnio dziwić. Nagle ktoś zauważył, że jest klimat na muzykę folkową. Może to jest kolejny etap, coś w rodzaju nowego wcielenia muzyki chodnikowej granej przez zawodowców. Jeżeli się ludziom zapodaje jeden utwór co godzinę przez pół roku to nie ma siły - łykną, kupią to. Mimo tego uważam, że jeżeli na takim festiwalu jak "Folk Fiesta" na jednej scenie gra "Fanfare Ciocarlia" i "Brathanki", to nic w tym złego, to połączenie komercji z jej zaprzeczeniem. Dzięki temu, że festiwal rozrósł się i nie odrzucił całkowicie komercji, ma zaplecze, ma pieniądze i stać go, żeby oprócz "Brathanków" zaprosić niesamowite zespoły np. z Rumunii. To dobrze, że można posłuchać na żywo takich kapel jak "Fanfare Ciocarlia" czy "Taraf De Haidouks", w innym przypadku trzeba byłoby na ich koncert jechać do Berlina, Londynu.


Co będziecie grać w przyszłości?


Zdecydowanie melodie słowiańskie. Ostatnio zaciekawiły nas rytmy bałkańskie. Komponujemy własne utwory. Będzie to "Muzyka z bliska i z daleka" i taki tytuł nosić będzie płyta, którą nagrywamy.


Ostatnie pytanie: Zajmujecie się tylko muzyką czy oprócz tego pracujecie zawodowo?


Gdybyśmy mogli zajmować się tylko muzyką, bylibyśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.


www.sierramanta.com.pl
sierramanta@netservice.com.pl

Skrót artykułu: 

Bez tego zespołu prawdopodobnie nie byłoby "Folk Fiesty", która kilka lat temu z kameralnej "Andyjskiej Fiesty" przerodziła się w festiwal o iście europejskim rozmachu. Z Robertem Tubkiem, wokalistą i muzykiem grającym na andyjskich instrumentach dętych rozmawia Agnieszka Kościuk.

Dział: 

Dodaj komentarz!