Shannon - "Święto duchów


Są takie płyty, po których pierwszym przesłuchaniu wzrusza się ramionami, ("nic rewelacyjnego") i odkłada je na półkę - żeby wrócić do nich za tydzień, kiedy już naprawdę trzeba będzie napisać recenzję. A wtedy spotyka nas niespodzianka - przy drugim, trzecim, czwartym zetknięciu z nagraniami odkrywa się, że są one (to z początku) "interesujące", (potem) "całkiem niezłe", (w końcu) - "wciągające".

Biorąc czytelników "Gadek z Chatki" za świadków, stwierdzam, że na to ostatnie określenie w pełni zasługuje kaseta grupy Shannon, nosząca romantyczną nazwę - "Święto Duchów". Prawdopodobnie chodzi o celtyckie święto (przecież to kultura Celtów inspiruje olsztyńską formację), przypadające w noc przed 1 listopada, tzn. przed Samhain. W tę noc otwierały się bramy między światami żywych i umarłych, czas stawał w miejscu, a ci, którzy opuścili ziemię, mogli odwiedzać swe dawne siedziby. Czytelnicy wybaczą, że pozwolę sobie na odrobinę patosu - tak, jak w święto duchów cienie umarłych spotykały się z żyjącymi ludźmi, tak w twórczości grupy Shannon spotyka się przeszłość muzyki celtyckiej z teraźniejszością, współczesnością.

Nie można bowiem powiedzieć, żeby olsztyńscy muzycy trzymali się ściśle tradycji. Nie chodzi nawet o to, że nie są biernymi odtwórcami melodii powstałych setki lat temu, bo jest to normalne u zespołów na pewnym poziomie (a nawet wręcz od nich wymagane!). Rzecz w tym, że Shannon traktuje i interpretuje muzykę celtycką całkiem inaczej niż, powiedzmy Open Folk lub - z grup zagranicznych - Altan.

Nie spotkamy tu lirycznych, łagodnie brzmiących melodii, poetyckich ballad - i pewnie z tego powodu piszącej te słowa tradycjonalistce kaseta "Święto Duchów" początkowo nie przypadła do gustu. Dopiero z upływem czasu, gdy można się zdobyć na odrobinę obiektywizmu, dostrzega się - a co za tym idzie, także docenia - emanującą z tej muzyki żywiołowość i namiętność.

O ile Shannon niewiele na wspólnego np. ze wspomnianą formacją Open Folk czy Alanem Stivellem, o tyle w swoich interpretacjach muzycznych przybliża się do ostrego, ognistego stylu szkockiej grupy Battlefield Band - a wydaje się, że na tym nie zamierza poprzestać. Chciałby podążać w stronę muzyki folkrockowej, o czym świadczą chociażby utwory "Devil in the Kitchen", "Matt Molly".

W pierwszym z nich bardzo, ale to bardzo wyraźnie pobrzmiewa gitara basowa - co nadaje kompozycji właśnie rockowego charakteru. Słyszalny doskonale na tym mocnym tle delikatny dźwięk fletu wcale nie wydaje się nie na miejscu. Przeciwnie, całość jest zharmonizowana i zwarta. Przypomina choćby utwory Sinad O'Connor z wykorzystaniem folkowych motywów. Podobny charakter ma zamykający pierwszą stronę kasety "Matt Molly" - z tym, że tu dodatkową atrakcją jest pięknie wpleciona partia gitary akustycznej (subtelne brzmienie także nie niweczy dynamizmu kompozycji). Natomiast utworem zaskakującym - nawet dla "niefolkowych" słuchaczy - może być -"Auld Lang Syne".

Przyznam, że mnie zaskoczył do tego stopnia (ach, te konserwatywne poglądy!), że chciałam zrezygnować z dalszego odsłuchiwania kasety. Zdumiewający wydał mi się pomysł łączenia folku, gatunku muzycznego oddziałującego przecież głównie na emocje odbiorcy, z... jazzem, muzyką "dla intelektu".

Z drugiej strony - chylę czoło przed muzykami, wykonującymi tę kompozycję. Została tak dobrze sporządzona, tak wspaniale i lekko zagrana, że nie sposób jej nie doceniać. Właśnie to "tło" - łącznie z motywem fletowym - jest czysto folkowe. Natomiast jazzowy mamy tu sposób śpiewania - a jednocześnie godny P. J. Harvey czy innej współpracowniczki Nicka Cave'a z "Murder Ballads". Głos wokalistki grupy Shannon jest subtelny, chłodny - a jednak zostaje w sercu już po drugim przesłuchaniu piosenki.

W ogóle zdaje się, że to właśnie pieśni do słów Roberta Burnsa, a nie utwory instrumentalne, stanowią prawdziwe pole do popisu dla olsztyńskiego zespołu. Chwalę wspaniały głos Radosława Walentynowicza - ale muszę powiedzieć, że atutem grupy Shannon są zdolności wokalne jej członków płci obojga (więc także Dagmary Szabłowskiej i Agnieszki Szwałkiewicz). To miła odmiana, bo najczęściej zespoły celtyckie (oczywiście te rodzinne - polskie) skupiają się na obsłudze instrumentów, zaniedbując śpiew albo wyręczając się w tym względzie jedną dziewczyną o ładnym głosie. Pozostawia to wrażenie, jakby mężczyźni byli kompletnymi "beztalenciami" wokalnymi - co jest oczywistą nieprawdą. Shannon w pełni ten pogląd obala i daje innym formacjom dobry przykład - choćby pieśniami - "My Luve is like a red, red rose".

"My Luve..." otwiera drugą stronę kasety i zaiste, jest to początek imponujący. Radosław Walentynowicz śpiewa wiersz XVII - wiecznego szkockiego poety Roberta Burnsa. Wydaje się więc od razu, że piosenka ta powinna być smutną balladą przy wtórze skrzypiec. Nic bardziej mylnego! Oto słyszymy głos męski, mocny, wręcz ognisty i szybką, dynamiczną melodię. Nie, nie jest to wyznanie melancholijnego minstrela - suchotnika (niech mi wybaczy Alan Stivell!), ale zdrowego młodego chłopaka, który własnymi rękami umie postawić dom, na zabawach tańczy do białego rana, a pije za trzech (co chyba odpowiada rzeczywistemu wizerunkowi Burnsa - niewykształconego górala). Co więcej, w tej pieśni jest tyle samo energii, co w najlepiej zagrzewającej do pracy szancie, a namiętności więcej niż w cygańskim romansie. Jeżeli tę opisaną przez Burnsa miłość do czegokolwiek porównywać, to po wysłuchaniu tego nagrania - tylko do szalejącego żywiołu.

Może mniejsze - ale tylko trochę - wrażenie robi ballada "Dagi szybka". Jest żwawa, potoczysta, lecz sama warstwa instrumentalna nie zaspokoiłaby apetytu słuchaczy, gdyby nie chórki kobiece na jej tle. Od razu słychać, że członkinie grupy Shannon nie są predestynowane do wdzięcznych treli przy akompaniamencie harfy. Magiczna moc ich głosów zmarnowałaby się wtedy bezpowrotnie. A ta pieśń to dopiero rozgrzewka, preludium do "Sanelita". Zamyka on kasetę, a jednocześnie stanowi najlepszy jej fragment. Spotykają się tu głosy kobiece - w refrenach - z męskim - w zwrotkach. Przy czym o ile donośny, surowy wokal Radosława Walentynowicza rozpala serce słuchaczy, o tyle chóralne refreny "budują" inny nastrój. Trudno go nazwać. Ponury? To słowo o negatywnym wydźwięku. Raczej - mroczny, bo te zaśpiewy i okrzyki są przeniesione wprost z sabatu czarownic, odbywającego się na szkockim wrzosowisku. Faktem jest, że ta pieśń zrobiłaby wrażenie nawet na osobach zupełnie folkiem nie zainteresowanych, bo jest po prostu - uderzająca. Niezbyt szybkie tempo, a ile napięcia! A jeśli dodać do tego jeszcze odgłosy burzy (ten sam efekt dźwiękowy słyszymy na początku kasety)... Tak, tak, grupa Shannon pracuje usilnie nad tym, żeby rozpalić wyobraźnię słuchaczy.

Jej członkowie potrafią interpretować pieśni tak, żeby przyciągały nie tylko wielbicieli dramatycznych ballad i aranżować motywy muzyczne w nietypowy sposób, a gdy nawet zanadto je uwspółcześnią to przynajmniej robią to fachowo!). W imieniu "GzCh". polecam więc z czystym sumieniem kasetę "Święto Duchów" zarówno słuchaczom poszukującym odrobiny romantyzmu, jak i tym odbiorcom, których "ciągnie" w stronę rocka. A za pomysły muzyczne i ich doskonałe wykonanie od siebie daję grupie Shannon 8 punktów na 10.

Skrót artykułu: 

Są takie płyty, po których pierwszym przesłuchaniu wzrusza się ramionami, ("nic rewelacyjnego") i odkłada je na półkę - żeby wrócić do nich za tydzień, kiedy już naprawdę trzeba będzie napisać recenzję. A wtedy spotyka nas niespodzianka - przy drugim, trzecim, czwartym zetknięciu z nagraniami odkrywa się, że są one (to z początku) "interesujące", (potem) "całkiem niezłe", (w końcu) - "wciągające".

Biorąc czytelników "Gadek z Chatki" za świadków, stwierdzam, że na to ostatnie określenie w pełni zasługuje kaseta grupy Shannon, nosząca romantyczną nazwę - "Święto Duchów". Prawdopodobnie chodzi o celtyckie święto (przecież to kultura Celtów inspiruje olsztyńską formację), przypadające w noc przed 1 listopada, tzn. przed Samhain. W tę noc otwierały się bramy między światami żywych i umarłych, czas stawał w miejscu, a ci, którzy opuścili ziemię, mogli odwiedzać swe dawne siedziby. Czytelnicy wybaczą, że pozwolę sobie na odrobinę patosu - tak, jak w święto duchów cienie umarłych spotykały się z żyjącymi ludźmi, tak w twórczości grupy Shannon spotyka się przeszłość muzyki celtyckiej z teraźniejszością, współczesnością.

Dział: 

Dodaj komentarz!