Kiedy dojeżdżam do Kazimierza, robi się już ciemno. Ostatnie kilkaset metrów jadę przez niewielki las, zanim po prawej stronie nie wyłoni się chata z bali i przytulne podwórze otoczone drewnianym płotem. Parkuję nieopodal i wkrótce otulają mnie niskie dźwięki didgeridoo. Dźwięki, które przez rdzennych mieszkańców północnej Australii nazywane są głosem ziemi.
Didgeridoo – a właściwie yidaki, bo tak nazywa się ten instrument w języku Yolngu – to drewniana trąba wykonana tradycyjnie z pnia eukaliptusa. Nie byle jakiego pnia. Jego środek został wyjedzony przez termity, a kora nadpalona, nierzadko przez ogień regularnie trawiący północnoaustralijski busz. Działanie sił przyrody w procesie powstawania instrumentu ma niebagatelne znaczenie. Wszystko, co dzieje się w życiu Yolngu, zamieszkujących tropikalne lasy Ziemi Arnhema, jest z przyrodą nierozerwalnie związane – od systemu pokrewieństwa po muzykę.
Wyjątkowość tonów sączących się przez ciepłe, czerwcowe powietrze uruchamia całą siatkę skojarzeń. Czuję, że za chwilę znajdę się w nowej przestrzeni, coś zostawię za sobą, a czegoś innego doświadczę. Może przeniosę się na chwilę do mitycznego, aborygeńskiego czasu snów? Mijam bramę i na czarnej tablicy zawieszonej na ścianie domu widzę świeżo wykonany kolorową kredą napis „Przystanek Korzeniowa. Witajcie w naszej bajce”. Chyba dobrze trafiłem.
O fascynacji niecodziennymi dźwiękami i o festiwalu Dźwięki z Korzenia, którego trzecia edycja odbędzie się 23-25 czerwca, opowiadają mi jego organizatorzy: Ruff Libner, Jakub Pieleszek, Maciej Lubaś i Łukasz Hołuj.
Jak to się stało, że zaczęliście grać na didgeridoo?
Ruff Libner: Z didgeridoo pierwszy raz zetknąłem się jako sześcio- czy siedmiolatek, jeszcze w latach 70. zeszłego wieku. W audycji Polskiego Radia usłyszałem jego dźwięk i poznałem nazwę. Bardzo mnie to zafascynowało i pozostało gdzieś głęboko w podświadomości… Gdy bez mała 20 lat później pierwszy raz trzymałem didgeridoo i wydobyłem pierwsze dźwięki, poczułem, że jest to właśnie ten instrument i na nim będę grać.
Jakub Pieleszek: Po raz pierwszy zetknąłem się z tym instrumentem w 2000 roku. Mój przyjaciel przyjechał do Gdańska z własnoręcznie wykonanym didgeridoo. Na nim właśnie nauczyłem się grać i do dzisiaj mam je w swojej kolekcji. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem dźwięk didgeridoo, wiedziałem, że ten instrument ma to coś, czego nigdy wcześniej nie mogłem znaleźć w innych, na których próbowałem uczyć się grać.
Łukasz Hołuj: Jeżeli można mówić o istnieniu przypadków, moje zainteresowanie tym instrumentem jest wynikiem przypadkowych spotkań, zdarzeń, które niepostrzeżenie przerodziły się w poszukiwania, interakcje wrastające na stałe w wachlarz moich artystycznych działań.
Didgeridoo to bardzo ważna część kultury rdzennych Australijczyków. Czy czerpiecie z niej coś dla siebie?
Ł.H.: Bardzo trudno byłoby grać na didgeridoo i zignorować kulturę Aborygenów. Zawsze musi nastąpić spotkanie. Oczywiście, może się to odbywać w różny sposób, będzie płytsze lub głębsze, dotknie bardziej lub mniej, ale zawsze nastąpi. Miejsce tego instrumentu w plemiennej tradycji było i będzie źródłem inspiracji i emocji, powodem postawienia sobie wielu pytań o naturę i historię świata, co już jest głębokim haustem z kulturowej sadzawki Ziemi Arnhema.
R.L.: Oczywiście, słucham tradycyjnej muzyki z Terytorium Północnego. Bardzo lubię brzmienie wyjedzonych przez termity instrumentów, ich matową barwę i specyficzny, chropawy pazur. Wielce szanuję wykonawców takich jak David Blanasi, Darryl Dikarna czy wreszcie Djalu Gurruwiwi. Lubię wsłuchiwać się w tradycyjne rytmy i techniki, ale niekoniecznie jestem zwolennikiem ich kopiowania. Myślę, że kreatywne i twórcze podejście do instrumentu również jest formą szacunku dla rdzennych mistrzów. Didgeridoo to doskonały nośnik do snucia historii, ja osobiście staram się opowiadać własne. Rytmy grane przez białych wykonawców różnią się od tych z Ziemi Arnhema, inna jest artykulacja dźwięków i rodzaj ekspresji... Inne są też opowieści, tak jak inne są nasze światy. Pytany kiedyś o moje podejście do muzyki didgeridoo, użyłem takiego sformułowania: „biali ludzie na czarnych instrumentach grają kolorową muzykę”.
Kto gra na didgeridoo w Polsce? Czy to duża grupa ludzi?
Maciej Lubaś: Grają młodzi i ci z większym bagażem życiowym, mężczyźni i kobiety. W zasadzie ten instrument jest dla każdego. Jak zaczynałem dmuchać, w Polsce była nas garstka. Teraz didgeridoo można usłyszeć często w muzyce folkowej, metalowej, hip-hopowej, klasycznej, techno i jazzowej.
R.L.: Didgeridoo w Polsce pojawiło się przed trzydziestu laty. Ja zacząłem grać w drugiej połowie lat 90. XX w., w czasie który nazwałbym „drugą falą” zainteresowania tym instrumentem. Powstały wtedy zespoły: Balanda Didjeridoo Duo, Klangor, Yerba Mater, Nell' Ambientes (dziś Radio Samsara), Kookaburra, nieco później Dron. Zaczęły się pojawiać pierwsze profesjonalne nagrania i płyty. Zespoły koncertowały, odnosząc festiwalowe sukcesy, krajowi twórcy robili coraz lepsze instrumenty z rodzimych gatunków drewna. Kto w Polsce gra? Są mniej i bardziej zintegrowane grupy w Warszawie, na Pomorzu, Podlasiu, Lubelszczyźnie i w Krakowie. Wiele z tych ekip zna się nawzajem i współpracuje ze sobą, owocem takiej właśnie współpracy są Dźwięki z Korzenia.
J.P.: Coraz więcej ludzi interesuje się didgeridoo. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, jak liczne jest to grono. Wielokrotnie zastanawiałem się nad tym i mam wrażenie, że osoby fascynujące się didgeridoo nie są w stanie przebić się z większymi inicjatywami o charakterze ogólnopolskim. Przez lata brakowało cyklicznego wydarzenia, które budowałoby polską scenę. Mam nadzieję, że festiwal Dźwięki z Korzenia, pomyślany jako impreza cykliczna, może to zmienić.
Skąd pomysł festiwalu? Do kogo jest skierowane to wydarzenie?
J.P.: Pomysł zorganizowania festiwalu didgeridoo w Polsce narodził się niespodziewanie, latem 2014 roku, podczas mojego pobytu w rodzinnych stronach, w Kazimierzu Dolnym na Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych. Urzekła mnie i moją rodzinę barwna i niepowtarzalna atmosfera miasta, przepełnionego muzyką, kolorami i słońcem. Trafiliśmy wówczas do nieznanego nam wcześniej miejsca, klubojadalni „Przystanek Korzeniowa”, do którego przyciągnął nas ciekawy wieczór koncertowy i zakochaliśmy się w nim. Drugą inspiracją był nasz pobyt na jednym z największych festiwali didgeridoo we Francji – Le Reve de l’Aborigene w Airvault. Na początku pojawiła się myśl o zorganizowaniu ogólnopolskich warsztatów didgeridoo, połączonych z koncertem, ale szybko okazało się, że cała sprawa zaczęła nabierać coraz większego rozmachu. Z pozornie niewielkiej inicjatywy zrodził się w sposób zupełnie naturalny Festiwal Didgeridoo „Dźwięki z Korzenia”.
Ł.H.: Środowisko instynktownie zwracało się ku idei zlotu czy spotkania, które zaspokoi potrzebę uczestnictwa i identyfikacji ze wspólnotą. Było dużo marzeń, trochę prób, był pierwszy festiwal didgeridoo w Mielniku nad Bugiem. Jednak dopiero inicjatywa w Kazimierzu zapewnia cykliczność, a zatem większą stabilność powstającej społeczności miłośników instrumentu.
R.L.: Jako wykonawcy, twórcy instrumentów, organizatorzy imprez czy słuchacze jesteśmy od siebie zależni. Powinniśmy współdziałać, organizować koncerty i warsztaty, uczestniczyć w nich, wydawać muzykę, wymieniać się informacjami. Bardzo ważną, wręcz niezbędną platformą takich działań jest festiwal – wydarzenie, na którym mogą się spotkać wykonawcy z całego kraju, zarówno profesjonaliści, jak i próbujący swych sił po raz pierwszy. Ta inicjatywa zaczyna wchodzić w krwioobieg światowej sceny didgeridoo.
To już trzecia edycja Dźwięków z Korzenia. Jak oceniacie poprzednie?
M.L.: Na pierwszy festiwal jechałem z dużym zaciekawieniem i okazało się, że miejsce oraz ludzie są świetni. Ciągłe granie, rozmowy oraz testowanie instrumentów daje fajne flow. Przy drugiej edycji włączyłem się w organizację festiwalu, prowadziłem warsztaty oraz zagrałem z zespołem Dron. Było pracowicie, wymagająco, ale daliśmy radę. W ubiegłym roku przez festiwal przewinęło się około 200 osób. Prowadzimy listę, która z roku na rok nam się wydłuża. Zespoły odzywają się do nas, żeby zagrać na festiwalu. Nasze wydarzenie jest jedynym znanym nam miejscem, które integruje trębaczy i trębaczki z Polski.
J.P.: Pierwsza edycja festiwalu trwała dwa dni. Nie do końca wiedzieliśmy, czego się spodziewać po tym weekendzie, ale niepowtarzalna atmosfera miejsca i wspaniała muzyka oczarowały wszystkich gości. Okazało się, że można zorganizować ciekawe wydarzenie muzyczne, nie mając środków na takie przedsięwzięcie. Druga edycja utwierdziła nas w przekonaniu, że cykliczny festiwal ma moc integrowania i budowania wspólnoty ludzi, dla których didgeridoo to fascynujący instrument. Wydarzenie było jeszcze lepiej przygotowane i zaplanowane, obfitowało w warsztaty, wykłady, koncerty i solowe wystąpienia.
Ł.H.: Poprzednie edycje miały intymną, kameralną atmosferę spotkania starych i nowych przyjaciół z paczki, na co dzień rozrzuconych po wszystkich stronach kraju. Mogliśmy się spotkać dzięki zaangażowaniu wielu cudownych osób, które zdecydowały się wesprzeć przedsięwzięcie i zbudować przestrzeń – na czele z Tomkiem, gospodarzem „Przystanku Korzeniowa”. Oba festiwale nie odbyłyby się oczywiście bez wykonawców, takich jak: Kipikasza, Karpaty Magiczne, Dron, Kookaburra, Radio Samsara, Balanda Didgeridoo Duo, Klangor, Egonia czy Mago. Atmosferę tworzyły też występy solistów w ramach sceny otwartej oraz Spacer Dźwiękowy Anny Kędziorek.
R.L.: Obie edycje festiwalu pokazały nam jak barwna i interesująca jest polska scena didgeridoo. Cykliczna impreza jest naprawdę potrzebna. Podczas drugiej edycji ożywiła się scena otwarta. Kilku uczestników po raz pierwszy w życiu odważyło się zagrać przed publiką, spotkali się z gorącym przyjęciem. Stworzyliśmy bardzo ciepłą i otwartą atmosferę. Wspólnie grając i uczestnicząc w warsztatach, zaczęliśmy się lepiej poznawać. Rozwija się również festiwalowa scenografia i zaplecze koncertowo-warsztatowe. Tomek, gospodarz „Przystanku Korzeniowa”, wybudował nową letnią scenę, dzięki której deszczowa aura tylko dodała kolorytu niektórym koncertom.
Czego możemy spodziewać się w tym roku? Czy przygotowaliście jakieś specjalne atrakcje?
R.L.: Od trzeciej edycji nasz festiwal otwiera się na świat. Pracujemy nad tym, aby uczestnicy oprócz krajowych wykonawców mogli spotkać także światową czołówkę. Bardzo mnie cieszy, że swój udział w tegorocznym festiwalu potwierdził Gauthier Aubé z Francji. Wszystko wskazuje na to, że będzie więcej dobrych wiadomości… Od piątku do niedzieli pod wodzą Jakuba Pieleszka z pracowni Didgeridoo Dijdrak będziemy wspólnie budować ogromne festiwalowe didgeridoo. Od przyszłej edycji jego dźwięk będzie „rytualnie” otwierał i zamykał imprezę. Można powiedzieć, że z roku na rok powstają i rozwijają się festiwalowe zwyczaje, jak chociażby „Losowanie Białego Potwora”. A czym ono jest, ostatniego dnia festiwalu możecie dowiedzieć się sami.
Impreza odbywa się w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą w tym samym czasie, co Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych. Czy da się muzykę wykonywaną na didgeridoo połączyć jakoś z polską tradycją?
J.P.: Szukanie podobieństw kulturowych i wspólnych konotacji narzuca się w sposób naturalny. W naszej kulturze, sztuce, muzyce znajdziemy wiele elementów wspólnych z daleką kulturą Aborygenów. Chodzi o obserwację świata, poszanowanie życia w harmonii z przyrodą oraz zachowanie pewnej równowagi. To także opowieści o człowieku i o jego roli w „odwiecznym porządku”. Takich podobieństw jest dużo, jeśli przyjrzymy się np. sztukom plastycznym. Symboliczne formy opisują świat w sposób prosty i bardzo umowny. Jeśli chodzi o samo didgeridoo, to mamy w naszej kulturze ludowej trzy odpowiedniki tego instrumentu: trombity, ligawy i bazuny. Co prawda różnią się one w konstrukcji i sposobie grania, lecz można tu mówić o pewnym transkulturowym zjawisku.
Ł.H.: Nie wydaje mi się, żeby bezpośrednio można było połączyć polską tradycję z didgeridoo, chyba że myślimy o tzw. „nowej tradycji”. Tutaj właściwie otwierają się wszystkie możliwości. Gdybyśmy jednak zdecydowali się na poszukiwanie jakiegoś pomostu, to być może najłatwiej byłoby się skupić na funkcji instrumentów dętych w dwóch tak odległych kulturach. I tak np. adwentowe granie na mazowieckich ligawkach i aborygeński styl grania wongga-walanga, często przez etnografów łączony z rytuałami śmierci, oczyszczania czy obrzezania, z pewnego punktu widzenia stałyby się przykładem podobnych funkcji rytualnych, zaspokajających potrzeby religijne członków społeczności.
R.L.: Instrumenty ze wszystkich stron świata są obecnie powszechnie dostępne. Wiele z nich ma fantastyczne i przepiękne brzmienie, potrafią niesamowicie współgrać. Jeśli bazując na tych brzmieniach, komponuje się muzykę z polskim tekstem, rytmem czy melodyką, gra się nowe wersje tradycyjnych utworów, to powstaje swego rodzaju nowa tradycja. Jakiś czas temu z grupą Nell' Ambientes nagraliśmy, w zasadzie dla żartu, utwór „Siała Baba Mak”. Spotkał się on z bardzo gorącym przyjęciem na folkowych festiwalach, takich jak Nowa Tradycja czy Mikołajki Folkowe, ale także wśród publiczności słuchającej reggae, bardzo spodobał się też dzieciom. Szczerze zagrana muzyka wymyka się wszelkim podziałom, przekracza granice, pozwala na chwilę refleksji.
Tuż za drewnianym płotem wyznaczającym granicę festiwalowej przestrzeni, ciągnie się piękny kazimierski wąwóz, wrzynający się w pobliskie wzniesienie kilkusetmetrową bruzdą. Po obu jego stronach drzewa prężą swoje powykręcane korzenie, które zdają się łapczywie chwytać ostatnie festiwalowe wibracje. To one zachowają „głos ziemi” do następnego spotkania. Już niedługo, 23-25 czerwca 2017 roku znowu popłyną Dźwięki z Korzenia.
Łukasz Smoluch
fot. J. Pieleszek
Kiedy dojeżdżam do Kazimierza, robi się już ciemno. Ostatnie kilkaset metrów jadę przez niewielki las, zanim po prawej stronie nie wyłoni się chata z bali i przytulne podwórze otoczone drewnianym płotem. Parkuję nieopodal i wkrótce otulają mnie niskie dźwięki didgeridoo. Dźwięki, które przez rdzennych mieszkańców północnej Australii nazywane są głosem ziemi.