Tegoroczna edycja Skrzyżowania Kultur była nasycona, momentami do granic wytrzymałości, nutą afrykańską z różnych etnopółek – od rootsu po etnopop i dark electro. Za to „Sounds of Poland” to istna wisienka na torcie.
Już pierwszy dzień (16 września) był muzycznym zderzeniem łagodnej i radosnej nuty, pochodzącego z pogranicza Angoli i Konga, Waldemara Bastosa z quasi-rockową Rokią Traoré. Trzeba przyznać, że Waldemar bardzo dobrze dobrał repertuar na swój stołeczny koncert. Proporcje pomiędzy zaangażowanymi społecznie balladami gitarowymi a nieco luźniejszymi, brazylijsko-karaibskimi rytmami były doskonale wyważone, więc smutniejsze granie płynnie przechodziło w weselsze. Mam wrażenie, że właśnie ta pozytywna energia Bastosa, mimo trudnych przeżyć, jakimi „raczyła go” historia, wzięła górę nad poruszanymi w tekstach problemami. Gdy udało się mu zaangażować publiczność do wspólnego śpiewania, była to czysta dobroć płynąca z serc. Panowie na scenie grali po prostu dobrze przemyślane jam session, oparte o akustycznego bluesa, ale ze stwierdzeniem zapowiadającej koncerty Marii Pomianowskiej, że gitarzyści towarzyszący Waldemarowi Bastosowi byli „zjawiskowi”, zgodzić się nie mogę. To jego głos był zjawiskowy. Muzycy byli tłem. Po przerwie Rokia Traoré była bardzo dynamiczna i przypominała scenicznie Skunk Anansie – ale muzycznie była przewidywalna aż do bólu. Co gorsza, hałas, jaki wygenerował jej akustyk, był nieodpowiedni do namiotu festiwalowego – siedziałem w ostatnim rzędzie, bo bliżej się po prostu nie dało. Quasi-rockowe brzmienie jej zespołu, przełamane elektrycznym bluesem, w dużej mierze zagłuszało elementy etniczne i sprawiało nieznośne wrażenie niedopracowania i powtarzania „n” razy tego samego motywu muzycznego. Bunt buntem, blues-rock blues-rockiem, ale jeśli przekaz ma być właściwie odebrany i zrozumiany, to powinien dobrze zabrzmieć. Zacnie wywijający transy na tradycyjnym instrumencie griotów djéli n’goni (rodzaj lutni) czarnoskóry muzyk z trudem przebijał się przez „grunge’owo” rozjechane gitary i niespecjalnie porywającą grę perkusisty. Szkoda, bo gdy już był słyszalny, zdecydowanie wzbogacał rytm. Pod koniec występu jakaś litościwa ręka „zdjęła” wreszcie dudniące basy i brzmienie przeszło w przyjemny dla ucha, nawet lekko dyskotekowy funky pop...
Środowy wieczór (19 września) nie był już tak licznie obsadzony, jak niedzielny, ale za to „Sounds of Poland” był wisienką na torcie. Szybki i dynamiczny set WoWaKin Trio przyniósł z sobą ożywczy powiew świeżości, oparty o tradycyjne brzmienia nizinnej Polski, podane w sposób nieortodoksyjny i innowacyjny. WoWaKin to teoretycznie „tylko” trójka ludzi na scenie, ale to też aż orkiestra, która nie boi się sięgać po dawne teksty rubaszne, nawiązujące do damsko-męskich relacji i przywracać im młodego ducha. WoWaKiny nie mają „skupionej, nabożnej czci” wypisanej na twarzach podczas grania muzyki – ale za to potrafią dowcipnie wpleść w dawne przyśpiewki falsety à la „Stayin’ Alive”. Pokazali, że tradycje muzyczne Polski nizinnej można zagrać w sposób kreatywny, ale z zachowaniem klimatu.
Kolejna tego dnia ekipa, czyli Bester Quartet wyglądała, jakby się gdzieś spieszyła. Być może wynikało to z ograniczonego czasu występu, przez co muzycy nie mogli w pełni rozwinąć skrzydeł. Set był oczywiście poprawny i technicznie doskonały, a między utworami utrzymali swój humorystyczny ton, co miło przełamywało filharmoniczne brzmienie wirtuozerskiej klezmerki.
Po przerwie nastąpiło zapowiadane, epokowe, polsko-irańskie wydarzenie muzyczne. Był to występ Pani Dyrektor z zespołem uczennic i zaproszonymi gośćmi. Na pewno Maria Pomianowska & Hossein Alizâdeh World Ensemble nie pozostawili publiczności obojętnej! Ta podzieliła się na zachwyconą i rozczarowaną. Ja osobiście znalazłem się w grupie drugiej, nic nie ujmując wirtuozerii – tak tej polskiej, jak i irańskiej. Miałem po prostu wrażenie, że projekt jest spotkaniem znajomych na jam session, które lepiej zabrzmiałoby „we fojerze”. Niemniej szanuję to, że Maria Pomianowska od lat konsekwentnie realizuje swoją nostalgiczną brzmieniowo, muzyczną wizję bez względu na panujące w muzyce mody. W pewnym momencie została zapowiedziana polska pieśń w fuzji z muzyką kurdyjską. Długi wstęp nie wskazywał na to, że będzie to... „Lipka zielona”. Była to jedna z najsmutniejszych, najwolniejszych i najdłuższych wersji tego polskiego evergreena, jaką słyszałem w ciągu kilkunastu lat.
Na projekt Agaty Siemaszko z romskimi muzykami ze Słowacji i Węgier (czwartek, 20 września) czekałem z niecierpliwością. Ta część festiwalu i Kolektywu Europa była dla mnie najważniejszym wydarzeniem muzycznym tej edycji SK. Prapremiera projektu Lačhe Lavutara stała się faktem w namiocie festiwalowym, co na pewno zapisze się w historii Skrzyżowania. Muzycy wchodzili na scenę pojedynczo, witani brawami, grając krótkie, riffujące solówki na swoich instrumentach. Muzyczna podróż taborem Agaty & Lačhe Lavutara nie ograniczyła się tylko do Słowacji i Węgier. Była też Bośnia, Serbia, południowa Rumunia i Transylwania. Mistrzowskie skrzypce jedynej uznanej przez słowackich Romów prymistki, Barbory Botošovej (córki wirtuoza Eugena Botoša i wnuczki Jana Berkyego Mrenicy), już od pierwszych chwil prowadziły ożywiony dialog muzyczny z altówką Róberta Lakatosa, kontrabasem Jancsiego Rigó, cymbałami Miroslava Rajta, gitarą Kuby Bobasa Wilka i stołecznymi perkusjonaliami Krzysztofa Guzewicza. Agata zaśpiewała najpierw po słowacku, następnie po węgiersku, a muzyka płynnie zmieniała się od słowackich Tatr po węgierską pusztę. W pewnym momencie do zespołu dołączył, zaproszony przez Agatę do tego projektu, Kálmán Balogh. Na Węgrzech (i nie tylko!) to człowiek-legenda. Muzyka podryfowała też do Rumunii – najpierw na południe, w klimaty bliskie manele de petrecere i muzică populară, a następnie na północne pogranicze, do Transylwanii. Potem przez Węgry, Serbię i wschodnią Słowację wróciła nad Wisłę. Bis był po polsku, o wyjściu ze złotej chmury. Charyzma Agaty, humor Bobasa, wirtuozeria cymbalistów, cudowne riffy skrzypcowe i stołeczny akcent perkusyjny stworzyły klimat niepowtarzalny. Projekt zadebiutował niezwykle udanie i tu należy się ukłon włodarzom festiwalowym za to, że stało się to właśnie na Skrzyżowaniu Kultur. Trochę szkoda, że w środku tygodnia, a nie np. w czasie koncertu rozpoczynającego w niedzielę lub finałowego w sobotę – ale to było po prostu wspaniałe. To jest zespół na miarę światową. Wirtuozeria z szacunkiem dla tradycji, oparta również o własne kompozycje, podbudowane brzmieniem głosu Agaty z charakterną chrypką. Nic dziwnego, że publiczność zgotowała muzykom długą owację na stojąco!
W drugiej części zagrali wyluzowani weterani radosnego grania senegalskiego – Orkiestra Baobab. Byli jak podróż przez miejskie, brukowane uliczki starym, dobrym Jelczem PR 110. Jak się rozbujali na tylnych siedzeniach, to już tak dotrwali aż do pętli. Saksofony, bębny, gitary (dodajmy, że troszkę rozjechane w fazie – oni się chyba nie do końca w odsłuchach słyszeli), szczypta bluesa, szczypta oldskulowego funky/disco, szczypta ska, szczypta roots reggae i dużo słońca. Ot prosta, wesoła, sympatyczna muzyka na wieczór. Co ciekawe, wystąpili w lekko okrojonym składzie – jeden z gitarzystów został zatrzymany na lotnisku w Lizbonie i odesłany do Senegalu… A Orkiestra Baobab jest jak… stary baobab. Jego się już nie przesadzi, trza zaakceptować takim, jakim jest.
Dwa ostatnie dni tegorocznego Skrzyżowania Kultur upłynęły w szeroko rozumianych rytmach Afryki, łączonych ze współczesnymi gatunkami muzycznymi. Pierwszym występującym był King Ayisoba, niekwestionowana w swoim kraju legenda muzyki kologo z północno-wschodniej Ghany. Ta stosunkowo prosta, rytmiczna, przez niektórych odebrana nawet jako hałaśliwa, akustyczna nuta to afrykański odpowiednik naszego folkloru miejskiego rodem z twórczości Grzesiuka. Śpiewanego „klymatycznym” głosem o problemach ulicy. Jakże inne to było od trochę zbyt plastikowej Nneki, urodzonej w Nigerii, ale wychowanej w Niemczech. Początkowo zagrane reggae brzmiało obiecująco, ale potem przeszło w „mdławy pop dla gimbazy” i dopiero tunezyjsko-francuski projekt Ifriqiyya Electrique (trzeci występ tego dnia) był czymś, co było niełatwe w odbiorze, ale niosące ze sobą niesamowicie dużo treści i przeżyć muzycznych. Ich set, oparty na rytuałach Banga, czyli pogańskich wierzeniach, był w zasadzie muzycznym obrzędem. Połączenie dźwięków afrykańskich bębnów i kastanietów qraqeb z noizzem i dark electro, przemieszanym z metalem, stworzyło swoistą całość. Na ekranie za sceną wyświetlano film, który tłumaczył, o co biega w tym wszystkim i skąd się to wzięło. Pod koniec jeden z bębniarzy ubrany w strój szamański, do złudzenia przypominającym stroje naszych Dziadów Żywieckich lub bułgarskich Kukeri, wmieszał się w tłum i jeszcze długo rytmicznie tańczył wraz z publicznością w ramach bisu.
Ostatniego dnia na scenie dominowała nostalgia i podobnie jak wcześniej nie zabrakło różnych komentarzy. O ile koncert wiekowego, ale dziarskiego jazzmana Mulatu Astatke z Etiopii był majstersztykiem i ci, którzy zostali do końca, zdania mieli zgodne, o tyle pierwszy z występujących tego dnia muzyków, Tigana Santana z Brazylii, wzbudził skrajne emocje. Mnie do gustu nie przypadł ze względu na zbytnią dawkę smuteczków – ale solidna dawka etno-jazzu w drugiej części koncertu była miodem dla uszu – bliższym jazzowym brzmieniom klubowym niż wioskowo-plemiennym. Mało tego – dało się usłyszeć wpływy muzyki praktycznie z całego świata, łącznie z mroczną Skandynawią, bajecznie kolorowymi Karaibami, nowojorskimi wieżowcami i filmowymi szlagierami z czasów, gdy Bonda grał Roger Moore, a Kojaka Telly Savalas. A to wszystko bez napinki i w etno-jazzowych ramach.
Podsumowując – tegoroczne SK miało kilka wzlotów i kilka upadków. Upadki przemilczmy, wzloty były zacne!
Witt Wilczyński
Tegoroczna edycja Skrzyżowania Kultur była nasycona, momentami do granic wytrzymałości, nutą afrykańską z różnych etnopółek – od rootsu po etnopop i dark electro. Za to „Sounds of Poland” to istna wisienka na torcie.
Fot. R. Zawadzki: Maria Pomianowska & Hossein Alizâdeh World Ensemble, Skrzyżowanie Kultur