Połączenie sił znanego skrzypka Zachodu i wirtuozerskiej energii etnicznej Wschodu na mój gust od samego początku było strzałem w dziesiątkę. Już pierwsze, choć do bólu znane i zapewne mogące powodować sprzeciwy wśród braci folkowej w stylu „A po co kolejny raz ten kawałek?” „Ajde Jano” zapodane z niesamowitym czadem sprawia, że mam ochotę tej płyty słuchać dalej i do tego często. Z czasem klezmerski folk przechodzi bardzo płynnie, w „skubany” sposób, w brzmienia klasyczne (chwila nieuwagi, a one już królują!), zdecydowanie bliższe filharmonii niż wiejskiej chacie. Dzięki temu jednak „Jovano Jovanke” czy „Ederlezi” brzmią zupełnie inaczej niż dotychczas w folku bywały grane a dla równowagi klasyczne brzmienia wzbogaciły się o folkowy bigielek.
Są na tej płycie motywy z wcześniejszych dokonań Kroke („Time 4 Time”), a także wręcz thrashowa „Kukush” ach! ten metalowo brzmiący przester, niczym w też klezmerskiej, aczkolwiek mocno jazzowej formacji Hasidic New Wave (z płyty „Psycho-Semitic” tam również był taki jeden przesterowany numer, pamiętacie?) zza Wielkiej Wody... A to oczywiście nie wszystko, czym raczą słuchacza na „Spotkaniu Światów” Kennedy i Kroke. Tej płyty słucham „od deski do deski” i dobrze mi się przy niej pracuje. I nie jest szczególnie ważne czy to jeszcze folk, czy już nie folk, czy może klez-thrash, klez-hip-hop, jakaś profanacja, czy klez-fusion. Dla mnie jest to świetna płyta. I nie ma przebacz!
Może tak być i na pewno będzie, że komuś się ta płyta nie spodoba ok, zdarza się. Są zatem inne płyty Kroke, są inne płyty Kennedyego. Można wybrać. Gdyby wszyscy słuchali tego samego to niewątpliwie byłoby straszliwie nudno i szaroburo. Jak już między wierszami wspomniałem klasyczne brzmienia zostały wzbogacone folkowym tchnieniem. Bardzo, bardzo dobrze! To co prawda nie pierwszy taki przypadek na świecie i mam nadzieję, że nie ostatni. Pomysł jest z gruntu w tak zwanym porządeczku i wart naśladowania oby tylko ewentualni naśladowcy nie poprzestali na bezmyślnym kopiowaniu...
Podsumowując rozbiegane myśli „East meets East” jest na pewno wielkim sukcesem polskiego folku (chociażby na miarę płyty Jopek/Metheny). Płyta Kroke i Kennedyego trafiła nawet, i to bardzo szybko, na stołeczny „Stadion” (nie napiszę za ile sprzedawana, bo byłaby to reklama, a i tak pewnikiem temat „Stadionu” kwalifikuje się na początek lawiny dyskusyjnej...). Według opinii złośliwców (choć moim zdaniem bardzo trafnej) ten fakt także przemawia za sukcesem polskiego folku wszak piraci sprzedają przede wszystkim to, co jest znane, lubiane i chodliwe. Wcześniej polski folk był reprezentowany na „Stadionie” właściwie tylko przez Brathanki, Golce, Skaldów i wszelakie mniej lub bardziej discopolowe składanki. Teraz Kroke. Tak więc bezdyskusyjny skok jakościowy. I jest na pewno „East meets East” bardzo, podkreślam pozytywnym efektem wymiany kultur między kontynentami.
V.Ziutek
Co innego pogrywać sobie w knajpce na krakowskim Kazimierzu, kiedy równie ważne jak sama muzyka są atmosfera i radość z wzajemnych interakcji, a co innego wydać płytę o takim charakterze. Nie każdą zabawę trzeba upubliczniać. Na kompakcie niewiele zostało z powyższego klimatu. Jaki był cel uwiecznienia wspólnego muzykowania? Dla Kroke chyba żaden, ot, jeszcze jeden krążek. A dla Kennedyego? Odbrązowienie wizerunku? To i tak ekscentryk. Sprawdzenie się w etnicznym repertuarze? A może jednym i drugim chodziło o komercję, bo „Ajde Jano” z Natachą Atlas (która nie wniosła do płyty nic ciekawego; sądzę, że lepiej zaśpiewałoby tę piosenkę wiele innych wokalistek) znalazło się na liście przebojów „Trójki”. Kroke ze swoim standardowym repertuarem, na przykład z ostatniego wspaniałego kompaktu „Ten pieces to save the world”, nie miałoby szans, nie mówiąc już o Kennedym.
Jaka jest ta płyta? Nudna. Etniczne kawałki są wyświechtane. Rozumiem, że przyjemnie je się gra, ale po co zaraz nagrywać? Ileż razy można słuchać „Ajde Jano” będące w repertuarze wielu grup folkowych i zarejestrowane co najmniej przez dwie (Się Gra i Dikandę), zresztą w mało oryginalnej aranżacji nieodbiegającej od innych wykonań. A jeszcze jest „Ederlezi” i „Jovano Jovanke”. Poza tym kilka tematów muzycznych pochodzi z płyty Kroke „Live at the Pit” „Eden”, „Dafino”, „Kazimierz”. Są też nienowe „Time 4 Time” i „Kukush”. Jednym słowem pod względem repertuarowym nic nowego.
Słuchając tego albumu nie odczuwa się obecności Nigela Kennedyego. Porównując podobne utwory na „Live in the Pit” i „East meet East” odnosi się wrażenie, że zespół doskonale radzi sobie bez utytułowanego skrzypka. Jego partia nie wzbogaca tej muzyki w sposób, jaki można byłoby oczekiwać. W zasadzie w Kroke znakomicie ten instrument realizuje Tomasz Kukurba na altówce. Może to też jest kwestia rejestracji i ustawienia planów. Wszystko jest oczywiście świetnie zagrane i miło się słucha, ale oczekiwania w stosunku do mistrzów są o wiele większe.
Dziwi życzliwe zainteresowanie mediów, które każe wątpić w pojęcie krytyków o folku, world music czy jak to nazwać. Zjawisko to przypomina przypadek Carrantuohill i płytę „Inis”. Żaden z dziennikarzy nie słyszał o muzykach z Rybnika, choć znakomicie grali przez wiele lat, a dopiero ich mariaż z gwiazdami popu pozwolił na znalezienie się na łamach gazet i radiowej antenie. Dzięki temu polski przeciętny słuchacz usłyszał o Kroke i prawdopodobnie też po raz pierwszy zetknął z muzyką Nigela Kennedyego, którego dotychczas znał wyłącznie z migawek w codziennych telewizyjnych „Wiadomościach” przedstawianego jako zwariowanego skrzypka w podartych dżinsach z barwami wojennymi na twarzy.
Adam Nowicki
Nigel Kennedy and the Kroke Band East meets East, 2003 EMI Records Ltd