Rękopis znaleziony w Gdańsku

Kaszubska Madonna

Kiedy w 1591 roku genueńska bandera Jana Bernarda Bonifacio, markiza Orii, płynąc z Lubeki do Gdańska, rozbija się podczas sztormu o skaliste wybrzeże przylądka Rozewie, okoliczni mieszkańcy wykonują swoje powinności. Ratują członków załogi, ich statki i przewożony na nich towar, od morza dostając to, co jego wody wyrzucą później. Ale nie jest to ani pierwsze cudowne ocalenie, ani tym bardziej spotkanie z cudowną figurą Matki Boskiej. Wszystko to jednak nie boskie, a książęce ma wytłumaczenie. Mieszkańcy Rozewia działali na podstawie prastarego przywileju nadanego im przez księcia pomorskiego Świętopełka, który nie dość, że zwalniał ich z poddaństwa, to pod warunkiem uratowania tego, co możliwe – bywa, że kosztem życia niektórych Rozewian – i zwrócenia prawowitym właścicielom pozwalał korzystać ze wszystkich rzeczy z rozbitego statku wyrzuconych z czasem na brzeg. Ów dokument nie zachował się do czasów obecnych. Ba, nie istniał nawet wówczas, gdy pisał o nim sam markiz. Jak czytamy dalej w powieści Jerzego Limona (ta chronologia to nie lada zadanie dla czytelnika, który opisane wydarzenia musi ułożyć na własnej osi czasu), zachował się dokument potwierdzający przywilej podpisany przez samego Kazimierza Jagiellończyka. I tu musimy mieć zaufanie do autora publikacji.
Rękopis obejmujący niewiele mniej stron niż sama książka, zapisanych drobnym i często niewyraźnym pismem, znaleziono na słynnym miejscu nr 19 w Czytelni Naukowej Biblioteki Gdańskiej, gdzie oczy Rękopis znaleziony w Gdańsku markiza Bonifacio d’Oria nie sięgają (wyjaśnienie tej tajemniczej opowieści pozostawmy czytelnikom). Od historii spisanej ręką samego markiza rozpoczyna się Kaszubska Madonna. Jednak Jerzy Limon cofa się w napisanej przez siebie książce o rozewskiej Panience do Henryka IV, króla Anglii, który miał zlecić wykonanie rzeźby samemu Williamowi z Chichister. Zarówno władca, jak i brytyjski artysta to postacie prawdziwe, jednak nic nie wiadomo na temat tego, by ten drugi miał wyrzeźbić alabastrową figurę świętej Panienki, dając jej twarz o wysokim czole, dużych oczach i pełnych policzkach, na których rysuje nikły grymas. Tak opisuje ją autor książki i jeśli chcemy poddać się opowieści, musimy uwierzyć w jego słowa.
Publikacja wydana po raz pierwszy w 1991 roku stanowiła wprawkę do wiekopomnego, młodszego o siedem lat dzieła Limona pod tytułem Wieloryb. Druga książka to ułożona bez chronologii i kontekstu historycznego opowieść o Pomorzu Gdańskim, w której czasem pojawiają się te same nici i zapewne wspólny – nomen omen – wątek, jakim jest alabastrowa figura Matki Boskiej, z czasem nazwana Kaszubską Madonną, wyrzucona na brzeg morza. Widać ma profesor upodobanie w tych rzeczach nieprawdopodobnych na brzeg wyrzuconych.
Liczne do Niej pielgrzymki miały wędrować, bo z cudów ta alabastrowa Panienka słynęła, szczególnie z ocalania morskich rozbitków. Trzymać miała mieszkańców w ryzach porządku i poczucia obowiązku, objawiając się z morskich fal. Za cud była uznana i do tańców ludowych sercem kulą przebitym przyczyniać się miała, a to za sprawą dzikiego człowieka, którego echa właśnie w owych tańcach wybrzmiewają. Zamieszkała przed wiekami na krańcu przylądka w kościele św. Barbary, który zniknął z biegiem lat, podobnie jak rzeźba. Broniła też Panienka swoich, między którymi miała zamieszkać, przed odejściem od wiary, do czego usilnie chciał przekonać mieszkańców Rozewia pewien protestancki pastor. To tylko niektóre z – bardziej lub mniej znanych – zasług Kaszubskiej Madonny. A liczba ich jest taka, że można nią obdarować nie jedną, a kilka cudownych rzeźb.
W całej tej historii spisanej – albo też rozpisanej, jeśli jej zarzewiem miał być wspomniany manuskrypt – przez Jerzego Limona możemy dopatrzeć się prawdziwej historii Kaszubów albo przynajmniej przekonywającej jej części. Jeśli nawet nie tak często rozbijały się statki o nie aż tak skalisty brzeg przylądka, to zapewne położenie umożliwiało kontakt z przybyszami z odległego świata. Powieściowego kawałka lądu na przylądku Rozewie tylko pozornie nie dotykają wpływy kulturowe. Przecież mieszkańcy tego nadmorskiego brzegu, tak groźnego podobno dla statków, pomagając rozbitkom bez ruszania się z miejsca, w którym mieszkają, stawali się jednocześnie odbiorcami odległych kultur. Działo się tak przez języki i opowieści tych, którzy przetrwali katastrofę, czy przez geny dzieci urodzonych z tubylczych kobiet i przybyszy, a wreszcie przez odzież, od której – jak głosi jedna z wersji – sama nazwa Kaszubi pochodzi. Opowieści, w które możemy uwierzyć, i te, w które uwierzono, by powtarzać je jak prawdziwe, układają się w zapis o społeczności tworzącej własny etos. A „naród to bogobojny, wierny katolickiej wierze, a już ze szczególną czcią odnoszący się do Matki Boskiej” – cytował Limon francuskiego podróżnika, którego także niespokojne wody Morza Bałtyckiego powiodły ku przylądkowi Rozewie.
Kaszubska Madonna to wielogłosowa szkatułkowa opowieść, w której historia miesza się z imaginacją samego autora. Dodać trzeba, że to połączenie nie zgrzyta i trudno odróżnić, gdzie kończy się prawda, a zaczyna ubarwianie. Za źródło informacji miały posłużyć Limonowi nie tylko legendy i mity, ale też listy czy kroniki, których fragmenty przytacza. To zaskakująco niewielka liczba prawdziwych historii, z których zbudował wielce prawdopodobną książkę. W legendę, na której się opiera, zdają się wierzyć mieszkańcy niemego bohatera powieści – Rozewia (dość powiedzieć, że w Posłowiu czytamy, iż rozewski ksiądz po zapoznaniu się z książką profesora pragnął wrócić do tradycji – sic! – pielgrzymek przed święte oblicze alabastrowej Madonny). Książka to swoisty palimpsest, w którym całkiem prawdopodobne przypisy tworzy (żeby nie powiedzieć preparuje) sam autor powieści. Niczym plutarchowski traktat pozwala ona uwierzyć w autentyczność apokryficzną. Przecież nie może nas dziwić, że powtarzane przez wieki opowieści zmieniają swój kształt. Naturalna jest wiara opowiadającemu coraz to nowsze i bogatsze wersje tworzące ostateczną, niesamowitą, lecz łatwą do przyjęcia historię. Zdaje się, iż legenda o cudownej figurze z kościoła św. Barbary tak bardzo wpisała się w świadomość mieszkańców Rozewia i Kaszub, że i dziś niejeden o nią zapytany wyciągnie ją z czeluści wspomnień i rodzinnych opowieści, traktując jak część tożsamości.
Niczym Tomasz Karamon, w niedawno wydanej Co widziała Matka B? próbujący odczytać zapis wydarzeń z soczewki cudownej figury, Jerzy Limon w Kaszubskiej Madonnie składa kalki opowieści poniesionych przez mieszkańców Rozewia, próbując ułożyć z nich historię być może niebyłą. Czy jest w tych opowieściach coś z prawdy? Prawdy, która nam się wydaje. Jak w oczekiwaniu oddanych Przenajświętszej Panience mieszkańców Rozewia na ponowne Jej wypłynięcie na morski brzeg i jak w pełnym ciekawości wypatrywaniu morskiego stworzenia z głębin, którym niegdyś do Niniwy podróżował sam Jonasz.
Całą historię figury zdaje się potwierdzać ostatni, dopisany niczym próba wyjaśnienia rozdział, w którym współcześni mieszkańcy Kaszub toczą dyskusję w języku dość niezrozumiałym na temat cudownego poczęcia Matki Boskiej. Widocznie kult rzeźby, o której tylko opowieści i ogrom dowodów o wątpliwej proweniencji, mocno zaistniał w świadomości mieszkańców.

Monika Mellerowska

Skrót artykułu: 

Jeden z bohaterów książki Jerzego Limona Kaszubska Madonna na pytanie „Dlaczego o Matce Boskiej?” odpowiada dość niepokojąco „Chyba nie zdołam tego wyjaśnić, trzeba by od początku”. A początek opowieści o rzeźbie Matki Boskiej cudami słynącej znajduje się w historii o Henryku IV, ale do tego długa jeszcze droga, bowiem książka napisana przez Jerzego Limona nie trzyma się chronologii. Początkiem nie tyle mglistej historii o kaszubskiej Madonnie, ile samej książki Jerzego Limona jest ta opowieść, z której później wynika tajemniczy rękopis, jaki miał posłużyć autorowi za kanwę książki pierwszy raz opublikowanej ponad ćwierć wieku temu.

Dział: 

Dodaj komentarz!