Pustynny blues w Warszawie

Bassekou Kouyaté

„Wspaniale” – wieczorem 7 marca 2020 roku to było ulubione słowo Bassekou Kouyaté, lidera grupy Ngoni Ba. Trafnie oddawało samopoczucie słuchaczy i muzyków, wysoki poziom muzyki i jej prezentacji, szczególny walor miejsca, w którym odbywał się koncert.

Pardon To Tu to najlepszy klub muzyczny w Polsce (a może nie tylko), oferujący koncerty najwybitniejszych na świecie przedstawicieli free jazzu, muzyki improwizowanej, awangardy rockowej i muzyki etnicznej, zwłaszcza z Afryki Zachodniej. Nie może dziwić więc, że klub, który w swoich progach gościł m.in. takich wykonawców jak Konono No 1 z Kongo, Tal National z Nigru, czy Nahawa Doumbia oraz Tinariwen z Mali, postarał się o prawdziwą perłę. Na tle wymienionych wykonawców, reprezentujących nurt muzyczny zwany „desert blues”, należący doń również Ngoni Ba są bliżsi tradycyjnym brzmieniom, instrumentom i głosowym artykulacjom. Bogactwo tej muzyki objawiło się już w pierwszych minutach, kiedy usłyszeć można było rozmaite nuty zebrane w różnych zakątkach basenu Morza Śródziemnego i porwane pustynnym wiatrem, przetworzone przezeń w spójny przekaz łączący tradycje orientalne i afrykańskie, sięgające w głąb wieków (lider grupy to potomek muzyków grających przez stulecia na dworach kolejnych władców królestwa Mali) i zupełnie współczesne, naznaczone wpływami globalnej muzyki rockowej i popularnej obecnie world music. Ich muzyka, wolna od kompleksów i chęci doścignięcia zachodnich gwiazd rocka, w sposób niewymuszony ocala paradygmat tradycyjnych występów griotów – strażników pamięci zbiorowej, improwizatorów używających instrumentów, których historia liczona jest w stuleciach (wiodący instrument zespołu, ngoni, istniał już w XIV wieku, jak zaświadcza marokański uczony i podróżnik Ibn Battuta) – rozwijając go swobodnie w pewnego rodzaju artystycznej wymianie, wzajemnej inspiracji ze stylami i brzmieniami współczesnej muzyki improwizowanej, zarówno rockowej, jak i jazzowej. Żeby taką wymianę odnotować, wystarczy wspomnieć współpracę muzyków The Art Ensemble of Chicago czy The Ex z muzykami Afryki Zachodniej, w tym oczywiście malijskimi. Na rodzimej scenie muzycznej warto wymienić Raphaela Rogińskiego (Wovoka, Alte Zachen, Shofar, Cukunft, liczne projekty solowe), który od dobrych kilku lat w swoich licznych fascynacjach ulega także tej, obejmującej muzykę Afryki, która zaowocowała ostatnio powstaniem projektu o nazwie Hizbut Jamm, w którym obok dwóch naszych muzyków występują dwaj mieszkający w Polsce muzycy afrykańscy. Wróćmy na salę klubu, gdzie od pierwszych taktów zrobiło się gorąco, dosłownie i w przenośni. Utwór, otwierający ostatnią płytę zespołu („Miri”, 2019), opowiada o miłosnym pragnieniu trawiącym młodzieńca błąkającego się po mieście w poszukiwaniu swojej ukochanej. Narrator mówi: „bądź wierny swojej miłości, podążaj za nią, choćby inni się z ciebie podśmiewali i uważali za obłąkanego”. Jakie to słodkie – i w kontrze do naszego współczesnego, utylitarnego podejścia do tych spraw! Drugi utwór (pochodzący z wydanej w 2015 roku płyty „Ba Power”) jest już zupełnie inny w nastroju, opowiada bowiem o krwawej wojnie domowej w Mali, której apogeum miało miejsce w latach 2012–2014. Podkreśla tradycje tolerancji, właściwe dla ludów Mali, brutalnie niszczone przez dżihadystów, ostatecznie spacyfikowanych wspólnymi siłami państw afrykańskich przy militarnej pomocy Francji. Utwór ten jest swoistym dziękczynieniem dla tych sił i organizacji, które pozwoliły zapobiec zwycięstwu religijnych fanatyków. Tak jak pierwszy kawałek można by określić pogodnym, reggaepodobnym pastelem dźwiękowym, a drugi lajtowym, zadumanym i nabrzmiałym bólem funky, tak trzeci utwór (pochodzący z jeszcze wcześniejszej płyty, „Jama Ko”, wydanej w 2013 roku) może być określony transowym blues-rockiem z magnetyczną grą sekcji rytmicznej i rozbudowaną improwizacją ngoni, które w rękach lidera zespołu przemawia czasami jak renesansowa lutnia, innym razem jak gitara Frusciante z RHCP! Bassekou Kouyaté jest fenomenalnym narratorem, potrafi długie wypowiedzi uczynić pełnymi napięcia, nieobce są mu malownicze przyśpieszenia i wymowne chwile ciszy. We wszystkich tych utworach wiodący głos należy do Amy Sacko, wokalistki o potężnym głosie, ogarniającym bardzo szerokie spektrum brzmieniowe, emocjonalne, kolorystyczne – od intymnego, niskiego „przytulenia” do pełnego bólu i buntu krzyku. Wspomniana sekcja rytmiczna to potężny bas (na którym z cudownym wyczuciem gra Madou Kouyaté), czyli ngoni wielokrotnie większe od typowego, jakiego używa lider zespołu, oraz kalabas, którego dynamika i sonoryczne możliwości wywołałyby (przypuszczam zresztą, że wywołują) stan zazdrości u samego Danny’ego Careya z Tool, który przy pomocy dość bogatego zestawu perkusyjnego i dzięki wspomaganiu elektroniką uzyskuje efekt, jaki Moctar Kouyaté osiąga za pomocą połówki wydrążonej tykwy. Kolejny utwór, będący hołdem oddanym kobietom, jest wybitnym przykładem jazz-rockowej nerwowej pulsacji, ozdobionej wspaniałym śpiewem kobiecym i towarzyszącymi mu chórkami męskimi oraz – jak w każdym utworze – porywającą improwizacją Bassekou Kouyaté. Po tym utworze, pochodzącym z najbardziej chyba rockowego krążka grupy, „Ba Power”, nastąpiło pozorne uspokojenie atmosfery, albowiem poprzedzony długim wstępem, oddającym hołd znanemu amerykańskiemu bluesmanowi Taj Mahalowi, z którym lider Ngoni Ba koncertował i nagrywał, i zawierającym nostalgiczną uwagę o rojalistycznej wymowie („Kiedyś moi przodkowie grywali na dworach monarszych, teraz nie ma już królów i królowych, dzisiaj wy jesteście moimi królami i królowymi”), bardzo powoli zaczął rodzić się blues. Na początku przypominał strojenie instrumentu, dostrajanie rytmu do oddechu myśli, do mowy serca, potem ruszyły bardzo powoli bezalternatywne, precyzyjne frazy, przebudowujące się i rozsnuwające jak indyjska raga – i te potężne, równoległe uderzenia kalabasu oraz basu, pozwalające się na chwilę otrząsnąć, żeby nie ulecieć w królestwo, z którego już nie ma powrotu. Bassekou nie miał racji, mówiąc, że śpiewanie mu nie idzie, że Taj Mahal to dopiero prawdziwy wokalista – jest dokładnie odwrotnie, jego medytacyjny i delikatny ton śpiewu wspaniale objaśnia i interpretuje tę dźwiękową rzekę, przypominającą Niger, nad który jako młody człowiek chodził dumać w swej rodzinnej Garanie. A brzmienie ngoni w tym bluesie znad Nigru momentami przypomina harfę, momentami lirę i może najtrafniej mogłoby zinterpretować pieśni miłosne i religijne Alfonsa X, tak w końcu zaprzyjaźnionego z kulturą Maghrebu. I kolejny utwór o miłości, również z ostatniej płyty – tym razem o miłości nieszczęśliwej. Jest to skarga mężczyzny, który opuszczony przez kobietę czuje, że przestało bić dla niego źródło wody żywej, został wystawiony na mordercze słońce… i woła o litość. Utwór jednak jest niezwykle dynamiczny, transowy, o mocarnej pracy sekcji rytmicznej, „zawodzących” ngoni, perfekcyjnie zgranych z głosem Amy Sacko, wyśpiewującej skargi porzuconego mężczyzny. Daleko idąca sublimacja uczuć, a nadto wybitne solo na perkusji, czyli kalabasie doprowadzało publiczność Pardonu do ekstazy. I jak tu nie cenić sahelskiego dystansu i poczucia humoru? To poczucie dystansu osiągnęło poziom luzu i zblazowania bliski niektórym kawałkom Toma Waitsa w następnym utworze, gdzie przekomarzanie się kobiety i mężczyzny – otoczone mazią głuchych dźwięków, przerywanych tylko znienacka i od niechcenia głośnym szelestem djabary, która w tym i we wszystkich poprzednich utworach stanowiła wyśmienitą przyprawę tej dźwiękowej uczty, zwłaszcza że powierzona była tak świetnemu muzykowi jak Mahamadou Tounkara, który także grał na tamie i dundunie – przerodziło się w leniwą melodeklamację znudzonego męża, który odmawia sprzątania i zmywania naczyń, przedkładając nad nie tak zwane męskie sprawy (na przykład leżenie nad rzeką i rozwiązywanie zagadek bytu, kończące się nieuchronnie drzemką – bo nad Nigrem gorąco jest). To oczywiście moja fantazja (nie znalazłem tego utworu na żadnej dostępnej mi płycie), ale zachęcił mnie do takich aktów sam lider zespołu, który stwierdził, że od ngoni wszystko się zaczęło: najpierw było ono, potem z niego powstało banjo (co może istotnie być prawdą), a z niego z kolei gitara (z czym już nie sposób się zgodzić). Zważywszy, że lider zespołu i wokalistka prywatnie są małżeństwem (ich syn natomiast gra na basie, brat lidera na kalabasie, zaś na bębnach i djabarze zięć), moje wyobrażenia mogą mieć jakieś podstawy… Końcówka koncertu była wycieczką w latynoską melodykę, zabierającą po drodze sporą dawkę subsaharyjskiej subtelności i maghrebskiej modulacji. Ta eskapada zakończyła się zbiorowym odśpiewaniem „Guantanamery”. Poczułem się trochę, jakbym zbłądził na festiwal Eurowizji. Ale jakie wykonanie, afrykańska wersja, zdecydowanie wybaczalne! Finałem tego wspaniałego koncertu była improwizacja na gadającym bębnie, bardzo wyrafinowana, a jednocześnie popisowa, pokazująca możliwości wydobywania z tego instrumentu dźwięków bardzo niskich, co nie jest zbyt częste, i budowania struktury bardzo złożonej, istotnie narracyjnej. Atmosferę koncertu ubarwiała obecność grupki Malijczyków, którzy reagowali żywiołowo, tańczyli i wchodzili w dialog z wykonawcami, dzierżąc dumnie flagę swojego kraju. Zniewalający koncert wybitnego zespołu. Wielka wdzięczność dla nich i dla organizatorów. Nie omijajcie ich koncertów, słuchajcie ich płyt – są świetne, zagrane w szerszych składach, z większym zestawem instrumentów, z fantastycznymi improwizacjami, masą dźwiękowych ingrediencji i może przede wszystkim cudownym śpiewem z jakże powabną lekką chrypką… Wszyscy w zespole i wśród zaproszonych gości wspaniale śpiewają, ale nie mogę na koniec nie wyróżnić jeszcze raz wybitnej wokalistki, której głos potrafi się wić jak wąż na pustynnym piasku i szybować jak ptak w podniebnym locie, atakować jak grom i wycofywać się łagodnie jak pieszczotliwa fala na rzece, głos, który zdradza wszelkie chyba dostępne istocie ludzkiej uczucia… Amy Sacko!

Artur Kowalski

Sugerowane cytowanie: A. Kowalski, Pusytynny blues w Warszawie, "Pismo Folkowe" 2020, nr 148 (3), s. 38-39.

Skrót artykułu: 

„Wspaniale” – wieczorem 7 marca 2020 roku to było ulubione słowo Bassekou Kouyaté, lidera grupy Ngoni Ba. Trafnie oddawało samopoczucie słuchaczy i muzyków, wysoki poziom muzyki i jej prezentacji, szczególny walor miejsca, w którym odbywał się koncert.

Dział: 

Dodaj komentarz!