Przyczynek do Ziutkowych wspominek ("Rodopskie wesele")

W ostatnim numerze „Gadek” (nr 33/34) znalazła się między innymi relacja Ziutka z występu bułgarskiego zespołu Svetlina, który 3 października 2001 zakoncertował „Rodopskim weselem” w warszawskim Muzeum Etnograficznym. Opis ten, jak również bardzo gładka recenzja w „Gazecie Wyborczej” nazajutrz po występie (zachwyt bezwarunkowy), skłoniły mnie do „kliknięcia” paru własnych refleksji (notowanych zresztą na gorąco podczas koncertu). Ziutek, jak zwykle, podszedł do wydarzenia wnikliwie i opisał je dokładnie a serdecznie, przed czym chylę czoła. Ja jednak po tegorocznych doświadczeniach letnich w Bułgarii miałam trochę inną perspektywę odbioru.

Po przydługich wstępach i poślizgach na scenę wyległa dwudziestokilkuosobowa grupa kobiet i mężczyzn – prawdziwych naturszczyków – takie koło gospodyń wiejskich po bułgarsku. Panie w ładnych strojach, różniących się przede wszystkim „prywatnymi” butami, uśmiechnięte; panowie - rozmemłani jak się patrzy! – w krzywo pozawiązywanych pasach na specyficznie obszernych bryczesach, wygniecionych i niedbale włożonych koszulach. Zespół miał przedstawić obrzęd weselny, jak sam tytuł koncertu wskazywał, lecz od razu zdrowo zachwiał proporcjami całego występu, przez godzinę wykonując po prostu tzw. pieśni różne. (Najbardziej mnie właśnie ów obrzęd weselny interesował, gdyż w naszej bułgarskiej wędrówce ani razu nie udało nam się spotkać z rodzimym tradycyjnym folklorem, jeśli nie liczyć swoistego „folkloru” handlowych podziemi sofijskiego dworca.) Solistki kolejno pięknie śpiewały białym ostrym głosem tradycyjne pieśni (trzeba przyznać, że mało było wśród nich tzw. cepeliady), gorzej prezentował się chór, w którym niestety było słychać każdego z osobna.

Na osobną uwagę zasługuje pani konferansjerka. Wbiła nas w fotele. Posturą, strojem i w ogóle całokształtem przypominała, znaną niegdyś szeroko, Genowefę Pigwę. Przedstawiła się jako żona Bułgara i etnograf zarazem – czyli osoba jak najbardziej kompetentna, po czym zaczęła serwować takie teksty, których długości ni stosowności zapewne nikt pojąć nie umiał, jak np. zapowiedź jednego z tańców: „Horo tańczono na weselach, kiedyś, w grupach....płciowych...że tak powiem...Potem tańczono już wspólnie”. Z jej ust padały „kwiaty” wyjęte wprost z przeintelektualizowanych podpisów w muzeach etnograficznych. W jednej z piosenek chóralnych wlepiła mikrofon pani Zlatce, która odtąd skutecznie zagłuszała cały chór i wszelkie wielogłosy. „Pani Pigwa” jednak do końca koncertu była z siebie bardzo zadowolona i zabierała głos tak często, jak tylko mogła.

Zespół śpiewał, a z tyłu sali roznosiły się zapachy przygotowywanych potraw. Zapach i siwy dym wzmagał się w miarę upływu czasu, w połowie koncertu czułam się jak w środku jednego wielkiego kebapcze* (koleżanka cieszyła się, że ma katar). Zapaszek kebapcze jest nie do podrobienia, tak specyficzny, że podziemia dworca w Sofii stają przed oczami (a raczej w nozdrzach) jako żywe. Później można było spróbować regionalnych specjałów, co też tłum skwapliwie uczynił, rzucając się do stołu. Poprzestałyśmy na kawałku baklawy.

W końcu nadszedł czas i na pokaz fragmentów wesela – panna młoda w specjalnym pudełku na głowie i czerwonym woalu, mającym strzec od złych duchów, obrzęd z kluczem i polewaniem wodą, wymiana prezentów – ale to wszystko zostało już bardzo dobrze opisane. Niestety w stosunku do pierwszej części koncertu druga, ta weselna i weselsza zarazem, była nieproporcjonalnie krótka i bardzo pobieżna. Pozostał niedosyt. Występ zakończył taniec przypominający momentami zorbę, w który włączyli się widzowie, a na koniec korowód zawędrował do stołów z poczęstunkiem i tak zakończył imprezę. Generalnie - jak latem w Bułgarii – długo, gorąco i „specyficznie” – a jednak koncert był dość sympatyczny. Siła „Svetliny” tkwi w ich naturalności i prostocie, słabość w oprawie.


* kebapcze – rodzaj podłużnego mielonego, pochodzi z kuchni tureckie
Skrót artykułu: 

W ostatnim numerze „Gadek” (nr 33/34) znalazła się między innymi relacja Ziutka z występu bułgarskiego zespołu Svetlina, który 3 października 2001 zakoncertował „Rodopskim weselem” w warszawskim Muzeum Etnograficznym. Opis ten, jak również bardzo gładka recenzja w „Gazecie Wyborczej” nazajutrz po występie (zachwyt bezwarunkowy), skłoniły mnie do „kliknięcia” paru własnych refleksji (notowanych zresztą na gorąco podczas koncertu). Ziutek, jak zwykle, podszedł do wydarzenia wnikliwie i opisał je dokładnie a serdecznie, przed czym chylę czoła. Ja jednak po tegorocznych doświadczeniach letnich w Bułgarii miałam trochę inną perspektywę odbioru.

Dodaj komentarz!