Przeżyłem ciekawy okres

Wspomnienia. Jan Adamowski

Prof. dr hab. Jan Adamowski (ur. 1948 w Bordziłówce Nowej) od lat 70. XX wieku prowadzi badania z zakresu językoznawstwa, kulturoznawstwa, folklorystyki i regionalistyki. Pracował m.in. w Muzeum Wsi Lubelskiej, Zakładzie Języka Polskiego UMCS, Zakładzie Tekstologii i Gramatyki Współczesnego Języka Polskiego UMCS. W latach 2004–2015 był Dyrektorem Instytutu Kulturoznawstwa UMCS, od 2004 roku pełni funkcję Kierownika Zakładu Kultury Polskiej UMCS. W ramach cyklu „Sto lat!” opowiada o życiu studenckim i naukowym na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej od lat 70. do 80. XX wieku.

Pochodzę z okolic Leśnej Podlaskiej. Moja rodzina opowiadała, że w 1939 roku to nie Niemcy, ale Rosjanie przyszli do nas pierwsi. Później się wycofali za Bug. Ja o tym wszystkim wiedziałem, choć nie do końca rozumiałem sytuację globalną. Pamiętam, że ideologia komunistyczna miała duży wpływ na nasze funkcjonowanie, kiedy jeszcze uczęszczałem do szkoły średniej. To piętno ideologiczne wyraźnie przekładało się wtedy na działania naszego grona pedagogicznego. Nasz dyrektor potrafił nawet rano stać przed szkołą i nie puszczać młodzieży do kościoła. Miał taką możliwość, ponieważ szkoła i świątynia praktycznie ze sobą sąsiadowały. Dyrektor wstawał więc rano i próbował do tego kościoła nie wpuszczać.
Przyszłość absolwentów naszego liceum była dość jasna. Za moich czasów pozwalali startować na studia jedynie kilku osobom, a reszta dostawała skierowania do pracy. Właściwie wszyscy, którzy starali się o te studia, zapisywali się do Partii. Ja się tam nie wpisałem, ale mimo to jakoś udało mi się dostać na Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.
Jeżeli chodzi o sferę ideologiczną, to na jej temat na zajęciach nie można było bardzo dyskutować. Przez cztery lata co wtorek mieliśmy zajęcia wojskowe. Tam rzeczywiście próbowano jakoś ideologię wprowadzać. Trzeba było zdać także przedmioty polityczne, choć traktowaliśmy je z pewnym przymrużeniem oka. Pamiętam też jeszcze niektóre lektury akademickie, nawet z zakresu językoznawstwa, których autorzy powoływali się na Stalina jako na niekwestionowany autorytet. Takie podręczniki można wciąż znaleźć w uniwersyteckich bibliotekach. Jeżeli ktoś drukował książkę na Ukrainie czy w innej części Związku Radzieckiego, to obligatoryjnie przywoływał w swojej pracy jakieś ideologiczne pozycje. Traktowano to jako rodzaj zabezpieczenia przed niedopuszczeniem do druku. Te odniesienia do dzieł komunistycznych rzadko były brane na poważnie. Na studiach były wtedy przedmioty o charakterze ściśle ideologicznym. Na trzecim roku polonistyki, którą studiowałem od końca lat 60., charakter obligatoryjny miały zajęcia z filozofii marksistowskiej. Generalnie jednak nie można mówić o bardzo silnym zideologizowaniu całych studiów. Już na czwartym roku mieliśmy przedmiot, który był właściwie takim odważnym wyjściem poza całą tę rzeczywistość komunistyczną. Chodzi mi o zajęcia z filozofii współczesnej. Omawiane tam były także kierunki wywodzące się z nauki zachodniej, które nie były poddawane żadnej szczególnej krytyce. W praktyce wpływ ideologii na życie był bardzo zróżnicowany. Na poziomie relacji między studentami właściwe nie prowadzono działań, które powodowałyby jakieś szczególne ograniczenie wolności – było tak przynajmniej w okresie, gdy sam studiowałem.
W latach 70. można było studiować bez szczególnego angażowania się w sferę ideologiczną. Aktywność nie ograniczała się więc tylko do działalności w organizacjach młodzieżowych o profilu ideowym. Zresztą to się zmieniało z czasem. Poszczególne organizacje miały różne profile. Związek Młodzieży Socjalistycznej był bardzo ideowy, ale Zrzeszenie Studentów Polskich już niekoniecznie. Przynajmniej szarzy członkowie nie musieli się tam udzielać na polu ideologicznym. Mogli za to działać w obszarze chociażby turystyki – i w tym zakresie nie istniały szczególne ograniczenia. Systematycznie organizowano np. piękne rajdy nocne. Uczestniczyło w nich bardzo wielu młodych ludzi. Życie naukowe też było ważnym polem działania studentów. Sam udzielałem się w Kole Językoznawczym Studentów UMCS. Jego członkowie wydawali czasopismo „Językoznawca”, na którego łamach pojawiało się wiele dzisiaj znanych nazwisk lingwistów. Właściwie była to inicjatywa wcześniejsza niż moje studia, bo w 1958 roku stworzyło je grono debiutujących wtedy, młodych naukowców, a obecnie emerytowanych już profesorów. W tej grupie byli tacy ludzie jak prof. Jerzy Bartmiński, prof. Stanisław Grabias, prof. Jan Mazur czy prof. Czesław Kosyl, którzy do 1973 roku opiekowali się w różnych składach redakcją pisma z ramienia Katedry, a później Zakładu Języka Polskiego UMCS. W czasie swojego członkostwa w kole naukowym także współtworzyłem „Językoznawcę”. Współpracowaliśmy wtedy z Ryszardem Tokarskim, obecnie również emerytowanym profesorem, który w czasie studiów w latach 1969–1972 pełnił funkcję redaktora naczelnego czasopisma.
Poza tym Koło Językoznawców systematycznie – raz albo dwa razy w roku – organizowało obozy naukowe. Jeździliśmy w różne miejsca, gdzie zbieraliśmy relacje o tradycjach i zwyczajach ludowych oraz miejscowym języku. Oczywiście, tam żadnej ideologii też nie było. Prowadziliśmy badania terenowe, których nikt nie ograniczał. W wolnym czasie mieliśmy normalne rozrywki studenckie, w które też nikt nie ingerował – poza tym, że każda wyprawa miała swojego opiekuna, którym był pracownik naukowy.
W czasie swoich studiów przez wiele lat mieszkałem w akademiku. Podobnie jak teraz kontrolowano mieszkańców na portierni. Mimo to powszechna była wtedy instytucja tzw. waleta. Przez wszystkie lata moich studiów zawsze mieliśmy jednego albo dwóch w pokoju. Mimo że nie mieli dokumentów, można było ich u siebie przechowywać. Oni mieszkali sobie tam kątem. Mieli swoje materace pod łóżkiem i na noc je wyciągali, żeby się przespać. Rano wychodzili, żeby załatwić swoje sprawy i znów wrócić wieczorem. Tak naprawdę wszyscy w administracji o tym procederze dokładnie wiedzieli.
Ogólnie nie odczuwaliśmy jakiegoś szczególnego ograniczenia naszej swobody. Oczywiście, wiedziałem, w jakich okolicznościach studiujemy. Jednak przynależność do PZPR nie była obligatoryjna i nie zawsze wpływała na karierę. Widziałem to na przykładzie profesorów naszego uniwersytetu. Pracowały tam całe grupy ludzi, którzy nie byli w jakikolwiek sposób związani z Partią. Mimo to awansowali, aktywnie uczestniczyli w życiu naukowym i do dziś są szanowani za swoje osiągnięcia. Zresztą niektórzy członkowie Partii też byli bardzo sympatyczni. Wyjątkiem byli ci, którzy przewodzili w jej strukturach. Oni rzeczywiście realizowali jakieś zadania wyznaczane przez PZPR. To byli ludzie, którzy zawsze na uroczystościach wygłaszali ideologiczne mowy. W ramach uniwersytetu istniały też jednostki mocniej zaangażowane ideowo, np. Zakład Filozofii Marksistowskiej UMCS. Jednak w życiu codziennym to zaangażowanie ideologiczne nie było szczególnie widoczne.
Ja byłem związany ze Związkiem Młodzieży Wiejskiej, bo jestem ze wsi. To była wówczas bardzo duża organizacja. Tylko na naszym uniwersytecie należała do niej spora grupa studentów, bodajże było to ponad pięćset czy sześćset osób. Związek tworzyli bardzo różni ludzie. Żadnych szkoleń ideowych tam nie było. Studenci organizowali natomiast samopomoc, różne wyjazdy, spotkania świąteczne, systematyczne dyskusje z ludźmi kultury. Podejmowaliśmy w ramach związku własne inicjatywy, których właściwie nikt nie ograniczał. Pamiętam, że w Roku Kopernikańskim [500. rocznicy urodzin Mikołaja Kopernika w 1973 roku – przyp. red.] wspólnie z młodzieżą wiejską z uniwersytetów w Toruniu i Łodzi wynajęliśmy trzy autokary i urządziliśmy sobie taką tygodniową wycieczkę szlakiem Kopernika. Byliśmy właściwie sami, bez żadnych opiekunów – chyba że ktoś był tam utajniony, ale tego nie wiem. Naszymi opiekunami byli co najwyżej pracownicy naukowi, ale to odnosiło się głównie do działalności edukacyjnej. Natomiast na wyższym poziomie, np. komitetu uczelnianego czy wydziałowego, na spotkania nie wpuszczano ludzi spoza Partii. Pamiętam, że miałem kiedyś iść na takie zebranie w zastępstwie za szefa naszego ZMW. On wtedy akurat wyjechał i koledzy powiedzieli mi, żebym się udał za niego. Jednak ze względu na to, że nie należałem do PZPR, nie wpuszczono mnie na to spotkanie.
W 1968 roku po raz pierwszy doświadczyłem masowych protestów przeciw władzy. Później często chodziliśmy na różne manifestacje. W czasie tych protestów w 1968 roku zebrało się dużo ludzi pod Chatką Żaka i szli w kierunku placu Litewskiego. Pod Domem Nauczyciela było wówczas przejście. Gdy tam dotarliśmy, drogę zagrodził nam oddział ZOMO z psami i dalej nas nie przepuścili. Wtedy poszliśmy w ul. Łopacińskiego, ale też nie udało się jej przejść. Jakieś demonstracje odbywały się przy Narutowicza, przed komendą milicyjną. Po tych protestach wielu moich kolegów pozabierali do wojska. Rzeczywiście miały wówczas miejsce represje za bezpośrednie angażowanie się w te wydarzenia. Zresztą w latach 80., kiedy już działała Solidarność, studenci polonistyki mieli podobne problemy z władzą.
Pamiętam także tzw. praktyki robotnicze. Jako student w nich nie uczestniczyłem, bo wtedy nie były one jeszcze organizowane. Brałem w nich natomiast udział już jako pracownik UMCS-u. Byłem raz na takiej praktyce studentów pierwszych lat, którzy zostali podzieleni na grupy pracownicze i zostali wysłani do pracy w kilku miejscach pod Lublinem. To były działania czysto ideologiczne. Ta praca nie miała przecież żadnego sensu. Przydzielono mi wtedy funkcję zastępcy komendanta takiej grupy, którą opiekowałem się razem z innym pracownikiem naukowym, którego wyznaczono na komendanta. Jedną z grup stworzono z dziewcząt, studentek naszego uniwersytetu. Wysłano je do pracy na nowobudowaną dwupasmówkę z Lublina do Lubartowa, gdzie one miały poprawiać świeżo zbudowaną drogę. No i co tam właściwie można było robić? Dziewczyny dostały łopaty i niby równały te pobocza z asfaltu. W rzeczywistości one przecież nie miały do tego siły i narzędzi. To była czysto ideologiczna praca i wszyscy o tym dobrze wiedzieli. Innym razem, już późną jesienią wysłali nas pod wschodnią granicę. Było to chyba gdzieś w powiecie hrubieszowskim. Skierowali nas tym razem do zbierania buraków. To była taka powinność, która wynikała wyłącznie z sytuacji politycznej i z ówczesnych założeń ideologicznych. Studenci mieli być „wychowywani przez pracę”, przynajmniej tak głoszono oficjalnie. W praktyce to wszystko się trochę olewało, bo co innego można było zrobić? W czasie tego zbierania buraków już mróz chwycił na polu. Ponieważ tam wcześniej było chyba sporo wody, to praktycznie nic nie można było ręcznie uzbierać. Mimo kuriozalności tej sytuacji, teraz wspominam to z pewnym humorem i sympatią, bo to są przecież moje młode lata, co do których mam oczywiście pewien sentyment.
W tym czasie na uniwersytecie krążyło dużo ciekawych anegdot. Opowiadano np. o tym, jak sekretarz komitetu wojewódzkiego miał podobno zadzwonić do rektora z zapytaniem, na którym ten jest roku. To były powszechnie znane opowieści.
Po ukończeniu studiów przez rok pracowałem z młodzieżą trudną w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Puławach. Doświadczałem więc walki o wolność nie tylko w tym wymiarze państwowym, ale też w sensie całkowicie osobowym – ucieczek tych młodych ludzi czy walki gitowców z tymi, jak mówiono w slangu, „skiepszczonymi”. Wtedy trochę poznałem tę subkulturę przestępczą.
Kiedy w 1974 roku zacząłem pracę w Instytucie Filologii Polskiej UMCS, to życie naukowe rozwijało się tam już bardzo intensywnie. Trzeba przyznać, że stosunki pracownicze były tam bardzo dobrze zorganizowane. Właściwie nie zauważyłem, żeby na naszą pracę jakikolwiek wpływ miała ideologia. W tym czasie dyrektorem instytutu była śp. prof. Teresa Skubalanka. Razem z prof. Bartmińskim zaangażowali i wdrożyli mnie do pracy. Prof. Skubalanka bardzo dobrze zorganizowała instytut. Dawała nam duże możliwości rozwoju. Samodzielnie tłumaczyła pewne prace zachodnie albo przynajmniej je referowała, żebyśmy mogli się zapoznać z nowymi prądami. Z tego środowiska wyrosło wielu dobrych badaczy.
W badaniach można było swobodnie podejmować różne tematy. Niektórzy może sami się za bardzo ograniczali, obawiając się jakichś represji. W 1985 roku wydałem tom poezji chłopskiej z Zamojszczyzny, pt. Złote ziarna. Roch Sulima napisał w „Literaturze Ludowej”, że to była pierwsza antologia, która przezwyciężała tematykę „prawomyślną”. Podejmowała bowiem tematy związane np. z religijnością. W twórczości ludowej jest przecież dużo tekstów dotyczących sacrum, ale wcześniej nie mogły się one ukazać w zbiorze, bo cenzura to ograniczała.
Jako pracownik osobiście nie brałem udziału w późniejszych działaniach solidarnościowych, jednak pośrednio byłem w nie zaangażowany. Wynikało to stąd, że od początku pracowałem z prof. Bartmińskim. On był bardzo mocno zaangażowany w sprawy związane z Solidarnością nie tylko naszego uniwersytetu. Ze względu na ten fakt wokół nas działo się wiele dziwnych rzeczy. Oczywiście, mam tu przede wszystkim na myśli aresztowanie i internowanie profesora w 1981 roku. W okresie, kiedy był zamknięty, próbowałem jakoś go zastępować na płaszczyźnie organizacyjnej. Jednak oprócz aresztowań miały miejsce inne wypadki. Razem z prof. Bartmińskim zajmowaliśmy wtedy pokój -127 na Starej Humanistyce. Mieliśmy tam zgromadzone swoje archiwa z badań terenowych. W pewnym momencie zaczęły się zdarzać włamania do tego pokoju. Na początku nikt się do tego nie przyznawał, ale później się okazało, że za wszystkim stały „określone siły”. Włamywacze zabierali nasze nagrania z terenu, ale dobrze wiedzieli, czego szukają. Pozabierali taśmy z relacjami nagrywanymi na obozach organizowanych w rodzinnych okolicach profesora i jego brata, ks. Stanisława Bartmińskiego. Jak się okazało, po kilku latach niektóre zrabowane sprzęty można było zupełnie oficjalnie odebrać na komendzie milicji.
Przeżyłem bardzo ciekawy okres – te wszystkie zrywy, które się odbywały w latach 1968, 1970, 1972 i później. Moje pokolenie właściwie nie mogło się spodziewać takiego rozwiązania tych konfliktów z władzą, jakie w końcu nastąpiło. Wtedy nikomu na myśl by nie przyszło, że Rosjanie wyprowadzą się z Polski, a kraj będzie zupełnie wolny. Wszystkie wewnętrzne i międzynarodowe okoliczności świadczyły o tym, że to jest niemożliwe, więc ludzie próbowali się przystosować do tej komunistycznej rzeczywistości.
W latach kształtowania się Solidarności przyjeżdżali do nas różni goście, także ludzie nauki ze wschodu. Ich wizyty nie były jednak nastawione wyłącznie na konsultacje ściśle naukowe. Chcieli np., co im umożliwialiśmy, koniecznie pójść na film Wajdy „Człowiek z marmuru”. To było dla nich coś zupełnie nowego. W sensie ideologicznym było u nas troszkę lżej niż na wschodzie. Myślę, że w krajach demokracji ludowej nie bez powodu Polskę nazywano najweselszym barakiem Europy.

Nagranie, transkrypcja i opracowanie na podstawie materiałów projektu Akademickiego Centrum Kultury „Chatka Żaka” UMCS „W rytmie wolności…”: Damian Gocół

Skrót artykułu: 

Prof. dr hab. Jan Adamowski (ur. 1948 w Bordziłówce Nowej) od lat 70. XX wieku prowadzi badania z zakresu językoznawstwa, kulturoznawstwa, folklorystyki i regionalistyki. Pracował m.in. w Muzeum Wsi Lubelskiej, Zakładzie Języka Polskiego UMCS, Zakładzie Tekstologii i Gramatyki Współczesnego Języka Polskiego UMCS. W latach 2004–2015 był Dyrektorem Instytutu Kulturoznawstwa UMCS, od 2004 roku pełni funkcję Kierownika Zakładu Kultury Polskiej UMCS. W ramach cyklu „Sto lat!” opowiada o życiu studenckim i naukowym na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej od lat 70. do 80. XX wieku.

Fot. K. Butryn: Wręczenie Nagrody im. Oskara Kolberga Zamek Królewski w Warszawie 2017

Dział: 

Dodaj komentarz!