Prezentacje

LSA „Stories”
2018, LSA

Płyta „Stories” to tajemniczy, muzyczny powrót do dwóch, zupełnie odrębnych od siebie światów. Pierwszy to tradycyjny, trwający jeszcze świat Podlasia, Syberii i Rodopów – i choć w znacznej mierze będący odbiciem w lustrze (utwór „Mirror”), to jednak wciąż autentyczny. Ania Klebus, Grzegorz Leczkowski i Marek Wyrwas na płycie „Stories” wyraźnie sięgają tam, gdzie szeptucha prawdę powie i duszę uspokoi, tam, gdzie wciąż czerwona wstążeczka przy uprzęży jest znakiem dla „złego”, że ma się trzymać na dystans, tam, gdzie wciąż „dziewczyna ze studni wodę brała”. Sięgają przy pomocy magicznego świata progresywnego rocka lat 70. i 80. XX wieku. To są zespolone muzycznie przestrzenie rodem z Pink Floyd, After Crying i Yes – analitycznie rozszerzone na silnie uduchowioną ludowość. Do tego jest tu całkiem przyjemna ilość jazz-rocka i neofolku. „Stories” to świetnie uzupełniające się piękno pieśni ludowych i autorskiej poezji z wielkimi przestrzeniami etno-artrockowych i ambientowych brzmień. Jak twierdzą muzycy – ta płyta to bardzo osobiste, garażowe granie. Tym bardziej jestem pod wrażeniem, ileż piękna trio LSA wycisnęło z tego szeroko rozumianego garażu. Tego, który dla wielu urodzonych w latach 70. XX wieku, był źródłem odrobiny wolności, a dziś jest nostalgicznym powrotem do czasów młodzieżowych i radości grania poza mainstreamem, właśnie w „garażu”. Dziś owa nostalgia wybrzmiewa w postaci „Stories”.

VZ

 

Sear Bliss „Letters of The Edge”
2018, Hammerheart / Plastic Head

Nowy krążek Sear Bliss to, jak dla mnie, kolejne potwierdzenie tego, co już od dawna wiem – że węgierska muzyka, czy to metal, czy to folk, czy nawet dyskoteka, to stabilny i sensowny monolit. Tak też jest w przypadku „Letters of The Edge”. Proporcje bleczursko-deathmetalowej sieczki i progresywnych klimatów są po prostu idealne jak liczba π. Do tego Węgrzy wrzucili szczyptę folk metalu i, jak zawsze, sporo puzonu tworzącego atmosferę i niepodrabialność Sear Blissów. Dzięki temu kawałki są nieoczywiste brzmieniowo i dają do myślenia – przejście od „Forbidden Doors”, przez „Seven Springs” do „A Mirror of the Forest” (ze świetnymi solówkami) to black-folk-progmetalowa jazda bez trzymanki, gdzie pełna para idzie w puzon, a nie w gwizdek. Jest pazur, jest sieczka, jest nastrój, jest magia, jest leśny duch, jest przestrzeń itd. Te zmiany nastrojów zdecydowanie urozmaicają brzmienie, łagodząc surowość blacku, ale nie stępiając ostrza. Z czasem tempo trochę zwalnia, tu i ówdzie wbijają elementy stonerowe, krzyżując się z artrockowymi gitarami („Heaven”), by ponownie przygrzmocić ścianą dźwięku („The Main Divide”) i przejść w typowy black („Leaving Forever Land”) zmieszany ze schizoidalnie nostalgicznymi brzmieniami z kosmosu. A potem to już tylko (i aż) symfoniczne przestrzenie. To jest klasa i moc!

VZ

 

Árstíðir „Nivalis”
2018, Season of Mist

Gdy dana płyta mi nie podejdzie, to zazwyczaj nie piszę recenzji. Tym razem zrobię jednak wyjątek. Po przesłuchaniu tego materiału odniosłem wrażenie nieodwracalnej straty około godziny cennego czasu. Do tego miałem wątpliwości, czy ten niewysłowiony smutek i żal rodem z Islandii to pop-łuczyny po Pink Floydach, solowej twórczości Johna Lennona czy podróbka Jamiroquai? Czy może co najmniej lekka profanacja duetu Simon & Garfunkel – za to w modnej i droższej wersji bezglutenowej? A może to po prostu kosmicznie wręcz nieudana próba połączenia avant-popu z „songwriterstwem”? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. W każdym razie nadmierny eklektyzm połączony z bezpłciowością brzmienia tego krążka jest przytłaczająco nudny. Tak, wiem, że to „indie folk” i że tak ma być – ale tego typu „pierożki bezglutenowe” są po prostu dla mnie niestrawne.

VZ

 

Krzikopa „Krzikopa”
2018, Krzikopa

Śląska Krzikopa wydała swój debiutancki krążek zatytułowany po prostu „Krzikopa”. Znakomicie wpisała się w postindustrialny i postkopalniany klimat codziennego życia mieszkańców Katowic, Bytomia, Chorzowa... I nie tylko rdzennych, także tych, którzy na Śląsk przybyli i tu zostali. Tutaj Karolinka podąża do Gogolina ze smartfonem w kieszeni neoludowej spódnicy, a rozkład jazdy ogarnia przy pomocy kodu QR. Co nie zmienia faktu, że Krzikopie znakomicie udało się zachować folkowego, śląskiego ducha w dzisiejszych, dwudziestopierwszowiecznych realiach. I to jest największa moc tego albumu. Odzwierciedla to również okładkowa grafika, złożona z kół i prostokątów przypominających szyby kopalni. Znane hity brzmią świeżo, a Krzikopa nie odstaje od tego, czego dokonali już Kapela ze Wsi Warszawa, Tołhaje, Pchełki, Village Kollektiv i Żywiołak. Krzikopa nie przestraszyła się breakbeatów, metalowej rytmiki zapodanej na folkowym instrumentarium, elektroniki, neofolkowych zaśpiewów ani transowego jazz-rocka. Tu jest różnorodność i spójność jednocześnie, dzięki temu płyta stanowi całość. Jest to także zasługa londyńskiego studia Martina Marenyi, które, nie będąc obciążone znajomością licznych wersji tych polskich, folklorystycznych standardów, płytę zmasterowało. Mamy „Doliny” na intro, mamy rzeczoną „Karolinkę”, mamy „Karlika”, mamy „Sowę”, „Kokota” – ale też kołysankę „Nynaj” na sam koniec. Album „Krzikopa” to tchnięcie nowego ducha w folkową muzyczną nową falę, rozpoczętą już dość dawno przez „Wiosnę Ludu”, i pchnięcie jej na nowe tory.

VZ

Skrót artykułu: 

LSA „Stories”; Sear Bliss „Letters of The Edge”; Árstíðir „Nivalis”; Krzikopa „Krzikopa”

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!