„Pośpiwać przyjechałyśmy, a co!?”

Zespół śpiewaczy "Jarzębina" z Kocudzy. Jak o nim opowiedzieć, żeby choć w połowie oddać jego fenomen? Nie wiem. Wiem za to, że czasem zdarzają nam się w życiu spotkania magiczne. I takie właśnie było moje spotkanie z "Jarzębiną".

Konkurencja

"Po co żeście przyjechały? Mogłyście nie przyjeżdżać!"- pada serdeczne przywitanie ze śpiewaczkami z Kocudzy. Kto je tak wita? Inne śpiewaczki. Nie, nie z braku sympatii, ale z poczucia przegranej już na starcie. W końcu gdzie nie pojawi się "Jarzębina", tam zgarnia (może: najwyższe nagrody. Jednym słowem - zawyża poziom. One same pamiętają jeszcze, jak na początku, kiedy dopiero zaczynały wspólnie śpiewać, taką opinią cieszył się zespół śpiewaczy z Rudy Solskiej. "Jarzębinki" wtedy dopiero się uczyły, ale miały uszy otwarte. Dlatego dziś to one są faworytkami większości przeglądów i konkursów folklorystycznych. Na przykład na przeglądzie kolęd i pastorałek w Modliborzycach. Tam zawsze dostają najwyższe laury. Być może dlatego, że mają niepowtarzalny repertuar. Starają się wykonywać pieśni zupełnie nieznane, zapomniane. Znają ich tyle, że czasem mają problem ze zdecydowaniem się na którąś. Wybór zawsze okazuje się trafiony. A na docinki innych śpiewaczek, czasem kąśliwe, ale tak naprawdę pełne serdeczności, mają jedną odpowiedź: "A pośpiwać przyjechałyśmy, a co?"

Początek - "Zapraszamy panią na prawo"

Wszystko zaczęło się od... eliminacji. Pani Irena Krawiec (instruktor o duszy naukowca, reżysera i menadżera kultury) w marcu 1990 r. rozpoczęła pracę w GOKu w Kocudzy. I od razu w jej głowie narodził się pomysł, by zorganizować zespół śpiewaczy. Zaprosiła na przesłuchania kobiety z trzech miejscowych kół gospodyń wiejskich i zorganizowała coś na kształt… "Idola". Wtedy jeszcze w telewizji nikt nie słyszał o takich programach. A tymczasem w Kocudzy śpiewaczki już musiały stanąć przed jury złożonym z innych śpiewaczek. I myli się ten, kto myśli, że przyszło im to lekko i bezstresowo. Wszystkie denerwowały się tak samo, jak gdy gwiazda wychodzi na scenę i zostaje sam na sam z publicznością. Możliwości były dwie: te, które zaśpiewały dobrze - prosimy na prawo, te, którym się nie powiodło - zapraszamy na lewo. W końcu po prawej stronie znalazło się piękne grono: czternaście kobiet. Każda dysponowała potężnym głosem i pamięcią, w której jak w kronice zapisane były setki starych pieśni. Już w niecały rok później zadebiutowały na festiwalu folkloru w Janowie Lubelskim. I od razu zostały zakwalifikowane do przeglądu w Kazimierzu. Dzisiaj jest ich osiem, trzon jednak pozostał niezmieniony. Dołączyły też młodsze śpiewaczki i tak "Jarzębina" stała się zespołem co najmniej trzypokoleniowym. Pani Irena po dwóch latach pracy założyła także grupę dziecięcą. Ale dzieciaki, jak to dzieciaki, trudno je zatrzymać, kiedy okno na świat otwarte tak szeroko.

Jarzębina czerwona

Jedną z pierwszych wspólnych decyzji, jaką podjęły, była nazwa zespołu. Wcale nie było łatwo się zdecydować. Przecież większość grup śpiewaczych przyjmuje nazwę od miejscowości, z której pochodzi. Mogłyby się nazywać Zespół Śpiewaczy z Kocudzy. Ale czemu? Czemu mają nazywać się tak jak wszyscy? I słusznie, bo cokolwiek co można opisać słowami "tak jak wszyscy" zupełnie nie pasuje do tych ośmiu wyjątkowych kobiet. Inspiracji nie szukały daleko, nie musiały. Wystarczyło, że rozejrzały się dookoła siebie. Do Kocudzy prowadziła droga, wzdłuż której ciągnęła się piękna, jarzębinowa aleja. Dlaczego więc nie przyjąć imienia "Jarzębina"? Żadna z nich nie miała wątpliwości, że to piękna nazwa. Natchniony poeta, spacerując wzdłuż jarzębinowej alei i podnosząc z ziemi czerwone korale, nie wymyśliłby lepszej.

Praca, praca i jeszcze raz przyjemność

Spotykały się dwa razy w tygodniu. Każda z prób polegała na wzajemnej wymianie pieśniami. Były przecież z różnych okolic. One mówią "z różnych parafii". Niektóre z Dzwoli, inne z Frampola. Rzadko kiedy więc jedna pieśń brzmiała tak samo w ustach każdej z nich. Pamiętały różne wersje tekstu, różne melodie zasłyszane jeszcze od swoich babć. Do tego dochodziła gwara, mowa czasem tak subtelnych różnic. Trzeba było więc założyć zeszyty i spisywać teksty. A melodie? Mając do wyboru kilka, zawsze decydowały się na tę, która najbardziej im się podobała. Bo przecież nie sugerowały się tym, która z nich jest starsza, bardziej archaiczna. Tego nie mogły wiedzieć. Do tej pory jest tak, że melodia albo im się podobała, albo nie. Żadna z nich przecież nie zna nut, nie posługuje się terminami: interwał, impostacja głosu... Pojęcia nie mają znaczenia. Znaczenie ma radość i satysfakcja, jaką daje im wspólne śpiewanie. Uczą się od siebie, nieraz sprzeczają, ale zawsze osiągają twórczy kompromis. Pani Irena nie wyobraża sobie innej pracy. Siedzenie za biurkiem i tracenie wzroku na podliczanie rubryczek, dodawanie i odejmowanie VAT i innych drobiazgów - to nie dla niej. "Jarzębina" to rzeczywiście nie fabryka czy zakład produkcyjny, materialnych korzyści nie widać. Ale prowadzenie zespołu to praca twórcza, jej efekty słychać na scenie, w kościele, w nagraniach. A efekty te mówią same za siebie.

"Pieśń ujdzie cało"

Ile pieśni znają? Nie zadaje się takich pytań. Po pierwsze nikt tego nie policzy, a po drugie w ich pamięci są jeszcze gdzieś głęboko zapisane teksty, które dopiero ujrzą światło dzienne. Kiedy się oczywiście w odpowiedniej chwili przypomną. Jak stare są niektóre z tych utworów nie wiedzą, ale zapewne bardzo, skoro śpiewały je jeszcze ich babcie przy pracy, w domu, podczas świąt. Właśnie tych religijnych znają wyjątkowo dużo, zwłaszcza wielkopostnych i pogrzebowych. Śpiew był dla nich czymś tak naturalnym jak oddychanie. Te pieśni żyły razem z ludźmi, witały nowo narodzone dzieci, tuliły je do snu, pocieszały w rozterkach miłosnych, chwaliły piękno boskiego świata i samego Stwórcę, życzyły, pouczały, rozśmieszały, aż w końcu żegnały, gdy człowiekowi na zawsze zamknęły się powieki. Śpiewaczki z Kocudzy pamiętają te utwory od zawsze, niektóre z nich noszą w sercach jak pamiątki po najbliższych. Nieraz przypomniana pieśń jest niczym kurtyna. Zaglądają za nią i widzą swoich rodziców przy pracy, albo siebie z rodzeństwem na łące. Widzą siebie tak wyraźnie wśród rozśpiewanego tłumu rówieśników przy prasowaczkach, piórniach, piórzackach, prządkach, przy kopaniu kartofli i pasieniu krów. I słyszą tak jak wtedy pieśń "Panno wiekuista", tak pięknie śpiewaną przez mężczyzn pod figurą na majówkach. Czasem w nocy cichutko nucą sobie kołysankę matki: "Zaszło już słonko wśród złotych zórz, kleknij syneczku i runczki złóż. Wznieś łocy w niebo gdzie mieszka Bóg, co cie prowadzi wśród życia dróg." Choć mama śpiewała o synku, one przełożyły to tak, jak dla córeczki i zapamiętały do dziś. Pani Irena zawsze gdy śpiewa "Dnia jednego o północy", ulubioną pastorałkę swojego ojca, widzi taką scenę: Wigilia, pachnący dom, wszyscy są razem; na środku pokoju rozgrzany kaflowy piec, o który opiera się tata. I nagle on właśnie prosi ją: "Carno, weśta zaśpiewajta"; ona zaczyna, za nią wszyscy, a tata dodaje piękny drugi głos. Zwykła pastorałka, a tyle w niej ludzkiego życia. Albo pieśń sieroca? "Sieroty zebrane". Znaleziona w starym sztambuchu teścia Pani Ireny. Były słowa, ale brakowało melodii. Na szczęście znał ją mąż Pani Ireny. Zaśpiewał z wielkim impetem. I kolejna pieśń ocalała. Czasem spontanicznie jedna z "Jarzębinek" intonuje "nowy" utwór. Pani Irena szybko notuje chociaż pierwsze słowa, żeby nie umknęły. Potem, na kolejnej próbie, prosi by jeszcze raz zaśpiewała tą pieśń. "-Daj mi spokój, ja tego nie śpiewałam". Wtedy Pani Irena musi zastosować sprytny manewr: "-Czekaj no, kartkę wyciągnę". "-A! To to tak, to śpiewałam."- wszystko się przypomina. Tak jak przypominają się pieśni w drodze powrotnej z koncertów. Wtedy rozwiązują się całe worki z utworami. Starcza ich nawet na długą drogę z Wrocławia do Frampola. Kierowca może być spokojny, sen go nie zmoże. A przy okazji nauczy się kilku pieśni, z których żadna się nie powtarza. Jak one to robią? Jak zapamiętują tyle tekstów, wśród których są i liczące nawet kilkadziesiąt zwrotek? Choć na początku śpiewaczki się buntowały, Pani Irena nie pozwalała im śpiewać z kartek. Nigdy tego nie robią. No chyba tylko w kościele, kiedy śpiewają trzydzieści zwrotek "Płaczcie anieli" czy "Witaj Matko uwielbiona". Przez te dwadzieścia lat trenowały pamięć. Każda z nich musiała stanąć na baczność przed resztą zespołu i zaśpiewać. Jeśli nie umiała, na następnej próbie musiała już... śpiewać jak z nut, (których zresztą nie zna).

A akustyk robi wielkie oczy

W tym roku w Kazimierzu zdobyły trzecią Złotą Basztę. Choć jak się okazało miały szansę jej nie dostać ze względu na swój... profesjonalizm. Oczywiście, że są profesjonalistkami! Osiem kobiet z Kocudzy, z których żadnej nic nie powie zapis nutowy tego co śpiewa. Ich kwalifikacje nie pozwalają ich równać z filharmonikami, ale rzeczywiście, ich poziom, z pełną odpowiedzialnością - tak. Za to zdecydowanie nie można "Jarzębiny" równać z "gwiazdkami" pop, nad którymi pracuje sztab ludzi, a realizator podczas koncertu dwoi się i troi co zrobić, żeby "gwiazdka" dobrze zabrzmiała. "Jarzębina" to prawdziwe wyzwanie dla akustyka. Kiedy kobiety wychodzą na scenę, stają troszkę z dala od mikrofonów. I co wtedy mówi akustyk? "Bliżej, bliżej, się panie nie boją, mikrofon nie gryzie". Ale mówi tak tylko do momentu kiedy kocudzanki nie zaśpiewają. Potem zastanawia się już tylko o ile im ściszyć mikrofony. To tylko osiem kobiecych głosów, niech się pan nie boi, panie akustyku! Mocne, wyćwiczone głosy, które określa się "polnymi". Za każdym razem gdy się ich słucha, to co w nich zachwyca, to niesamowite zgranie. Każdy dźwięk, jego wysokość i długość, dopracowane jak spod igiełki. Zapytane jak to osiągnęły, odpowiadają: "Samo wychodzi". I dodają, że jedyne co może im przeszkodzić w tym, aby zabrzmieć dobrze, to... akustyk. Jeśli w porę nie zareaguje, któryś z głosów może się wybijać. A nie o to chodzi w ich śpiewie. Ideałem jest dla nich osiągnięcie efektu jednego głosu wydobywającego się z ośmiu piersi. Tak jak na nagraniach. Zawsze słuchają tego co zarejestrowały i zawsze są zadowolone, że znów udało im się osiągnąć tę niebywałą harmonię.

TEN koncert

Koncertowały już prawie w całej Polsce. Z każdym z koncertów wiążą się ich wspomnienia. To jedno szczególne: wspólny występ z zespołem Micrologus z Asyżu podczas Festiwalu Muzyki Dawnej w Jarosławiu. Tam dostały wielkie, trwające kilka minut owacje na stojąco. Nauczyły się wtedy jednego utworu z repertuaru Micrologus, "Madonna Santa Maria". Tekst zapisały sobie fonetycznie, tak jak się wymawia. Po trzeciej próbie zaśpiewania, goście z Włoch nie mieli żadnych zastrzeżeń.

Nie spocząć na laurach

Nagrody są ważne. To normalne. Na swoim koncie mają już trzy kazimierzowskie Złote Baszty, niezliczoną ilość nagród z przeglądów obrzędowych i folklorystycznych i Nagrodę im. Oskara Kolberga. Dzięki nim czują się docenione i wiedzą, że ich praca i wysiłek nie idzie na marne. Zawsze śpiewają z wielką przyjemnością, a nagrody po prostu dodają im skrzydeł, chęci do dalszej pracy. I nie ma to znaczenia, czy otrzymują pierwsze czy drugie miejsce. To już decyzja komisji. Najmilej wspominają nagrody publiczności. Jak prawdziwe artystki niczym nie cieszą się tak jak sympatią słuchaczy.

"Jedno wspólne imię mamy"

Właśnie nagrodę publiczności dostały na jednym z festiwali maryjnych za... "Filipinki". W konkursie należało wykonać jedną pieśń maryjną i... jedną rozrywkową. Śpiewaczki wpadły na pomysł, że skoro już mają przygotować piosenkę rozrywkową, to ich praca nie pójdzie na marne, gdy znajdą piosenkę, którą potem z powodzeniem dopasują do siebie. Cóż innego mogłoby to być jeśli nie "Filipinki". Przeszukały You Tube i zaśpiewały: "Jedno wspólne imię mamy - Jarzębinki". Publiczność oszalała. Wszyscy klaskali i śpiewali. Starsze panie przysypiające w kościelnych ławkach, nie miały wyjścia, musiały się obudzić. Zwłaszcza, że "Jarzębina" przygotowała całą aranżację, wykorzystując gitarę, bas, klawisze i bębenki. Nie dążyły do oryginału, chciały to zrobić po swojemu. A w ich przypadku "po swojemu" znaczy z niekłamanym wdziękiem. Nic więc dziwnego, że publiczność pokochała je w mniej tradycyjnym repertuarze.

Skarbnica

Nieustannie przyjeżdżają do Kocudzy studenci, kierowani tu przez profesorów. Pytają o śpiewane pieśni, o dawne obrzędy i o gwarę, niezwykle piękną, którą "Jarzębina" stara się pielęgnować. Dlatego właśnie są uważane za tak cenne źródło wiedzy o dawnych zwyczajach i języku. Cenione są nie tylko za śpiew, ale i za pamięć o starych tradycjach i gwarze. Nie wstydzą się swojej mowy. W każdej gminie słyszą subtelne różnice: w Dzwoli mówią inaczej niż w Kocudzy, w Kocudzy inaczej niż w Krzemieniu, w Krzemieniu inaczej niż w Godziszowie, a w Godziszowie inaczej niż w Modliborzycach. W każdej wsi tak samo pięknie. Doskonale wie o tym Pani Irena, dlatego przygotowała "Materiał promujący i kultywujący lokalne gwary z terenu gminy Dzwola". Członkinie zespołu z wnuczkami zagrały w filmiku rodzinę, taką jak dawniej, wielopokoleniową, posługującą się pięknym, lokalnym językiem. Dziadka mógł zagrać tylko jeden człowiek, zaprzyjaźniony skrzypek z Dzwoli, Pan Stanisław Głaz. Pani Irena podeszła do sprawy jak zawodowy dialektolog: zestawiła słowa gwarowe z różnych wsi, sporządziła słowniczek wyrazów obyczajowych, gospodarskich, domowych i nazw pokarmów. Wszystko wygląda bardzo profesjonalnie. Zresztą jak każdy przygotowywany przez śpiewaczki z Kocudzy spektakl. Trzy z nich Telewizja Polska przeniosła na ekran, m.in. "Łostatni różeniec", ukazujący dawny obrzęd pogrzebowy. Kiedy zabierały się do pracy nad spektaklem, nie były przekonane czy to dobry pomysł. Śmierć to przecież temat tabu, moment zarezerwowany tylko dla najbliższych i przyjaciół. Jak pokazać go na scenie? Wiedziały jednak, że trzeba to zrobić. W Polsce żaden z teatrów obrzędowych nie prezentował pogrzebu. Pani Irena wpadła na genialny pomysł inscenizacyjny, który śpiewaczkom pomógł przełamać strach przed tematem śmierci, a na scenie zbudował atmosferę intymnego pożegnania. Wszystkie kobiety posadziła tyłem do widowni, tak by ich twarze znalazły się przodem do pasyjki. Na stole stała gromnica, a one śpiewały w skupieniu dokładnie tak, jakby czuwały w domu, przy zmarłym. Musiały się potem z tego odwrócenia plecami do widowni tłumaczyć, przecież to lekceważące. Ale udało im się obronić swój pomysł. Chciały skupić się na rodzinie, to ona była w takiej chwili najważniejsza. One pamiętają jeszcze, jak dawniej czuwano przy zmarłym, nawet do 4.00 w nocy, nieustannie śpiewając "Zawitaj ranna jutrzenko", Godzinki, różaniec, lamenty. Potem częstowano kawą z mlekiem i pirogiem. Tę atmosferę uroczystego skupienia i żalu pokazały na scenie. Spektakl okazał się być inscenizacyjnym majstersztykiem. Nagrały go w starej chałupie, którą musiały wcześniej porządnie wysprzątać. Tu także nagrały "Pośnik", czyli obrzędy wigilijne. Na ekran udało przenieść się także "Świecok" - zwyczaj święcenia potraw nie w kościele, ale przy kapliczce przydrożnej. Przygotowanych przez nie spektakli obrzędowych chyba już nie sposób wymienić jednym tchem. One same zaś doczekały się w 2009r. filmu dokumentalnego o "Jarzębinie". Pani reżyser poprosiła je, by "poszły na żywioł". Tak też zrobiły. A że każda z nich to wielka osobowość i wielkie pokłady energii, film praktycznie sam się nakręcił. Oglądając go, śmiały się do łez. Kiedy dowiedziały się, że obraz odniósł sukces w Niemczech, nie mogły pojąć co takiego wyjątkowego zrobiły. Zapewne wystarczyło, że były sobą. Ostatnio zagrały w filmie. A właściwie w filmie "Matka Teresa od kotów" zagrały ich głosy. Wykonały pieśń pogrzebową. Kiedy pojawiły się w telewizji na nagraniu, realizatorzy popatrzyli na nie ze zwątpieniem - pewnie znów trzeba będzie robić sto wersji i tyle samo poprawek, bo "babcie" nie będą wiedziały kiedy zacząć, a kiedy skończyć. "Jak powiem stop-nie śpiewacie, tak?"- pytał realizator i pewnie nie spodziewał się zbyt wiele. A one? Weszły, zaśpiewały dwa razy, tak jak zwykle, czysto i równiuteńko, bo równo to za mało powiedziane. Pan poprosił o jeszcze jedno podejście, bo... nagrały mu się szumy z zewnątrz. Śpiewaczki stwierdziły, że to żaden kłopot, że wejdą od tej zwrotki, która wymaga poprawki. Tak też zrobiły i było po wszystkim.

Nikt tak nie spada ze sceny

Miałam wielką przyjemność spotkać się z "Jarzębiną" ostatniego dnia Jarmarku Jagiellońskiego w Lublinie. Poprzedniego wieczoru artystki występowały w spektaklu Andrzeja Bieńkowskiego pt. "Weselne szaleństwo". Mimo że uczestników na scenie było wielu, nikt nie pozostawił tak elektryzującego wrażenia. Kiedy Kapela Gacoki zagrała "wściekłą" polkę, śpiewaczki z Kocudzy spontanicznie poderwały się do tańca. I naprawdę nikt z nas, stojących na widowni, nie zauważył jak w ułamku sekundy dwie z nich zniknęły ze sceny. A zniknęły, bo spadły w pełnym obrocie. Muzyka grała dalej, ale wszyscy wstrzymali oddech. A one wstały, otrzepały spódnice i wbiegły z powrotem na scenę tanecznym krokiem. Wspominając tę polkę następnego dnia, śmiejąc się stwierdziły, że to było prawdziwe wiejskie wesele: zawsze ktoś musiał spaść pod stół. Rozmawiałyśmy tego dnia półtorej godziny, a ja ani przez chwilę nie odniosłam wrażenia, że może są już zmęczone, albo że nie znajdą już dla mnie więcej czasu. To była fascynująca rozmowa, pełna śmiechu, radości, wspomnień, wzruszeń... To była rozmowa o niegasnącej chęci życia tych niezwykłych kobiet. Życia wypełnionego śpiewem.

Skład zespołu:
Władysława Dycha
Janina Oleszek
Bronisława Dyjach
Janina Dyjach
Lucyna Jargiło
Beata Oleszek
Monika Jargiło
Irena Krawiec-kierownik zespołu "Jarzębina"

Skrót artykułu: 

Zespół śpiewaczy "Jarzębina" z Kocudzy. Jak o nim opowiedzieć, żeby choć w połowie oddać jego fenomen? Nie wiem. Wiem za to, że czasem zdarzają nam się w życiu spotkania magiczne. I takie właśnie było moje spotkanie z "Jarzębiną".

Dział: 

Dodaj komentarz!