Pojechać do Ladakhu

Ta myśl była ze mną od dobrych dziesięciu lat, od kiedy to zobaczyłem pierwsze zdjęcia i opowieści z tej fascynującej krainy. O ile na początku było to tylko niemożliwe marzenie, to później, wraz z rosnącymi możliwościami i doświadczeniem, zaczęło nabierać cech realności. W końcu, po kilku latach przekładania "na później", w czerwcu 2012 r. budzę się rankiem w samolocie, a pode mną wielkie ośnieżone Himalaje. Lądujemy w Leh, stolicy regionu, mieście wciśniętym pomiędzy wysokie góry, leżącym w dolinie Indusu. A więc udało się. W końcu!

Ladakh, wciśnięty pomiędzy Himalaje a Karakorum, leży na północy Indii przy granicy z Pakistanem i Chinami. To najwyżej położony, najdalszy i najmniej zaludniony region Indii. Ladakh znaczy "Kraina Wysokich Przełęczy". Krajobraz jest nasycony pustką i przestrzenią, pełen rozrzuconych grzbietów, ośnieżonych szczytów, głębokich wąwozów i szerokich dolin. Ladakh jest zamieszkały głównie przez wyznawców buddyzmu, a czorteny, gompy i flagi modlitewne urokliwie komponują się z tym surowym, choć pięknym krajobrazem. Żeby tu dojechać lądem trzeba się nieźle natrudzić. Pierwsza droga prowadząca wzdłuż Manali wiedzie przez kilka przełęczy o wysokości ponad 5 tys. metrów. A druga, prowadząca przez Śrinagar jest niewiele łatwiejsza. Obie drogi otwarte są przez 3-4 miesiące, a przez resztę roku można dostać się tu tylko samolotem.

Leh leży na wysokości 3 500 m, co czuć już chwilę po wylądowaniu. Przez pierwsze dwa dni zostajemy na miejscu, będziemy oswajać się z wysokością. W ramach aklimatyzacji nazajutrz jedziemy zwiedzić klasztory położone w dolinie Indusu. Wybór pada na dwa: klasztor w Hemis - jako ten najbardziej znany, i Thiksey, jako ponoć najbardziej urokliwy. Pierwszy trochę zawodzi, brak w nim atmosfery, więcej udawanej atrakcji turystycznej niż ducha i tajemnicy świętego przecież miejsca. Zaś Thiksey, choć też z tłumem turystów, a to przecież jeszcze nie sezon, robi jednak wrażenie. Wyniesiony nad dolinę, pięknie położony na grzbiecie zachwyca architekturą, widokami i atmosferą. A że do tego pojawiło się piękne, zachodzące już słońce, niczego do szczęścia nie mogło nam już brakować.

Na kolejne cztery dni wynajmujemy terenowe auto i jedziemy powłóczyć się po pograniczu indyjsko-pakistańsko-tybetańskim /chińskim/. Ciężko tu mówić o granicach, cały teren jest sporny, właściwie rolę granic pełnią wyznaczone tymczasowo linie demarkacyjne.

Na początek malownicza dolina rzeki Nubry. By tam dojechać, przekraczamy najwyżej na świecie położona przejezdną przełęcz Khardung La, znajdującą się na wysokości 5 366 m n.p.m., choć miejscowi chwalą się pomiarem 5 660 m. Nieważne, i tak jest wysoko. Na przełęczy stajemy na chwilkę i już po kilku minutach zaczyna kręcić nam się w głowach. Wysokość jest przecież poważna, a my nie mamy aklimatyzacji. A z tym nie ma żartów. Jeśli przenieść człowieka z poziomu morza na taką wysokość, nie przeżyje 24 godzin. Spotykamy przejeżdżającego dostojnika buddyjskiego wysokiego rangą, do którego wszyscy zebrani odnoszą się z szacunkiem i należyta czcią. On zaś uśmiecha się (swoją drogą, nie spotkałem chyba nie uśmiechającego się mnicha buddyjskiego), błogosławi i odjeżdża w dół. My też, bo samopoczucie niespecjalne. Jedziemy doliną rzeki Shyok, otwartą dla turystów dopiero dwa lata temu. Wcześniej mogli przebywać tu tylko mieszkańcy i wojsko. Po drodze widzimy drogowskazy do miejscowości leżących po pakistańskiej stronie granicy. To ciekawe, zwłaszcza, że najbliższe i jedyne zresztą przejście graniczne, znajduje się o pięć dni jazdy stąd w miejscowości Amritsar.

W dolinie można natknąć się na ślady po ostatniej wojnie indyjsko - pakistańskiej sprzed 13 laty. Wspominałem już, że okoliczne tereny są przedmiotem sporu pomiędzy tymi dwoma sąsiadującymi krajami. Ponieważ są to góry wysokie, zimą trudno dostępne, toteż w 1999 r., po wyjątkowo długiej zimie, kiedy pakistańska armia zajęła swoje pozycje przy granicy, okazało się, że po drugiej stronie nie ma żołnierzy indyjskich, którzy z uwagi na niesprzyjające warunki jeszcze tu nie dotarli. Pakistańczycy zajęli zatem puste indyjskie posterunki. Wojna trwała przez kilka miesięcy, prowadzona przy użyciu ciężkiego sprzętu i lotnictwa. Ostatecznie na kolejną zimę wszystko wróciło do stanu sprzed wojny. I dalej rok w rok żołnierze z obu stron przyjeżdżają na teren spornego lodowca Siachen, leżącego ponad 5 tys. m n.p.m., by sobie postrzelać i postraszyć przeciwnika.

Wieczorem docieramy do wioski Turtuk, położonej pięć km od granicy. Zupełna zmiana. Czujemy się jak w Pakistanie. Spotykamy tu ludzi z górskiego plemienia Balti, zamieszkujących głównie północny Pakistan. Ludzie ciekawi, różniący się od tych z Ladakhu wyglądem, strojem i obyczajami. Wcześnie rano budzi nas hałas. Okazuje się, że zaczyna się redyk czyli wyjście z bydłem i owcami na położone wyżej w górach pastwiska.

My zaś wracamy w górę rzeki Shyok, po drodze oglądając geograficzną ciekawostkę, kawałek pustyni z piaszczystymi wydmami z wielbłądami w tle, w pobliżu Hunder. W pobliskim Diskit zwiedzamy najstarszy i bardzo ciekawy klasztor, a także znajdujący się obok, wielki posąg Buddy. Śpimy w Panamik, ostatniej otwartej dla turystów wiosce przed lodowcem Siachen. Dalej już tylko strzelnica - poligon i wojsko, o którym już wspominałem. Rano oglądamy znajdujące się tutaj gorące źródła i bardzo żałujemy, że nie przyszliśmy na wieczorna kąpiel. Tak gorącej wody nie spotkamy już do końca wyjazdu. A jeszcze do tego piękne widoki gratis.

Dziś zmiana planów. Nie da się przejechać przez przełęcz Wari La, bo część drogi zjechała w dolinę. Jedziemy zatem dalej w górę rzeki Shyok. Wariantem krótszym, ale nie wiemy czy da się przejechać. Kierowca też nie wie. Znaczy podróż w nieznane. Dolina absolutnie przepiękna, żadnych turystów, taki kolejny już koniec świata. Po kilkunastu kilometrach stajemy. Naszą drogę zasypała lawina kamienno - błotna. Na szczęście nie jest tego wiele, godzina pracy i droga przejezdna. Potem było równie ciekawe przekraczanie potoków, aż w końcu dojechaliśmy do asfaltu. Pełnia szczęścia, bo nie dość, że udało się przejechać, to jeszcze z takimi przygodami i widokami. Krótko przed zachodem słońca dojeżdżamy nad Pangong Tso, pięknego jeziora jakby zawieszonego pomiędzy ziemią a niebem. W promieniach zachodzącego słońca wyglądało zjawiskowo. Samo jezioro, długie na ponad 100 km, leży na wysokości 4 200 m, na granicy indyjsko - chińskiej. Śpimy w wiosce Spangmik u Tybetańczyka, który przeniósł się na druga stronę, by uciec od chińskiej okupacji. Nad jego domem, z widokiem na Tybet, powiewa flaga Wolnego Tybetu. W nocy czujemy wysokość, nie mogąc przez pół nocy zasnąć. Następnego dnia wracamy do Leh, zaliczając jeszcze jedną pięciotysięczną przełęcz.

Czas skończyć z turystyką objazdową wokół góry. Człowiek aż się rwie, by gdzieś sobie pójść. Dwa dni później jesteśmy w Lamayuru, w górach Zanskar, skąd chcemy w dziesięć dni dojść do Padum. Wcześniej jednak trzeba znaleźć konie, by pomogły nam nieść całkiem spore bagaże. Mamy ze sobą namioty i żywność na cały trekking, a po drodze dziewięć przełęczy sięgających 5 000 m. Z końmi jest problem, bo... ich nie ma. W końcu udaje się znaleźć chętne osiołki i po wyczerpującym targowaniu są już nasze.

W Lamayuru znajduje się jeden z najstarszych i najpiękniejszych klasztorów buddyjskich. Podczas zwiedzania zostajemy zaproszeni na nabożeństwo. Mnisi modlą się od wschodu do zachodu słońca. I tak przez tydzień. Trafiamy akurat na porę obiadu: tsampa, czyli grubo zmielona mąka z prażonego jęczmienia z małym dodatkiem masła, kruche ciastka i tybetańska herbata, znaczy na słono i ze zjełczałym masłem. Same pyszności.

Rano w końcu ruszamy. Przez pierwsze dni pogoda niespecjalna, trochę pada, słońca niewiele. W wiosce Wanla, gdzie śpimy, akurat przyjechało objazdowe kino. Schodzi się niemalże cała wieś, a także mnisi z pobliskiego klasztoru. Kino w Indiach to przeżycie samo w sobie. Publika podczas projekcji głośno komentuje, krzyczy, doradza głównym bohaterom. Akcja filmu dzieje się w Ladakhu, bohaterem jest dzielny młody, przystojny żołnierz. A potem dramaty, jakieś potwory, smoki, śmierć i sensacja. Tak w skrócie. Oczywiście dobro i miłość w finale zwycięża.

Szlakiem którym idziemy już za kilka lat będzie można przejechać drogą. Na wielu odcinkach już jest gotowa, w kilku miejscach trwa budowa. Toteż jeśli ktoś się waha, radzę przyjechać tu szybko. Za kilka lat może być już nieco inaczej.Pod najwyższą przełęczą na trasie, Senggi La (4 950 m), pojawia się śnieg. Szczęśliwie udaje się nam wejść bez problemów, ale musimy pomóc jednemu z naszych osiołków, który poślizgnął się w stromym miejscu i troszkę się poturbował. Na przełęczy widoki mocno ograniczone przez deszcz, wiatr i mgłę. Jak to w górach.

Na trasie tłoku zbytniego nie ma. Mijamy się z kilkoma grupami zorganizowanymi. Takie trekkingi organizują lokalne agencje turystyczne. Chodzą na bogato, czyli z osiołkami lub z końmi, przewodnikiem, kucharzem, pomocnikami, namiotem - jadalnią, a nawet namiotem - toaletą. Spotykamy też dwie osoby idące samotnie. To dopiero wyczyn.

Szóstego dnia dochodzimy do Lingsted. Mieści się tu bardzo znany klasztor, cel pielgrzymów z całego regionu. Trafiamy na porę posiłku. Zostajemy zaproszeni do przyklasztornej kuchni. Tam wśród pielgrzymów zostajemy poczęstowani tsampą i słoną herbatą. Całkiem niezłe, ale jakoś nie wchodzi. Trochę rozmawiamy, choć bardziej na migi, uśmiechamy się, robimy zdjęcia. Atmosfera bardzo życzliwa i spokojna. Niestety musimy iść dalej.

Ostatnie dwa dni trekkingu idziemy doliną rzeki Zanskar. Pojawia się pierwsza od tygodnia cywilizacja - sklep. Asortyment uboższy od tych spotykanych w górach na Ukrainie, bo jest tylko cola, zupki chińskie i herbatniki. No i papier toaletowy. Dobre i to. Upał niesamowity. Termometr na słońcu wskazuje 47 stopni na wysokości 3 500 m. Nie wiem ile mogło być w cieniu, ale to nieistotne, bo tegoż przez dzień cały nie da się znaleźć. A miało być przecież tak zimno. Ledwo żywi dochodzimy do wioski Zangla. Sklepu nie ma, idziemy na herbatę do żeńskiego klasztoru. Ugoszczono nas w chłodnej i pełnej cienia sali pyszną gorącą herbatą. Oj jak dobrze. Załatwiamy transport do Padum i późnym popołudniem tam jesteśmy. Wszelkie oznaki cywilizacji przyjmujemy z ulgą i radością. Są sklepy, hotele, prysznic (z wodą jak spod lodowca), internet (niedziałający), restauracja i obowiązkowe lassi bananowe. Samo miasteczko różniło się od tych w dolinie Indusu. Jest nie tylko buddyzm, ale pojawił się też islam. Na ulicach sporo mężczyzn w tradycyjnych strojach, z brodami, kobiet zaś niewiele.

Koło południa ruszamy wynajętym jeepem do Kargil, do którego jest około 220 km. Mieliśmy nadzieję, że na wieczór dojedziemy. Niestety, zaraz po zachodzie słońca stajemy. Przed nami 150 m drogi zakrytej kamieniami i błotem. Musimy czekać na koparkę. Ta przyjeżdża rankiem, godzina pracy i jedziemy dalej. Niedługo potem powtórka z rozrywki. Tu było więcej do odgarnięcia, przyjechały dwie koparki z dwóch wsi i usiłowały przetrzeć drogę. Przy zawalisku zebrał się spory tłum ludzi czekających na odblokowanie drogi. Wszyscy z żywym zainteresowaniem oglądali postępy robót. Prawie każdy miał co chwilkę jakąś radę do operatora koparki. Po dwóch godzinach udało się. Ruszamy. I tak oto do Kargil dojechaliśmy po 25 godzinach od wyjazdu z Padum. Niezły wynik.

W Kargil w zasadzie nie ma nic ciekawego. Ale mnie miasto wydało się ciekawe. Zamieszkują je prawie sami wyznawcy islamu. Gwar ulicy, przechodzący ludzie, targowisko, wołania muezina, wszystko intrygowało swoją odmiennością. No i tu były najlepsze somosy, bo z baraniną i cebulą. Właśnie, fakt, że znaleźliśmy się wśród muzułmanów, niósł w sobie dodatkowy atut, bo w menu pojawiło się zdecydowanie więcej mięsa.

W Kargil rozdzieliliśmy się. Część grupy udała się w kierunku na Śrinagar, by wracać już do kraju. Nasza trójka wracała z powrotem do Leh. Przed nami był jeszcze tydzień pełen wrażeń.

Autobus odjeżdżał o czwartej rano. Przyszliśmy kwadrans wcześniej. Na placu dworcowym ciemno, żywej duszy. W końcu znajdujemy jakiegoś kierowcę, który prowadzi nas do autobusu i wskazuje, że tym właśnie pojedziemy. W środku nikogo, ciemno i cicho. Do odjazdu pozostało pięć minut. Głośno wołamy i nagle z dachu wychyla się dwóch mocno zaspanych mężczyzn. To nasi kierowcy. Po chwili pusty wydawałoby się autobus ożywa, ludzie wstają z siedzeń. Nasz autobus jechał ze Śrinagaru do Leh, a w Padum zatrzymał się na noc. Kierowcy i pasażerowie całą noc spędzają w lub na aucie. Tak jest taniej, hotele przecież kosztują. Po chwili jedziemy. Ciasno, bo fotele i wąskie i małe. Do tego przez cały czas głośna miejscowa muzyka. Sama w sobie może i ciekawa, jednak po 10 godzinach podobnych dźwięków i podanych na maksymalnej mocy głośników ma się już dość. I muzyki i autobusu, wszystkiego. Po drodze stajemy, by miejscowy specjalista od wulkanizacji zajął się dwoma dętkami. Sama droga oczywiście pełna ostrych zakrętów, czasami bez asfaltu, ale na szczęście przejezdna. I ze zmieniającymi się pięknymi widokami co chwilę. Do Leh dojeżdżamy ledwo żywi do 12 godzinach.

Kolejny dzień mija na odpoczynku i planowaniu tego co robić dalej. Mateusz w ramach tego odpoczynku wynajmuje rower i usiłuje podjechać na najwyższą przejezdną przełęcz Khardung La. Marne 2 000 m przewyższenia. Pewnie dojechałby, ale z pośpiechu nie załatwił sobie permitu i zatrzymał go posterunek mniej więcej w połowie drogi. Ale wrócił zadowolony i wypoczęty. Piotrek przez pół dnia biegał za prezentami, zaś ja poszedłem zwiedzić pałac górujący nad Leh.

I co dalej? Zrezygnowaliśmy z pójścia na Stok Kangri, choć nas kusiło, bo to ponad 6 000 m. W zamian wybraliśmy krótki trek pomiędzy dwoma jeziorami: Tso Moriri i Tso Kar. Załatwiliśmy transport, a ponieważ za konie chciano od nas jakieś ogromne pieniądze, zdecydowaliśmy się odchudzić plecaki jak to tylko możliwe i iść samemu. Niby tylko trzy dni, ale większość powyżej 5 000 m. Liczyliśmy jednak, że jakąś aklimatyzację mamy.

Ruszamy z rana. Pogoda początkowo dość marna w ciągu dnia zdecydowanie się poprawia. Około godziny 14.00 dojeżdżamy do wioski Korzok, położonej na 4 550 m, u stóp jeziora Tso Moriri. Okolica prześliczna. Krajobrazy typowo tybetańskie, wielkie, naprawdę wielkie przestrzenie, łagodne góry i pasące się stada owiec i bydła.

Popołudniem niesamowity spektakl z udziałem zachodzącego słońca, majestatycznego jeziora i zachwycających gór. Takich chwil nie sposób zapomnieć.

Rano decydujemy się na wynajęcie dwóch osiołków, które pomogą nam wnieść nasze plecaki na pierwszą przełęcz. W cztery godziny wchodzimy na Yalung Nyau La. To 5 440 m, nasz najwyższy punkt podczas tego wyjazdu. I rekord wysokości. Pogoda dopisuje, na przełęczy 30 stopni w słońcu. Można się opalać. Wokół góry, wszystkie sześciotysięczniki, niektóre wyglądają na łatwe. Nic tylko iść. Ale nie tym razem. Śpimy w rozległej dolinie na wysokości 5 200 m. Dużo, ale na szczęście z naszą aklimatyzacją jest już całkiem nieźle. Choć pół nocy nie spaliśmy.

Kolejne dwa dni to dalsze wysokie przełęcze, doliny, pasące się jaki i owce. Idzie się trudno, ale radość z widoków i wędrówki jakoś to rekompensuje. Trzeciego dnia schodzimy w końcu niżej i łapiemy stopa, którym dojeżdżamy nad jezioro Tso Kar. Mamy sporo szczęścia - to zupełne odludzie, a do przejścia jeszcze 15 km na wysokości 4 400 m bez wody przy 30 stopniach. To były trzy najlepsze dni z całego wyjazdu.

Rankiem przyjeżdża umówiony transport. Po południu jesteśmy znów w Leh. Bardzo lubimy tu wracać, już trzeci raz. Ostatniego dnia wybieramy się na spływ pontonem rzeką Zanskar. Jedziemy do punktu startu, po drodze obserwując rzekę. Ta wydaje się dość bystra i spieniona. W końcu wybraliśmy najtrudniejszą opcję spływu. Sam nie wiem dlaczego, bo przecież nie umiem pływać. Pocieszam się, że nawet będąc dobrym pływakiem, w takim nurcie szanse miałbym niewielkie. Przebieramy się w kombinezony piankowe, do tego kapok, kask i buty. Wiosło do ręki i płyniemy. Okazuje się, że nie jest tak źle, z poziomu wody wygląda to dużo lepiej. Aczkolwiek mokrzy jesteśmy już po chwili i prysznic mamy zapewniony co chwilę. W pewnym momencie z sąsiedniego pontonu wypada dziewczyna. Na szczęście wciągamy ją do naszej łódki. Chwila strachu, ale zostaliśmy dzielnymi szlachetnymi ratownikami. Ach...

No i czas wracać. Samolotem do Delhi, a dzień później do Warszawy. 32 dni, które minęły niestety zbyt szybko. Niewątpliwie wrócimy tu jeszcze. A przed mną, za trzy tygodnie, kolejna wyprawa, tym razem do Azji Środkowej. Ale to już zupełnie inna historia...

Skrót artykułu: 

Ta myśl była ze mną od dobrych dziesięciu lat, od kiedy to zobaczyłem pierwsze zdjęcia i opowieści z tej fascynującej krainy. O ile na początku było to tylko niemożliwe marzenie, to później, wraz z rosnącymi możliwościami i doświadczeniem, zaczęło nabierać cech realności. W końcu, po kilku latach przekładania "na później", w czerwcu 2012 r. budzę się rankiem w samolocie, a pode mną wielkie ośnieżone Himalaje. Lądujemy w Leh, stolicy regionu, mieście wciśniętym pomiędzy wysokie góry, leżącym w dolinie Indusu. A więc udało się. W końcu!

Dział: 

Dodaj komentarz!