
Fot. M. Froński
W roku 2024 sezon gastronomiczny rozpocząłem 1 marca w Cieszynie, gdzie promowałem swój Bielski tramwaj. Żeby nie robić tego na głodniaka, poszedłem uprzednio do Lavash Bistro znajdującego się na rynku, które stanowi miejscowy przyczółek kuchni ormiańskiej i gruzińskiej. Jako że w moich żyłach płynie również krew ormiańska, zamówiłem tolmę (32 zł), czyli gołąbki rodem spod Araratu. Były niezłe, ale za cenę, za którą można w grodzie nad Olzą zjeść sporą pizzę, było ich trochę mało, a bistro nie oferowało żadnej zupy, którą można by miejsce w żołądku uzupełnić. Co więcej, rozglądałem się po sąsiednich stolikach i też nie uginały się one pod ciężarem porcji. Dziwne. Albo po ormiańsku oszczędne…
Na Wielkanoc wybraliśmy się do Café Kattowitz w mieście o tej samej nazwie na obiad rodzinny w szerszym gronie i było nas za dużo, bym notował, kto co brał, ale ja wziąłem zestaw „Schab po sztygarsku” (bo wtedy w tym lokalu dostępne były tylko zestawy dwudaniowe), na który składał się rosół z makaronem domowym lub krem z pomidorów z grzankami (wybrałem ten drugi mimo obecności żony de domo Rosół) oraz schab pieczony z kiełbasą, ziemniakami i kapustą białą zasmażaną z grzybami (w sumie 52 zł). Ziemniaki udało mi się za niewielką dopłatą zamienić na kluski śląskie. Mimo nadzwyczajnej uprzejmości obsługi muszę stwierdzić, że ani zupa, ani drugie danie nie rzuciły mnie na kolana. Krem, jak arbitralnie orzekła moja teściowa, „był z przecieru”, a schab był zjadliwy, ale nic ponadto. Pewnym pocieszeniem był deser w postaci kawy Kaiser Wiluś (espresso ze spienionym mlekiem i advocaatem, 15 zł).
W kwietniu spędziłem z córką weekend w Krakowie – odwiedziliśmy Lasek Wolski ze wszystkimi jego atrakcjami i Muzeum Narodowe, gdzie wystawa „Nowoczesność reglamentowana. Modernizm w PRL” trochę mnie rozczarowała z uwagi na nikły udział malarstwa. Tak czy inaczej, postanowiliśmy zjeść w Phong Hai przy ul. Grzegórzeckiej. Wziąłem ciekawą pozycję – wołowinę po mongolsku na ostro (szarpaną z kiełkami, dymką i papryką, 38 zł), a córka pad thai, czyli makaron ryżowy smażony z krewetkami (40 zł). Mnie wołowina smakowała, natomiast córce pad thai smakował tak bardzo, że następnego dnia zamówiła go jeszcze raz, podczas gdy ja zdecydowałem się na kurczaka w sosie panang curry po tajsku (z liśćmi kafiru, cukinią i fasolką szparagową, 32 zł). Tym razem moja reakcja była bardziej stonowana, bo danie było zbyt ostre i za bardzo zdominowane przez imbir, a że sosu było mało, wyszło trochę suche, choć per saldo dałbym mu jednak ocenę pozytywną. Miejsce na pewno warte jest ponownych – tym razem już trzecich – odwiedzin.
I stało się – w długi weekend majowy wróciliśmy z mamą wcześniej z gór i zaskoczyła nas konieczność zjedzenia obiadu. Phong Hai nie było naszym pierwszym wyborem, ale było otwarte. Mama zamówiła zupę won-ton z pierożkami mięsnymi (16 zł), ja zupę pho-ga z makaronem ryżowym i kurczakiem (16 zł), a do tego koreańskiego kurczaka stir fry z grzybami i pastą gochujang (35 zł). O ile nie jestem entuzjastą zup orientalnych, o tyle obie zupy okazały się zjadliwe, choć won-ton miała bardziej wyrazisty smak, a pho-ga była delikatniejsza. Kurczak też był dobry, choć może nieco zbyt intensywny w smaku, na szczęście poratowała mnie lemoniada z marakui (12 zł).
W pierwszy weekend sierpnia wybraliśmy się na wycieczkę tuż za granicę naszego kraju – zobaczyć Bogumin i pałac w Kravařach. Bogumin to miasteczko, z którego powodu wybuchła wojna polsko-czeska w 1920 roku. Na rynku stoi pomnik upamiętniający pochodzące z miasteczka ofiary pierwszej wojny światowej, na którym imiona i nazwiska polskie, czeskie i niemieckie powtarzają się we wszystkich możliwych kombinacjach. Tuż obok w ładnym, secesyjnym budynku mieści się hotel Pod Zeleným Dubem z restauracją. Postanowiliśmy nie kombinować i wraz z żoną zamówiliśmy zupę czosnkową z żółtkiem, serem, szynką i grzankami (99 koron) oraz polędwicę wołową na śmietanie z karlowarskim knedlikiem i żurawiną (329 koron), a córka tagliatelle z kurczakiem z grilla, sosem śmietanowym, suszonymi pomidorami, szpinakiem, romanesco i chipsem z parmezanu (299 koron). Nie wiem jak córce, ale nam smakowało, choć bez zachwytu. Trzeba docenić, że się nie poparzyłem zupą czosnkową, co się często zdarza. Cóż, jak to się mówi – nie jedz w hotelu, nie śpij w restauracji.
Kilka dni później wybraliśmy się do Krakowa, by pokazać córce Kazimierz z jego żydowskimi cmentarzami, synagogami i knajpianą atmosferą, tak się jednak złożyło, że obiad zjedliśmy w węgierskiej restauracji Balaton przy ul. Grodzkiej, wychodząc z założenia, że skoro istnieje ona od zawsze, to pewnie nas tam nie otrują. I rzeczywiście, jedzenie było pyszne. Żona zamówiła placek ziemniaczany z gulaszem po węgiersku (60 zł) i surówką, córka – filet z kurczaka panierowany (45 zł) z frytkami i surówką z marchewki, a ja – placek ziemniaczany z paprykarzem drobiowym (55 zł) i surówką. Była to, kto wie, czy nie najlepsza wersja tego dania, jaką kiedykolwiek jadłem, a to z uwagi na lekkość i kruchość samego placka. Dziewczyny też były bardzo zadowolone ze swoich dań.
A jeszcze kilka dni później znowu byliśmy w Czechach, tym razem w ostrawskim zoo, by odwiedzić tamtejsze świnki morskie, i znowu przy tej okazji poszliśmy do niedalekiej restauracji myśliwskiej U Dvořáčků. Tym razem nasz zachwyt był jeszcze mniejszy niż za drugim razem i, oczywiście, znacząco mniejszy niż za pierwszym. Zamówiliśmy znany nam już rosół z drobiu z mięsem i makaronem (58 koron), żona wzięła smażony ser (130 koron), a ja – gulasz z dziczyzny z domowymi knedlikami skwarkowymi (235 koron), córka natomiast zadowoliła się polędwicą wołową w sosie śmietanowym z knedlikami bułczanymi (249 koron). Naprawdę dobra była natomiast herbata.
Jesień jest zwyczajowym terminem, w którym jedziemy z córką na kilka dni w góry. Tym razem jednak utrata pracy zmusiła mnie do wyboru bardziej oszczędnościowej wersji wycieczki, a mianowicie po Krakowie i okolicach z noclegiem u mojej mamy. Oprócz takich atrakcji jak wycieczka z Pieskowej Skały do Ojcowa czy spacer po Piekarach z widokiem na opactwo tynieckie po drugiej stronie Wisły, zaliczyliśmy też sztukę Eugene’a O’Neilla w Starym Teatrze, film Radu Jude w kultowym kinie Mikro czy kawę w Mleczarni. Stołowaliśmy się u mamy, ale że mama nie pisała się na kucharkę, a nam nie zawsze chciało się gotować, wybraliśmy się raz do restauracji Ciao Ragazzi przy ul. Lubomirskiego. Ten przytulny lokal przywitał nas piosenką „Ciao, ciao” projektu La Rappresentante di Lista, za którym kryją się Veronica Lucchesi i Dario Mangiaracina. Leciała ona na okrągło. Choć był jeszcze październik, zamówiłem pizzę calore d’inverno (czyli „ciepło zimy”, 49 zł), na którą, oprócz ciasta, składały się: obrane pomidory, mozzarella fior di latte, pieczona dynia i karmelizowana cebula, a po wyjęciu pizzy z pieca dodano jeszcze prosciutto crudo (na wpół surową szynkę), świeży rozmaryn, oliwę z oliwek, rukolę i ledwo zauważalne kawałki sera grana padano. Córka z kolei wzięła obmyśloną przez sztuczną inteligencję pizzę bosco invernale („las zimowy”, 48 zł), na którą składały się: mozzarella fior di latte, śmietana, podgrzybki, szalotka, ser gorgonzola, mielone owoce włoskie, a po piecu jeszcze rukola i prosciutto crudo (to w ogóle godny pochwały pomysł, by osobno podawać składniki, które idą do pieca, a osobno te, które dodaje się już potem). Pizze w miarę nam smakowały, choć jak na mój gust kucharz zbyt szczodrze sypnął rukolą, a dodanie do pizzy dyni to chyba nie jest dobry pomysł (gdyby taki był, to Włosi by pewnie sami na niego wpadli niezależnie od tego, czy akurat zbliża się Halloween). Niemniej przypomniało mi to wiersz, który kiedyś dla córki napisałem:
Pamiętasz w Rzeszowie Niebieskie Migdały,
Nasz stolik przy oknie i niebo w obłokach?
Październik powoli się robił przejrzały,
Protokół przejęcia już pisał listopad.
Pamiętam dokładnie, że jadłem coś z dyni,
Lecz co to być mogło, nie powiem Ci teraz...
A słońce z ulicy to po to jedynie
Wpadało, by rzec nam, że pora się zbierać...
A potem był rynek, wiadoma rzecz – ratusz,
I liście, co wiatr ich w dal porwać nie zdążył...
I byłby wiersz z tego, lecz rzekłaś mi: „Tato,
Brzuch tak ci już urósł, jak gdybyś był w ciąży…”
W listopadzie chcieliśmy uczcić z żoną nasze urodziny, które obchodzimy dzień po dniu, w naszej ulubionej ramenowni przy ul. Tadeusza Kościuszki w Katowicach, ale nie znaleźliśmy wolnego miejsca, więc poszliśmy naprzeciwko do szczycącego się długą tradycją lokalu pod ciekawą nazwą Krystynka wraca z Wiednia. Przez całe lata Krystynka była po prostu przyjemną kawiarnią, ale względnie niedawno otworzyła dwie dodatkowe sale i podaje również dania obiadowe. Żona oraz teściowa wzięły cielęcy Wiener schnitzel z sałatką ziemniaczaną (56 zł), córka tagliatelle ze szpinakiem, suszonym pomidorem, pieczonym czosnkiem, parmezanem, rukolą i dodatkowym kurczakiem (45 zł), a ja krem z dyni z oliwą truflową i pestkami dyni (18/21 zł w zależności od wielkości porcji) i też Wiener schnitzel, tylko wieprzowy (47 zł). O ile krem mi smakował, o tyle sznycel mnie zmęczył – był wielkości całego talerza i przez to dość monotonny. Co ciekawe, z Krystynką też wiąże się wiersz, który napisałem osiem lat wcześniej, również w listopadzie, również świeżo po wyborczym zwycięstwie Donalda Trumpa:
Sam z czarną kawą u Krystynki
Żurawinową męczę tartę
I tak mnie biorą na wspominki
Wartości, co już nic niewarte.
Wzdychać i płakać nie jest męsko,
Lecz żaden ze mnie kawał chłopa...
Pieśń zatem nucę dekadencką,
A niechaj wsiąka w ten listopad.
Noc. W filiżance tylko fusy.
Kelnerka pyta, czy chcę jeszcze...
How should I grab her by the pussy?
Czuję się słaby i mam dreszcze.
W grudniu wybrałem się do Krakowa, by w towarzystwie mamy obejrzeć wystawę „Kapiści. Sto lat!” w Pawilonie Józefa Czapskiego, a zaraz potem poszliśmy na obiad do Cechowej przy ul. Jagiellońskiej, gdzie byliśmy niespełna rok wcześniej. Tym razem dostaliśmy miejsce w sali głównej. Z głośników dawał się słyszeć Grzegorz Turnau, a myśmy zamówili po barszczu czerwonym z uszkami (18 zł), na drugie – mama placki ziemniaczane ze śmietaną (17 zł), a ja eskalopki cielęce (26 zł) z ziemniakami (8 zł) i buraczkami zasmażanymi (8 zł). Co ciekawe, zamawiając eskalopki, pomyliłem je z cynaderkami, które mama czasami przyrządzała w chudych latach 80. XX wieku. Chętnie bym sobie ten smak dzieciństwa przypomniał, ale niestety eskalopki to eskalopki, a barszcz wydał mi się za mało wyrazisty.
W drugi dzień Świąt znowu byliśmy w Krakowie, a że mama nie miała siły przygotowywać obiadu, trochę przypadkowo wybraliśmy się do restauracji Chill #53 w hotelu Ibis przy ul. Mogilskiej (ale nie tym przy samym Rondzie Mogilskim, który chyba nawet formalnie nie ma adresu przy Mogilskiej, lecz tym dalej w stronę Huty, też po prawej), wypełnionej meblami udającymi polski design z lat 60., które dopełniał postindustrialny sufit. Zamówiliśmy żurek z kiełbasą wiejską, jajkiem, ziemniakami i kwaśną śmietaną (29 zł), tagliatelle z kurczakiem i śmietaną, serami grana padano i gorgonzolą oraz szpinakiem (48 zł), wreszcie filet z kurczaka sous-vide z purėe z pasternaka, podgrzybkami, dzikim brokułem i sosem demi-glace (58 zł). Wszystko wszystkim smakowało, tylko mnie filet nie – i psuł go chyba najbardziej pasternak (skądinąd gdybym wiedział, że go będzie tak mało, tobym domówił frytki). W ten właśnie sposób skończył się ten nie obfitujący w zachwyty kulinarne rok.
Maciek Froński
W roku 2024 sezon gastronomiczny rozpocząłem 1 marca w Cieszynie, gdzie promowałem swój Bielski tramwaj. Żeby nie robić tego na głodniaka, poszedłem uprzednio do Lavash Bistro znajdującego się na rynku, które stanowi miejscowy przyczółek kuchni ormiańskiej i gruzińskiej.
Fot. M. Froński