Pieśń Obraz Człowiek

Na pękniętej szybie malujesz obraz. To nic, że szkło trzasnęło tak nierówno, mówisz. Po jednej stronie, tej mniejszej, barwy ognia. Gonią się skłębione na sobie żółte i pomarańczowe chmury. Radość, krzyk, głośny śmiech i naiwność dziecka. Emocje nieobjęte niczym. Nie do ogarnięcia... Gotowość na każde szaleństwo. Jak śpiewać cygańską piosenkę o jednej zwrotce przed chatą w Jaworniku, to do utraty głosu. Jak wymazać się ciastkiem w cukierni Sarzyńskiego w Kazimierzu, to totalnie, bez zważania na snobistyczną klientelę. Biegać po parku do upadłego. Wejść na najwyższe drzewo i w największą kałużę. Krzyczeć w noc bez troski o śpiące blokowiska. Świat ma tyle różnych odmian. Ja myślę inaczej i wszyscy sąsiedzi obok – inaczej. A ludzie w małym miasteczku. A ludzie w Warszawie. I wszystko mnie dziwi. I ciągle odkrywam, jak jeszcze naiwnie myślę.

Druga strona pękniętego szkła: ten sam dziwny pejzaż, ale mroczny, tajemniczy, może bardziej spokojny na pozór, ale z Zagadką, tą częścią Ciebie, do której prawie nikt nie ma wstępu. Czerń i szarość zmaga się na nim z czerwonawą poświatą. Niżej walka ugrów z brudną żółcią. To tulenie się dziecka. Zawsze tak samo wzruszające i budzące niepokój. Wieczne zdziwienie. Dlaczego maki gromadzą się tłumnie przy torach? Może żywią się odgłosem postuku kół. Albo lubią podmuch przejeżdżającego pociągu, żeby im targał płatki i rozkołysał łodyżki. Pytania prowokacyjne i te proste, ale bez odpowiedzi. Poszukiwanie swojego miejsca w życiu okupione ciągłym rozdarciem między codziennością i sprawami zwykłych ludzi, troską o niezapłacone rachunki, chore gardło, dziurawe buty, a światem najbliższym Tobie i tak bardzo niedostępnym zwykłym śmiertelnikom. Życie to świadomość i nieświadomość. Świadomość to ból, to radość, nieświadomość chwile wytchnienia. Wymyśliłam sobie, że ma być tak i tak. A to się tak nie da. Trzeba umieć się dopasować do życia, jak się chce żyć. Potrzeba mi było dużo czasu, żeby się tego choć trochę nauczyć. Ale tak naprawdę, to nigdy się chyba nie nauczę. Najwięcej różnic między wiedzieć a umieć jest w codzienności. Ale jak się wie, to już jest dużo. Czuję się, jakbym śniła swoje życie. Tyle wszystkiego. Wszystko się zmienia. Miga. Biegnie. Obrazy. Kolory. Ludzie. Klimaty. Miasta. Autobusy. Sceny. Muzyki. Żyję w tylu światach. Inne światy. Trudne do opisania. Moje światy. Pieśń. Obraz. Szkło. Farba.

Rozkładasz z rozmachem na podłodze tafle przezroczyste, jeszcze puste. Zawsze kilka, czasem kilkanaście. Okna pozbierane po śmietnikach, małe szybki zamówione u szklarza, postrzępione groźnie kawałki znalezione nie wiadomo gdzie, szkła, które przykrywały wypatrzone na targu landszafty i oleodruki w starych ramach. Ostro pachną farbki i rozpuszczalnik. W słoiczkach ich barwy są raz ustalone i jednoznaczne. Gdy je rozlewasz i mieszasz, tracą swoją oczywistość, wkraczają w świat niedomówień i pytań. Widzę zawsze, jak to się staje i nie potrafię tego pojąć, jak wybuchają te inne światy, taniec barw na kawałku szkła przemieniony w nagle zakwitłe emocje. Jak to się dzieje? Moje obrazy tworzy jakaś dzika spontaniczność. Jakaś szalona namiętność wpycha we mnie formy, wtłacza między inne formy, każe prowadzić kreskę. Jakiś nieokiełznany szał twórczy maluje za mnie. Odbiera mi świadomość i odrywa od realności. Za każdym obrazkiem musi być prawdziwe życie, prawdziwa radość, prawdziwy ból. Żadna forma nie jest czysta. Żadna forma nie jest wolna. Czysta forma – mówię, żeby ktoś się odczepił i przestał pytać. Ciągłe podglądanie innych malarzy, uczenie się od mistrzów. Abstrakcja, realizm, impresjoniści, teoria sztuki. Notatki, uwagi, spostrzeżenia, gdzieniegdzie wykrzyknik. Dużo znaków zapytania. Ciągła, nieustająca praca nad sobą, jak obowiązek codzienności, wyzwanie wobec życia. Śląskie śpiewniki z pozakładanymi tekstami, wszędzie notatki ołówkiem, leciutko, z szacunkiem dla książki. „Miała Kasia Jasia” – Twoja ulubiona pieśń, wiem. I wiem, co cię urzeka w ponurych klimatach starych śląskich ballad. Nagrałam sobie na dyktafon, jak śpiewali. Najbardziej podobały mi się baby z Katowic. Nie dlatego, że śpiewały tylko o sierotach, zabijaniu i innych smutno-tragicznych rzeczach. Śpiewały tak tajemniczo. Zaczęła solistka – pieśnią o 23. zwrotkach. Historia zaczyna się tym, że mąż pije, nie dba o rodzinę, dobra matka chowa dwoje dzieci. Matka choruje, umiera. Sieroty zostają ze złym ojcem, który i tak idzie na wojnę. Szybko z niej wraca. Ale niestety się żeni. Macocha zła, bije dzieci, a potem każe mężowi zabić je w lesie. On nie umie. Ona się Boga nie boi, bierze nóż, ale sama zamienia się w kamień. Niezłe nagromadzenie przykrych wypadków. Ma bardzo ładną melodię. To znaczy – mnie się podoba.

A jeszcze teksty Wojaczka i Poświatowskiej, do których od jakiegoś czasu się przymierzasz. Mnóstwo notatek z francuskiego, słowniki, francuskie książki. I jeszcze angielski, rosyjski. „Spotkania z zabytkami” i „Wielcy Malarze”. Całe stosy płyt, których nie ma czasu przesłuchać do końca. Ostatnio Iva Bittova i jazz, mnóstwo jazzu. Wszystko dzieje się tak szybko. Jest przecież tyle innych rzeczy do zrobienia. Tyle piosenek do zaśpiewania. Trzeba biec na jakieś spotkanie, próbę, koncert. Ciągle w drodze. Wśród ludzi uważnie słuchasz, co mają do powiedzenia. Liczysz się z nimi i zawsze przeżywasz to, co mówią, nawet słowa głupców, nie mogąc się im nadziwić, ale masz tarczę obronną na to wszystko – siebie. Wreszcie spokój. Wreszcie cisza. Lubię trochę pobyć sama ze sobą tylko dla siebie, dla moich myśli, dla mojego spokoju. Sama popatrzeć w ogień. Sama popatrzeć za siebie, w siebie, przed siebie. Zrobię to teraz, dziś. Choć nikt prawie tego nie chce zrozumieć, ja czuję się świetnie sama ze sobą, kiedy cała reszta świata tańczy, pije wino i wrzeszczy. A jednak. Jest mi dobrze dziś. Czuję się wolna. Robię, co chcę. Jak chcę.

Ta samotność w tłumie. Ci, co Cię znają, wiedzą, o czym mówię. W każdym, nawet najbardziej szalonym szaleństwie jakaś leciutka nieobecność. Potrzeba bycia wielbioną i jednocześne odpychanie wyciągniętymi rękami tanich zachwytów. Skromność. Prostota. Dobroć. Uparte trwanie przy bliskich ludziach w złych chwilach. Przerażające, nie do ogarnięcia, wybuchy Twojego żalu. Marzenie o tym, żeby móc śpiewać i nie musieć martwić się o nic. Te kilka nutek, które w sobie noszę... Kilka... Emocje w Twoim głosie na scenie, zapamiętanie się w śpiewaniu za każdym razem, na każdym koncercie, próbie czy wieczornym biesiadowaniu przy świecach – zawsze po raz pierwszy od nowa. Tak dobrze słychać tę pasję dawania kawałka siebie innym ludziom.

Miejsce z przodu sceny i światło w oczy. Muszę śpiewać. Śpiewać. Chcę być na scenie. Ciągle. To mój ulubiony moment. Uwielbiam to robić. Może kiedyś umrę na scenie.

Porozumienie całkowite z innymi ludźmi w graniu. Ogrzewa mnie ciepło mojego zespołu Ania z Zielonego Wzgórza, ciepło naszego grania, naszej muzyki i naszych spotkań, naszego przebywania razem, naszych planów i wspólnych marzeń. Z tego, co mi opowiadasz z wypiekami na policzkach i błyszczącymi oczyma domyślam się, że nie ma dla Ciebie nic ważniejszego. Dbałość o szczegóły przy wydaniu płyty. Tyle prozaicznych, uciążliwych czynności, które znosisz mężnie. Radość oczekiwania na jej wydanie...

I jeszcze do tego zima. Wiem, że najbardziej na świecie nie lubisz zimna i braku światła. To są te nastroje z ciemnej strony obrazu. Zaczęło ogarniać mnie uczucie przygnębienia. To, które pojawia się po momentach dzikiej, nieokiełznanej radości będącej gmatwaniną bulgoczących emocji, rozbrykanych i nie do ogarnięcia. Na szczęście światło słoneczne przerwało poranny ciąg szarości. Niebo rozbłysło niebiesko. Powietrze, podgrzane odrobinę, pozwoliło zaśnić o wiośnie, do której jeszcze przecież daleko. Obudziła się we mnie wola życia, już poważnie przydeptana zimowym odrętwieniem. Z mrocznego zniechęcenia weszłam w jasne strugi energii, co otworzyły moje myśli i ciało dla pięknego świata. Jak to się wszystko niepostrzeżenie zmienia. Jak pozwalam się opanować ambiwalentnym uczuciom, emocjom. Jak słabo panuję nad swoim życiem.

Dziś naprawdę nie wiem, czy to dobrze, że jest jeszcze jasna strona tego obrazu, to życie pędzące w dal ironicznie i na przekór śmierci, choćby nie wiem co, nie do zatrzymania. I dlatego ciągle tu jesteś. Znowu czas długich podróży. Delikatnych albo gwałtownych podskoków pędzącego busa, zmieniających moje literki w dziwne ornamenty. Czas słońca czerwieniejącego w przednich szybach. I chłodnych, niespokojnych nocy skulonych na roztrzęsionym fotelu. Mam ochotę przebić się przez tę szybę. Wyskoczyć w łąki i zakwitłe sady i wytarzać się w świeżo panującej zieloności i zaoranej pasami ziemi. Albo stać się jednym promykiem słońca, chociaż jednym blaskiem, co kładzie się na deskach chałupy. I pławi się w zapachu bzów napuszonych swym przelotnym fioletem albo bielą niewinnych naszych marzeń i przeczuć.

Zawsze, kiedy widzę słońce przelewające się przez kolorowe szkło albo tańczące w liściach – myślę o Tobie.


Anna Kiełbusiewicz zmarła 21 grudnia 2003. Miała 29 lat. Była wokalistką Orkiestry św. Mikołaja i założycielką zespołu Ania z Zielonego Wzgórza.

Teksty Ani (wyróżnione kursywą) pochodzą z listów do Doroty.

Skrót artykułu: 

Na pękniętej szybie malujesz obraz. To nic, że szkło trzasnęło tak nierówno, mówisz. Po jednej stronie, tej mniejszej, barwy ognia. Gonią się skłębione na sobie żółte i pomarańczowe chmury. Radość, krzyk, głośny śmiech i naiwność dziecka. Emocje nieobjęte niczym. Nie do ogarnięcia... Gotowość na każde szaleństwo. Jak śpiewać cygańską piosenkę o jednej zwrotce przed chatą w Jaworniku, to do utraty głosu. Jak wymazać się ciastkiem w cukierni Sarzyńskiego w Kazimierzu, to totalnie, bez zważania na snobistyczną klientelę. Biegać po parku do upadłego. Wejść na najwyższe drzewo i w największą kałużę. Krzyczeć w noc bez troski o śpiące blokowiska. Świat ma tyle różnych odmian. Ja myślę inaczej i wszyscy sąsiedzi obok – inaczej.

Autor: 
Dział: 

Dodaj komentarz!